Józef Wolański urodził się 17 marca 1922 roku w polskiej rodzinie we Lwowie. Miał dwie siostry, ale je obie przeżył, i to dawno - można więc powiedzieć, że jest trochę jedynakiem. Przyjaciół swoich też przeżył, bo ilu szczęśliwców może doświadczyć setnych urodzin?
Całą wojnę spędził we Lwowie, tam też w 1944 roku wziął ślub - w Kościele św. Franciszka. Pamięta to wydarzenie doskonale, tak jak i pamięta rozkład ulic we Lwowie, który udało mu się odwiedzić jeszcze w 2014 roku. Do Gdańska przyjechali z żoną w 1946 roku. Niedługo później, w sierpniu, urodziła się ich pierwsza córka. Kilka lat później doczekali się drugiej. Ot, normalna rodzina.
Zamieszkali w poniemieckim domku położonym na wzgórzu na Zakosach. Żyli skromnie, ale sobie radzili. Pan Józef pracował w różnych miejscach, aż trafił do Biura Projektów Budownictwa Przemysłowego w Gdańsku, znajdującym się dawniej przy ulicy Garncarskiej. Tam jako poligraf, i to nie byle jaki - bo pełnił funkcję kierownika pracowni poligraficznej - przepracował... 40 lat.
- Wszyscy się śmiali, ze w jednym miejscu tyle pracowałem. Przeżyłem siedmiu dyrektorów - uśmiecha się pan Józef.
- To było jego życie, to był jego drugi dom. Jako kierownik miał pod sobą pracowników, którymi się opiekował. Dużo czasu tej pracy poświęcał, musiał mieć wszystko dopięte na ostatni guzik - wspomina jego młodsza córka, Krystyna.
Podkreśla jednak, że choć zawód miał wymagający, nie odbijało się to na ich życiu rodzinnym. Po powrocie z pracy do domu był tatą na pełny etat, ciepłym i umiejącym sprawiać córkom niespodzianki.
- Tatą był bardzo dobrym. Dbał bardzo o nas i starał się - mówi pani Krystyna. - Pamiętam jak byłam dzieckiem - miałam może siedem lat, bawiłam się z rówieśnikami przed domem, a tu idzie tata, niesie jakieś pudło. Podbiegam i pytam: „Tatusiu, co masz?”. „A, buty sobie kupiłem” - odpowiedział - „Chodź, zobaczysz” - namawiał mnie, ale ja nie chciałam. Co mnie buty męskie interesowały - śmieje się. - Powiedziałam „później”. Tata się uparł, powiedział, że bardzo by chciał, żebym je zobaczyła. No więc poszłam z nim do domu, mama otworzyła nam drzwi, a tata się do mnie odwraca z tym pudełkiem i mówi „To dla ciebie”. Otwieram, a tam... lalka śpiąca. Nigdzie wtedy takich nie było, nic zresztą w sklepach nie było. Ktoś musiał przywieźć skądś, może jakiś marynarz. Radość była ogromna.
Dzisiaj to ona o niego dba, dogląda, nieba mu uchyla. I podkreśla, że to „wspaniały, tata, dziadek i pradziadek”. Widać, że są ze sobą bardzo zżyci i mają bardzo bliskie relacje.
- Tata miał 11 lat, jak zmarli jego rodzice. Jednego dnia jego mama, a zaraz po niej, drugiego dnia, jego tata. Jedno miało 39 lat, drugie 40. Mój tata i jego młodsza siostra trafili do domu dziecka. Ja chcę mu to po prostu wynagrodzić - mówi skromnie pani Krystyna.
Gdańszczanin w ciągu stu lat życia dochował się dwóch córek, wnuka i prawnuka. Choć cieszy się dobrym zdrowiem, jak mówią, nogi już nie te. - Ten czas tak leci, że w zasadzie nawet nie zauważyłem, kiedy stuknęła setka. Już mi niejedni życzyli 200 lat życia nawet. Może się uda? Przez całe życie byłem zdrów. W Urzędzie Stanu Cywilnego mówią, że mam podrobioną metrykę - śmieje się.
Prawdziwa miłość przetrwa lata
Tak się jakoś złożyło, że obchodzone 17 marca, a świętowane 25 marca setne urodziny pana Józefa pokryły się z przyznaniem medalu za długoletnie małżeństwo jego córce Krystynie i jej mężowi - okazja do celebrowania była więc tego dnia podwójna.
Pani Krystyna i pan Andrzej Dejewscy pobrali się 5 września 1970 roku (z powodu pandemii przyznawanie odznaczeń za okrągłe rocznice w wieloletnich małżeństwach jest nieco przesunięte). Wesele mieli w lokalu, którego dziś już nie ma - w restauracji Pod Kominkiem, w miejscu dzisiejszego Manhattanu we Wrzeszczu. Lokal nie przetrwał, ale ich małżeństwo tak.
- Potrzebna jest miłość, ale i codzienna praca - zdradza pani Krystyna. - Kiedy spotyka się dwoje ludzi z różnych środowisk, mają swoje przyzwyczajenia, to nie zawsze jest łatwo. Różnie bywało, zwłaszcza na początku. Ale wymyśliłam taki sposób, że gdy mamy coś do siebie - a to jest normalne, zwłaszcza zanim człowiek się dotrze - to pójdziemy do kawiarni i tam, wśród ludzi, spokojnie, z uśmiechem, porozmawiamy, mówiąc sobie wzajemnie, co nam być może przeszkadza, co można by zmienić. Nie wyobrażałam sobie, żeby była kłótnia, jedno się odwracało i wychodziło. Nie dla mnie „ciche dni”. Dzięki temu przetrwaliśmy próbę.
Zanim wzięli ślub, chodzili ze sobą przez cztery lata. Poznała ich ze sobą... wiceprzewodnicząca Rady Miasta Gdańska Teresa Wasilewska.
- To jest wzorcowe małżeństwo. Prawdziwa miłość - mówi z pełnym przekonaniem Teresa Wasilewska. - Żałuję, że wypuściłam takiego faceta z ręki - śmieje się.