Wspomnienia Lecha Bądkowskiego powstały w wyniku rozmów, które były nagrywane między 4 stycznia a 7 listopada 1983 roku. Początkowo nagrania można było prowadzić systematycznie, z biegiem czasu przerwy między kolejnymi rozmowami były coraz dłuższe, co wiązało się z postępami choroby Autora wspomnień.
Rozmowy prowadzili Grzegorz Fortuna i Maria Mrozińska i my redagowaliśmy spisany z taśmy tekst. Lech Bądkowski zdołał doprowadzić swoją opowieść do roku 1957. Oczywiście, nie mieliśmy możliwości, by autoryzować ten zapis. Całe to przedsięwzięcie odbywało się, jeśli dobrze pamiętamy, z inicjatywy nieżyjącego już Bolesława Faca.
Fragment, który prezentujemy pochodzi z rozmowy z 13 stycznia 1983 roku.
Grzegorz Fortuna Maria Mrozińska
Lech Bądkowski: - Dość nieoczekiwanie dla mnie samego z trojga rodzeństwa ja pierwszy wróciłem we wrześniu [1939] do domu, do Torunia. Wtedy ojciec wkręcił mnie do pracy, finansowanej z funduszu prac publicznych, z którego przeważnie naprawiano drogi. Ojciec urzędował jeszcze w zarządzie miasta, gdyż początkowo Niemcy zatrzymali urzędników-Polaków, żeby nie było przerw w administrowaniu. Ale pracowałem tam krótko, bo grunt zaczął się palić pod nogami. Niemcy zarządzili spis młodzieży, a zatem siedzenie na miejscu było ryzykowne. Przecież wielu znajomych wiedziało, że byłem w wojsku i oczywiste było pytanie, co robiłem w czasie wojny i jakim sposobem znalazłem się w domu, a nie w ziemi albo w niewoli.
Tak się złożyło, że mój brat przyjechał do Torunia. Miał dobre stosunku z landratem, czyli starostą we Włocławku, który był Nadreńczykiem czy Westfalczykiem, a więc takim zachodnim Niemcem. Ten starosta bardzo chętnie mówił po francusku i nie taił swojego pewnego poczucia obcości wobec Prusaków. Brat powiedział mu, że ma narzeczoną niedaleko Torunia, której ojciec został od razu rozstrzelany przez Niemców. I starosta dał bratu samochód służbowy, żeby przywiózł Hankę, swoją późniejszą pierwszą żonę, do siebie. Wracając i mnie zabrał do Włocławka. Tu znowu pracowałem przy naprawie dróg.
GF, MM: - Czy nie pamiętasz, kiedy to było, ten wyjazd?
-To musiał być październik 1939, wcześnie, początek października. Nie zabawiłem długo w Toruniu, mówiłem, że grunt palił się pod nogami. Nakazano spis młodzieży, zgłaszającym się wbijano pieczątki do dowodów osobistych i sprawdzano je przy kontroli dokumentów na ulicach. Oczywiście, nie miałem pieczątki, więc bezpieczniej było wynieść się z Torunia jak najwcześniej.
We Włocławku któregoś dnia odwiedził nas narzeczony mojej siostry, Mietek Dębicki, który oparł się gdzieś jako gemeindebeamter, urzędnik gminny. On nigdy nie był urzędnikiem gminnym, ale to w czasie wojny nie odgrywało roli. Po rozmowach postanowiliśmy, że pryśniemy. On był ode mnie wprawdzie starszy, około trzydziestki, ale też był młodym człowiekiem. Mieliśmy rowery. Ja miałem pięknego, nowego „łucznika”, to był ówcześnie bardzo dobry polski rower, półbalon, który nadawał się do podróży i turystyki. Mietek, który potem zginął w 1944 roku w Holandii w naszej dywizji generała Maczka, był bardzo dobrym organizatorem. Kupiliśmy, co się dało kupić trwalszego z żywności, jakieś dżemy, trochę suchej kiełbasy i matka moja coś nam dowiozła. Zaopatrzyliśmy się w odzież zimową, co potem okazało się bardzo ważną sprawą, bo zima 1939/1940 była surowa.
Pewnego dnia prysnęliśmy. Wpierw do Łodzi, a to z tego powodu, że gdzieś w Łodzi w jednym ze szpitali leżał brat Mietka, zawodowy wojskowy, ranny w kampanii wrześniowej. Mietek organizował mu ucieczkę na tę chwilę, kiedy on wyliże się z ran i będzie do niej zdolny. Nie czekaliśmy tak długo, bo jednak jego leczenie musiało potrwać parę miesięcy. Ale potem rzeczywiście ta ucieczka, tak jak ją Mietek przygotował, doszła do skutku i jego brat wydostał się na wolność. O ile wolnością nazwać okupację, oczywiście.
Z Łodzi pojechaliśmy do Warszawy. Tu miałem oparcie u zamężnej kuzynki, zatrzymaliśmy się u nich. W ogóle, to oni chcieli, żebyśmy zostali i doczekali wiosny, kiedy miała ruszyć ofensywa aliancka, która niechybnie rozbije Niemcy hitlerowskie i wyzwoli Polskę. Ale byliśmy do tego trochę sceptycznie nastawieni. Nie dlatego, że byliśmy już wtedy tacy mądrzy, chyba raczej jakaś intuicja. A poza tym... chcieliśmy trochę przygody. Do tego momentu jeszcze mało było przygody, jak na młodych ludzi. I chcieliśmy wracać do Polski z wojskiem, z tym wojskiem z Zachodu. Wtedy już było wiadome, że powstaje wojsko polskie na Zachodzie, we Francji, że Sikorski jest wodzem naczelnym i szefem rządu jednocześnie. Więc do Sikorskiego, do Francji!
Którędy? Najlepiej przez Węgry. I tak, studiując mapę, doszliśmy do wniosku, że przejdziemy na teren okupacji sowieckiej i będziemy spływać „w dół”, na południe, na Węgry. Na wybór trasy wpłynęła i ta okoliczność, że chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda sytuacja pod okupacją sowiecką. Znaliśmy już okupację niemiecką, zarówno na obszarach włączonych do Reichu, a więc przede wszystkim na Pomorzu, jak i na terenach wykrojonych jako Generalna Gubernia. Chcieliśmy zobaczyć, jak to wygląda na wschód od linii demarkacyjnej niemiecko-sowieckiej.
Pojechaliśmy utartym szlakiem przemytniczym, co też wskazywało na naiwność czy głupotę, ale głupi miewają szczęście. Koleją z Warszawy do Białegostoku dojechaliśmy do Małkini. To była stacja graniczna, gdzie Niemcy często robili łapanki, zresztą chodziło im przede wszystkim o przemytników. Najszybciej, jak było to możliwe, opuściliśmy stację kolejową, uciekając gdzieś na bok, a potem pedałowaliśmy już do linii demarkacyjnej. Pedałowaliśmy tak „na nosa”, czasem dołączając do autentycznych przemytników, na ile pozwalali nam do siebie dołączyć, a resztę samodzielnie. Linia demarkacyjna? Nie mieliśmy pojęcia, gdzie ona może być. Od okolicznej ludności dowiadywaliśmy się, że to jeszcze – powiedzmy – siedem kilometrów, jeszcze pięć kilometrów. Zakładaliśmy, że jeśli pokonamy jeszcze dziesięć czy piętnaście kilometrów, to znajdziemy się głęboko po drugiej stronie granicy. Byle przejść jeden i drugi kordon, bo jedni i drudzy łapali. Ale znów mieliśmy szczęście. Słyszeliśmy strzały z lewej strony, z prawej, mimo to parliśmy do przodu. Jasne, że to była śmierdząca amatorszczyzna, te wypchane plecaki, a na plecakach jeszcze rowery, które trzeba było przytrzymywać. Uginając się pod tym ciężarem, pokonywaliśmy kilometry i w którymś momencie przekroczyliśmy granicę. Dojechaliśmy, o ile dobrze pamiętam, do Białej Podlaskiej.
Tam chyba zwyczajnie wsiedliśmy do pociągu, który zmierzał do Lwowa. Jeszcze w Warszawie, kiedy w gronie bliskich przyjaciół kuzynki i jej męża rozeszła się wiadomość, że jest dwóch takich, którzy wybierają się do Lwowa, przyniesiono nam sporo listów. Były to listy do rodzin, poczta nie funkcjonowała, a im zależało, żeby jakoś nawiązać kontakt. Zabranie tych listów, to było ciężkie ryzyko dla nas i dla adresatów. Ale przypuszczam, że ani nadawcy, ani my sami nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego ryzyka.
Kiedy dojechaliśmy do Lwowa, i to z niejakimi wygodami, bo przecież pociągiem, trafiliśmy pod wskazane adresy. Ci ludzie początkowo oglądali nas trochę nieufnie. Dzięki listom lody pękły, bo były one dowodem, że jesteśmy autentycznymi przybyszami, którzy mają jeszcze swoją podróż przed sobą. To już był chyba grudzień.
- Czy ta podróż tak długo trwała, czy postój w Warszawie?
- Siedzieliśmy w Warszawie jakiś czas. Zwłaszcza, że – jak mówiłem – kuzynostwo chcieli nas „urządzić”. Mąż kuzynki pracował jako administrator budynków mieszkalnych i nie miał problemu ze znalezieniem jakiegoś kąta dla nas, a nawet pracy. Dodatkowo kusił nas perspektywą, że wejdziemy w strukturę organizacji podziemnej. Chcemy walczyć? – będziemy walczyli na miejscu, nie trzeba się fatygować do Francji. Ale my chcieliśmy się fatygować, bo to dawało perspektywę przygody, podróży, zobaczenia świata.
A we Lwowie?
- Chcieliśmy ruszyć dalej jeszcze przed świętami. Ale stało się inaczej. Nasi gospodarze byli bardzo życzliwi i gościnni. Choć pamiętam, że początkowo nasze wrażenia ze Lwowa były bardzo krytyczne. Jak dla nas, ludzie byli nieoczekiwanie weseli. Ciągle była mowa o zabawach, bawili się tu, tam, prywatnie po domach. Nie było godziny policyjnej, nie zaczęły się jeszcze represje na dużą skalę. Czasem kogoś aresztowano, ale nie było jeszcze wywózek. Używanie języka polskiego nie powodowało prześladowań. Zupełnie inaczej niż u Niemców, gdzie jak się ktoś odezwał po polsku, to dostawał w mordę.
Chcieliśmy ruszyć dalej, ale nas zatrzymali, że Boże Narodzenie, takie rodzinne święta... A potem Drohobycz, Sambor, Stryj – nie pamiętam, czy mówię w takiej kolejności, w jakiej te miejscowości leżą w kierunku na południe. Przechodziliśmy ten szlak niejako podawani z rąk do rąk, na gotowe adresy, a to jakiś nadleśniczy, a to inna polska rodzina. Na tych terenach mieszkali chyba Bojkowie, o ile dobrze pamiętam, a były to bardzo ubogie strony. Polacy pozostali tam z administracji rozmaitej, pracowali wcześniej w leśnictwie, szkolnictwie, byli duchownymi. Nawiasem mówiąc, mieliśmy wtedy pretensje do duchowieństwa. Zgłaszaliśmy się do księży, a księża nie chcieli z nami rozmawiać. Nie rozumieliśmy, że oni już byli w sytuacji niesłychanie trudnej i chyba tylko święty ryzykowałby spotkanie, rozmowę z każdym przybyszem. A świętych za wiele na świecie nie żyje. Wiadomo było, że księża jako pierwsi wystawieni będą na uderzenie.
Przechodząc kolejne etapy, zbliżaliśmy się do granicy. Nasz ostatni dłuższy postój wypadł u państwa Szwabów. Nazwisko niemieckie, ale to byli Polacy i to gorliwi Polacy. W tej chwili nie pamiętam miejscowości, mam gdzieś zapisane, to można ewentualnie uzupełnić. Tu upłynął nam Nowy Rok, i tu gromadziła się grupa osób, które chciały przekroczyć granicę. W końcu wynajęliśmy dwóch młodych przewodników i całą gromadą ruszyliśmy w drogę, a zima była ostra. Ci przewodnicy cośkolwiek nabili nas w butelkę. Podprowadzili przed granicę, a liczyliśmy, że doprowadzą do samej granicy i będą ubezpieczać przejście. Wiedzieli przecież, gdzie są placówki sowieckie, żeby je jakoś omijać. Tymczasem podprowadzili nas pod granicę na odległość kilku kilometrów i wskazali kierunek, że niby prosto. I hulajcie na drugą stronę, jak Bóg da, a sami się wycofali. To byli płatni przewodnicy, którym musieliśmy zawczasu zapłacić za tę usługę.
Ostatnie dwie doby spędziliśmy wyłącznie w polu, w trzaskającym mrozie. W ciągu dnia zapalaliśmy ognisko, bo w ciągu dnia nie było widać światła. Drewno było suche, zmarznięte, twarde, dawało mało dymu. Można było chociaż herbaty zagotować, żeby się trochę rozgrzać. Wszyscy byliśmy młodymi ludźmi, ale przytrafiły się wypadki odmrożeń. Potem, już na Węgrzech, jednemu z naszej grupy operowano odmrożone obie stopy. Ja miałem bardzo dobre nowe obuwie i grube zimowe skarpety.
Ostatnie kilometry szliśmy szczytami górskimi. To było dość trudne, zwłaszcza dla nas, dla Mietka Dębickiego i dla mnie, ludzi z Pomorza, którzy w górach właściwie nigdy nie byli. Ale że młodzi, jakoś sobie poradziliśmy. Tym razem nie mieliśmy kłopotów z rozpoznaniem miejsca, gdzie przebiega granica. Był to po prostu wycięty w lesie pas, o czym byliśmy uprzedzeni. Zebraliśmy się na skraju lasu po jednej stronie tego pasa, ustawili w taką tyralierę i na dany znak wszyscy rzucili się na drugą stronę. Inaczej nie można było. Można było czekać do nocy, ale nikt czekać nie chciał, zwłaszcza, że patrole sowieckie miały psy, które wyczułyby obecność ludzi. Trzeba było zaryzykować ten skok w tyralierze. Skończyło się szczęśliwie, może dlatego, że były ogromne mrozy i tym sowieckim bojcom też nie bardzo chciało się wychodzić, jeśli nie musieli.
To było dosyć wysoko w górach i stamtąd już na siedzeniach zjeżdżaliśmy w dół. Robiliśmy to śmiało, dlatego, że widzieliśmy że lecimy na południe. Zsuwamy się w głąb ówczesnych Węgier. Doszliśmy do pierwszej wsi, która, o ile mnie pamięć nie myli, nazywała się Latorka. Kiedy przyszliśmy nie wzbudziło to niczyjego zdziwienia. Mieszkańcy byli przyzwyczajeni, że co kilka dni ktoś przychodził. To im się zresztą opłacało. Ktoś zanocował, odpoczął w chałupie, zrobił trochę jedzenia i zawsze coś przy okazji zostawił. My też odpoczęliśmy przy piecu w środku izby, odtajaliśmy i odespaliśmy trochę. Potem zgłosili się „koguty”. „Kogutami” zwano straż czy żandarmerię węgierską, bo oni nosili w czapkach po lewej stronie kogucie pióra. Strażnicy kazali nam się zbierać do najbliższego miasteczka. Mogliśmy iść pieszo, a jeśli chcieliśmy wygody trzeba było zebrać trochę pieniędzy. Pieniądz polski wciąż był wtedy w obiegu.
Oczywiście, rowery zostały we Lwowie...
- Sprzedaliśmy je we Lwowie, dzięki czemu mieliśmy trochę pieniędzy. Mnie było serdecznie żal mojego „łucznika”, ale cóż, szedłem na wojnę, więc prędzej czy później musiałbym go zostawić. A do miasteczka pojechaliśmy saniami. Tam nas umieścili w takich pomieszczeniach – ni to szkoła, ni areszt – nie wiem, co to było. Dali zjeść, dali pić i kazali odpocząć. Jedliśmy zapiekaną słoninę i bardzo mi smakowała. Następnego dnia powiadomiono nas, że węgierski urzędnik, odpowiednik naszego starosty, ukarał nas za nielegalne przekroczenie granicy jedną dobą aresztu, którą właśnie odbyliśmy w tym budynku, a po odbyciu kary przewożą nas do obozu uchodźców polskich pod miastem o nazwie Nyiregyhaza, to też we wschodnich Węgrzech.
Po krótkim czasie pobytu w tym obozie postanowiono przenieść nas do innego obozu, nad Balatonem. Węgrzy nie przywiązywali większej wagi do tych internowanych. Były obozy, ale praktycznie były otwarte. Można było swobodnie się poruszać, mieliśmy nawet trochę pieniędzy. Powstało jakieś towarzystwo opieki, które nas wspomagało. Wtedy jednostką pieniężną było penge, bardzo wartościowy pieniądz. Miałem więc jechać nad Balaton. W podróż udaliśmy się bez jakiegokolwiek nadzoru. W Budapeszcie należało przesiąść się z pociągu do pociągu. A my wysiedliśmy i poszliśmy po prostu do polskiego konsulatu. Znaliśmy adres. Nikt z nas, oczywiście, nie władał węgierskim, ale Węgrzy na ogół, zwłaszcza ci starsi, wykształceni, posługiwali się niemieckim, więc łatwo dopytaliśmy się o interesującą nas ulicę. W konsulacie nie wzbudziliśmy żadnego zdziwienia ani szczególnego zainteresowania. Naturalnie, udzielono nam wszelkiej potrzebnej pomocy i po wstępnej jakby weryfikacji skierowano do domu akademickiego, gdzie gromadzono Polaków. Tam było pełne utrzymanie, dach nad głową i rejestracja, początkowo wstępna. Natychmiast znalazłem się w trybach tej machiny.
A więc weryfikacja. Wprawdzie nie miałem przy sobie żadnych dokumentów, ale przypadek złożył, że spotkałem tam ostatniego komendanta mojej podchorążówki w Brodnicy, majora Krajewskiego. On potwierdził moją tożsamość, a przede wszystkim okoliczność ukończenia podchorążówki. Młodzi kwalifikowani żołnierze mieli pierwszeństwo, co spowodowało, że na Węgrzech pobyłem wszystkiego zaledwie kilka tygodni. Dostałem dokumenty i ekspediowano mnie do Francji drogą całkowicie legalną, tyle, że w paszporcie byłem nieco odmłodzony. Miałem dwadzieścia lat, a odmłodzono mnie, żeby z dokumentów wynikało, że nie podlegałem jeszcze mobilizacji w Polsce. Węgrzy wykorzystywali to jako pretekst, by wypuszczać młodych ludzi, rzekomo na ukończenie polskiej szkoły średniej, o ile dobrze pamiętam, w Grenoble.
Wygodnie, z biletem kolejowym w kieszeni jechałem przez Jugosławię i północne Włochy do Francji. A we Francji, na granicy w Modane była polska misja wojskowa. Tam nas wyławiali i rozdzielali do poszczególnych ośrodków we Francji. Ponieważ byłem podchorążym i miałem odpowiednie papiery, skierowano mnie do Paryża, do obozu wyczekiwania na przydział. Te koszary były na przedmieściu, wojsko francuskie odstąpiło je Polakom. Miałem jeszcze jakieś weryfikacyjne utrudnienia, ale niezbyt uciążliwe i bardzo szybko dostałem przydział do formującej się Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich.
Formowanie tej jednostki odbywało się w tempie przyspieszonym. Był to okres wojny radziecko-fińskiej i alianci zachodni popierali wtedy Finlandię w jej walce obronnej przeciwko agresji Związku Radzieckiego. Przewidywali wysyłkę korpusu ekspedycyjnego do Finlandii, a w jego skład miała wejść właśnie Brygada Podhalańska. Nigdy nie służyłem w żadnym górskim wojsku, ale też znaczna większość żołnierzy i kadry, którzy byli tam zgrupowani, nie służyła w wojskach alpejskich.
Pierwodruk: „30 Dni” 1/2004
CZYTAJ TEŻ: