Roman Daszczyński: O godzinie czwartej nad ranem Rosja zaatakowała terytorium niepodległej Ukrainy. Co się teraz dzieje w pani ojczyźnie?
Marta Kowal: - O świcie mieszkańców ukraińskich miast obudziły syreny alarmowe. W niektórych miejscach także eksplozje, ponieważ zbombardowane zostały lotniska wojskowe i magazyny uzbrojenia. Putin kazał zaatakować, gdy było jeszcze ciemno. To symboliczne, bo wszystkie wiarołomne wojny zaczynają się w nocy, z zaskoczenia.
W Gdańsku i w Polsce coś na ten temat wiemy. We wrześniu 1939 roku niemieckie lotnictwo też uderzyło przed wschodem słońca. Jak reaguje na to wszystko ukraińskie społeczeństwo?
- Było przygotowane na tę agresję, od wielu dni na bieżąco było informowane o rozwoju sytuacji. Nie ma paniki, jest powszechna wola oporu. Jest też świadomość, że musimy zachowywać się mądrze, bo Kreml będzie prowadził tę wojnę na różne sposoby, również poprzez dezinformację. Dzisiaj od razu pojawiły się doniesienia o desancie rosyjskich spadochroniarzy na Charków i Odessę. Ukraińskie ministerstwo obrony już je zdementowało. To były typowe fake news.
Boi się pani o znajomych, bliskich, którzy są w Ukrainie?
- Tak, niepokoję się o nich. Mam rodzinę we Lwowie, wielu znajomych. Nikt z nich nie myśli o ewakuacji, chcą bronić swojego kraju.
Czy wyrazy solidarności ze strony Polaków mogą mieć w takiej chwili znaczenie?
- Tak, są bardzo ważne. Każdy taki gest daje nam poczucie, że nie jesteśmy sami i dodaje wiary w powodzenie naszej sprawy.
Gdańscy Ukraińcy szykują jakieś działania, manifestację albo pikietę?
- Będę wiedziała do południa, co robimy. Na razie konsultujemy się. Informacje będą przekazywane opinii publicznej na bieżąco.