Roman Daszczyński: Dziękuję, że w przeddzień pogrzebu męża zgodziła się Pani porozmawiać z naszym portalem. To trudny czas.
Dorota Starościak: - Za trzy miesiące mieliśmy obchodzić 50-lecie naszego ślubu, złote gody. Jacek mówił: pojedziemy do Ziemi Świętej podziękować za to nasze wspólne życie. Niestety nie będzie ani tych godów, ani tej podróży. Jedyne, co mogę, to podziękować za mój los, za to, że miałam szczęście być z Jackiem przez tyle lat. To był naprawdę ktoś wyjątkowy. Zgodziłam się na ten wywiad dla Jacka.
Czytam posty internautów na wieść o tej żałobie. Setki dobrych wspomnień o Jacku Starościaku. W Gdańsku flagi Miasta opuszczone do połowy masztów lub z kirem. W piątek, w dniu pogrzebu, o godzinie 11.00 wybrzmi z wieży kościoła św. Katarzyny koncert carillonowy pamięci Pani męża, a o godzinie 13.30 będą bić dzwony. To podziękowanie za dobre życie i służbę dla naszej społeczności.
- Mój mąż był z natury skromną osobą i w zachowaniu, i w oczekiwaniu jakiegoś uznania. Nie ma co ukrywać, że jego działalność społeczna i zawodowa trochę się odbywała kosztem rodziny, która to zresztą przyjmowała, akceptowała i podziwiała. Uważam więc, że to pięknie, że Gdańsk, gdańszczanie o nim pamiętają. Ja się cieszę, że pogrzeb będzie miał bardziej uroczysty charakter i że Miasto pamięta o swoim pierwszym prezydencie po epoce PRL.
Widziałem na Facebooku, że te pierwsze zbiorowe dowody pamięci, uznania, wdzięczności były związane z środowiskiem sportowym, w którym w ostatnich latach obracał się Jacek Starościak. I że działo się to na plaży w Sopocie wkrótce po tym, jak rozeszła się wieść o jego śmierci.
- Rzeczywiście tak było. 8 maja, w momencie, kiedy mąż zmarł, byłam jeszcze w Osielsku, w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie spędziliśmy razem dwa miesiące. O śmierci Jacka zostałam powiadomiona o 16.55, a więc po upływie 25 minut. Wiadomość przekazałam do przyjaciół w Trójmieście i po niecałych trzech godzinach grupa sopockich morsów, około 40 osób, spotkała się na sopockiej plaży, w miejscu, gdzie się wspólnie kąpią każdego ranka w mniejszym składzie, a co niedziela w większej grupie. Zebrali się, by pożegnać Jacka i to było wzruszające. Ułożyli serce ze zniczy, były wspomnienia. Po kilku dniach podobne pożegnanie zorganizowała grupa Morze Aniołów. Rzeczywiście te grupy morsów i pływających morsów zachowały się przepięknie. Jacek się tymi przyjaźniami szczycił, należał do ich środowiska od lat.
W pierwszym spotkaniu na plaży nie mogła Pani uczestniczyć, a w drugim?
- Tak, w pierwszym nie mogłam, bo jeszcze nie było mnie w Trójmieście. Na drugim byłyśmy razem z obiema córkami.
Jak to drugie pożegnanie na plaży wyglądało?
- Na wysokości Teatru Atelier wbito w piach takie wysokie znicze, w zasadzie pochodnie. Wokół stał krąg kilkudziesięciu osób i każda po kolei mówiła jak poznała Jacka, co mu zawdzięcza, jakie ma wspomnienia z nim związane. I to było dla mnie bardzo wzruszające, bo przyszły nawet osoby, które osobiście Jacka nie znały, tylko o nim słyszały. Potem wszyscy zebrani ułożyli się na piasku, tworząc ze swoich ciał słowo JACEK, już było ciemno, około dwudziestej drugiej, a więc zupełnie czarno, podświetlali się latarkami telefonów komórkowych, a dron latający u góry to filmował. Jeszcze tego filmu nie widziałam, nie wiem nawet czy się udał, ale sam pomysł, żeby tyle osób w zwykły dzień pracy chciało przyjść i zechciało poświęcić swój czas, jest dla mnie niezwykle wzruszający.
Niesamowite. I powiedziałbym, że morskie.
- Tak, mąż znalazł sobie piękną niszę na emeryturze, bo z jednej strony został szefem Sopockiej Rady Seniorów, z drugiej - wszedł w naprawdę intensywne morsowanie, jeździł na międzynarodowe zawody, pływał w Argentynie, pływał w Chinach, przywoził medale. Poznał grono wspaniałych osób podzielających ten zapał i miłość do zimnej wody. Nawiązał szereg przyjaźni, które w okresie jego choroby bardzo się sprawdziły, ja byłam otoczona naprawdę dużą życzliwością, dużą serdecznością i także realną pomocą, która była potrzebna, gdy byliśmy tam w Osielsku, odcięci praktycznie od świata, daleko od domu, bo to przecież okres pandemii. Tak więc te sportowe kontakty przeniosły się także na pomoc chorującemu Jackowi.
Co mąż uważał za swoją największą zasługę dla Gdańska?
- Myślę, że udział w tworzeniu od podstaw samorządu terytorialnego. Wkrótce po upadku komuny został dyrektorem biura Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego w Gdańsku. Przejęli pomieszczenia po niesławnym ORMO, i było to symboliczne, bo pokazywało stan, w jakim PRL zostawił Polskę: brud, zaduch, jakieś papierosy zgaszone na stołach i parapetach. A oni w tym OKP tworzyli zręby samorządności, zakładali Komitety Obywatelskie w różnych miejscowościach województwa. To był bardzo aktywny i bardzo męczący czas. I to, co się wykluło z tych starań - mąż był z tego bardzo dumny. Rzeczywistość pokazała, że może nie wszystko się udało, tak jak to sobie wymarzyli, jak zakładali, ale to były faktycznie narodziny prawdziwej samorządności i polskiej demokracji.
Atmosfera tamtych dni przenosiła się do domu?
- Oj tak, przenosiła się. Mąż często wracał do domu o godzinie 22, 23-ej. Ja zresztą na początku uczestniczyłam w przejmowaniu tego lokalu po ORMO, w planowaniu jakichś prac remontowych, bo ten lokal był dość zdewastowany. Dzięki tej pracy poznałam fantastycznych ludzi, takich jak Małgosia Gładysz, Paweł Adamowicz, Grzegorz Grzelak, Andrzej Gliniecki… Wielu wspaniałych ludzi, którzy potem znaleźli swoje miejsce czy to dalej w samorządności, czy też na przykład na stanowiskach rządowych. Robili kariery, ale poprzez działanie na rzecz Polski. To dziś brzmi być może dziwnie, ale tak było: mieli poczucie misji, że robią to dla nowej, wolnej Polski.
Pierwsza demokratyczna prezydentura w Gdańsku po upadku PRL-u, czas bardzo burzliwy. Później Jacek Starościak odszedł od działalności samorządowej do pracy w kancelarii prezydenta RP Lecha Wałęsy.
- Tak, po złożeniu rezygnacji dostał taką propozycję. Bardzo blisko współpracował i był prawą ręką pana ministra Ziółkowskiego, którego uważał za swojego mentora i mistrza, i bardzo wysoko sobie go cenił. Janusz Ziółkowski był szefem kancelarii prezydenta RP. I mąż tam był do ostatniego dnia prezydentury Wałęsy, bo jak pamiętam, to prezydent Wałęsa podpisał jego nominację na konsula generalnego i już na początku stycznia 1996 roku mąż był w Londynie.
Rozpoczął pracę w dyplomacji.
- Tak, dokładnie tak było. Pracował jako konsul generalny i powiem nieskromnie, że był tam bardzo miło przyjęty i wręcz kochany i do tej pory pamiętany. Niestety ci ludzie z wojennej emigracji co rusz odchodzą, to jest pokolenie, które nas opuszcza. Gdy Jacek przeszedł do placówki w Sztokholmie, ale czasem przyjeżdżał do Londynu, to był wręcz przez nich fetowany, czy to u państwa Kaczorowskich, czy u pani Ireny Andersowej, która jeszcze wtedy żyła. Spotkania towarzyskie nie miały końca. To był trudny czas, te początki nowej władzy i oczekiwania emigrantów, czy wychodźców, którzy nie ze swej woli musieli kraj opuścić. Ich oczekiwania wobec nowej władzy często były nadmierne w stosunku do możliwości tej władzy. To wszystko nie było łatwe, ale panowało dość powszechne odczucie, że Jacek dał sobie z tym radę i chyba zapisał dobrą kartę, jeśli chodzi o funkcję konsula generalnego.
Mój znajomy, który dobrze poznał realia środowiska starej emigracji w Londynie, opowiadał mi, że w Jacku Starościaku te sędziwe panie, często wdowy po wysokich oficerach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, były wręcz rozkochane.
- Tak jest! Śpiewał z nimi kolędy na opłatkach różnych emigracyjnych organizacji, na jakichś wieczorach patriotycznych były to piosenki legionowe. Był rzeczywiście admirowany przez panie z emigracji.
FILM Z UROCZYSTOŚCI POŚWIĘCENIA SZTANDARU AK WRZESZCZ (Jacek Starościak przybija gwóźdź do drzewca - 14 min. 25 sek.)
Jakie znaczenie dla Pani męża miały wileńskie korzenie rodziny? To, że rodzice przybyli do Gdańska zaraz po wojnie stamtąd. Że jego ojciec był absolwentem Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, że mamie wojna przerwała studia na tej samej uczelni. Rodzice Jacka Starościaka byli znani w świecie medycznym Gdańska.
- Chyba rzeczywiście to miało dla niego znaczenie. Ten czas powojenny bardzo skonsolidował wilniuków, którzy znaleźli się w Gdańsku. Oni się trzymali razem. Ja teścia nie poznałam, on zmarł w 1965 roku, ale jak słyszałam opowieści teściowej czy rodziny właściwie wszystkie relacje towarzyskie utrzymywane były w kręgu osób wywodzących się z Wilna. Szczególnie w Akademii Medycznej było bardzo wielu wilniuków: profesura, młodzi asystenci - jak mój teść, inni pracownicy. Po prostu Wydział Lekarski Uniwersytetu Stefana Batorego, a właściwie to co z niego zostało wskutek wojny, w dużej części przeniósł się do Gdańska i zbudował tutaj nową uczelnię medyczną. W rodzinie Starościaków ten kult Wilna był i jest. Mąż miał relacje z gdańskimi organizacjami, kultywującymi tradycje wileńskie, chociażby Kaziuki.
W 2013 roku Pani mąż wydał “Wspomnienia gdańszczanina”. Sięgnąłem po nią niestety dopiero teraz i uważam, że to świetna lektura dla każdego, kto interesuje się Gdańskiem, czasami PRL-u i pierwszymi dekadami wolnej Polski. Nie ma Pani wrażenia, że ta książka przeszła trochę słabo zauważona?
- To jest ciężko ocenić osobie bliskiej autorowi. W gronie przyjaciół była na pewno dyskutowana i omawiania, ale nie umiem ocenić jak odebrano ją na zewnątrz. Z tego co wiem, nakład jest wyczerpany, więc jeśli mierzyć tym wskaźnikiem, to pewnie została zauważona.
Sprawdziłem w Wydawnictwie Marpress, nie mają już ani jednego egzemplarza. Chyba przydałoby się wznowienie.
- Chcę powiedzieć, że nie jest to ostatnia książka. Mąż tę ostatnią przygotował, ale już niestety nie doczekał jej wydania. Została złożona razem z fotografiami w kwietniu ubiegłego roku w Muzeum Sopotu, pod roboczym tytułem “Okruchy pamięci” i gdyby nie perturbacje pandemiczno-losowe, to pewnie już by się ukazała. Jest to książka, w której Jacek w kilkudziesięciu “obrazkach” pokazuje, w związku ze swoimi doświadczeniami życiowymi, realia czy to londyńskie, czy sztokholmskie, czy to związki Londynu z Gdańskiem. Myślę, że będzie cieszyła się zainteresowaniem. Oby szybko dotarła do rąk czytelników.
Życzę, by w tym trudnym czasie Panią i Pani rodzinę otaczała dobroć i wdzięczność.
- Jestem urodzona chyba pod dobrą gwiazdą, bo generalnie spotykam się w życiu z dobrocią i życzliwością przyjaciół, znajomych, ale i zupełnie nieznanych mi osób, które widzę tylko na przykład na Facebooku. Śpieszą z pomocą, oferują tę pomoc, naprawdę dobroć nas otacza i jest nam łatwiej z córkami przechodzić żałobę, wiedząc, że tyle osób myśli o nas, troszczy się i pomaga.
To ciekawe, Jacek Starościak podobnie pisał w swojej książce, że miał szczęście spotykać na swojej drodze niemal wyłącznie wspaniałych ludzi.
- Mąż był z natury optymistą. Ja jestem bardziej osobą krytyczną, jeśli ktoś mi nadepnie na odcisk, to nie zapominam tak łatwo. Natomiast Jacek generalnie kochał ludzi, nie rozpaczał, gdy było coś nie tak - po prostu wyrzucał to z pamięci i starał się trzymać pozytywów, a przynajmniej próbować zrozumieć czyjeś zachowania i czyjeś słowa. Po prostu taki już był.