Ten znany gdański działacz społeczny, mecenas kultury i przyjaciel wszystkich artystów, oraz przedsiębiorca i pomysłodawca licznych projektów w Gdańsku - który kocha nad życie - gdańszczaninem z urodzenia nie jest.
Historia jego życia zaczęła się 30 października 1954 roku w Lublinie. W 1973 roku ukończył tamtejsze VI Liceum Ogólnokształcące im. Aleksandra Zawadzkiego (obecnie im. Hugona Kołłątaja). Przyjechał do Gdańska, bo jak sam mówi „gonił za marzeniem”. A jego chłopięcym marzeniem, oprócz posiadania motocykla, było zobaczenie na żywo raf koralowych.
- W młodości zetknąłem się z książką po rosyjsku, wydaną co prawda byle jak, jak to w tamtych czasach, ale ze zdjęciami, opisującą niemiecką wyprawę nurkową na Malediwy. Tam po raz pierwszy w życiu dowiedziałem się o czymś takim, jak rafy koralowe. I zachciało mi się studiować oceanografię. W tamtych czasach była specjalizacją na wydziale biologii, i to tylko w jednym mieście - w Gdańsku. Przyjechałem tutaj. Ale rafy koralowej do tej pory nie widziałem - mówi Andrzej Stelmasiewicz.
Zamiast obserwatora raf - nadzieja polskiej nauki
Na przeszkodzie spełnienia jego marzenia szybko stanęła zmiana organizacji studiów - po pierwszym roku oceanografia została wyodrębniona jako osobny kierunek. Stelmasiewicz miał do wyboru: kontynuować biologię, albo cofnąć się o rok. Został. Ale nie na długo - dwa i pół roku, Kolejne tyle spędził na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, i to tam w 1978 roku zrobił dyplom z... fizjologii mózgu.
- Szczęśliwie po studiach dostałem propozycję pracy jako asystent stażysta, a później asystent, w Zakładzie Fizjologii Zwierząt na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Gdańskiego, więc wróciłem do Gdańska. Przez cztery lata byłem młodą nadzieją polskiej nauki. Ale mój brat wyemigrował do Ameryki, a ja poczułem się zobowiązany do opieki nad babcią i ciocią w Lublinie - to one nas wychowywały. Zwolniłem się z pracy na uniwersytecie i w 1982 roku wyjechałem z powrotem w rodzinne strony. Pierwszą robotą, jaką dostałem w Lublinie, było nocne stróżowanie w Spółdzielni Krawiecko-Kuśnierskiej „Ludowa”, przy ulicy Bursaki 5. To była fajna praca, a na dokładkę płacili trochę więcej niż asystentowi na uniwersytecie - śmieje się Stelmasiewicz.
Rząd przypadków czy przeznaczenie?
Przez kolejne lata imał się różnych prac. Był współwłaścicielem sklepu ogrodniczego, prowadził gospodarstwo rolne. Szczęścia szukał też za granicą - pracował jako ogrodnik w Detroit. Pierwszym punktem zwrotnym w jego późniejszej karierze okazało się zajęcie, które znalazł sobie w Skandynawii.
- Pod koniec lat 80. jeździłem do Danii jako robotnik rolny, pracowałem w szkółce krzewów ozdobnych. Przyszedł rok 1989 i 1990, w Polsce nadeszła zmiana, a ja - robotnik, pracujący w błocie, wiosną i jesienią, w dodatku nielegalnie. Wiedziałem, że to nie ma przyszłości. Postanowiłem, że założę firmę - centrum ogrodnicze, i będę sprzedawał marzenia i nadzieję, że z mizernej, małej sadzonki wyrośnie kiedyś piękna bylina, krzew czy drzewo.
NASZA FOTOGALERIA Z 70-LECIA ANDRZEJA STELMASIEWICZA:
I tu pojawił się problem: jak sprzedawać nadzieję, kiedy w Polsce zamiast pięknych, kuszących etykiet reklamowych, chałupniczo wycinano obrazki z gazety przyklejane do brystolu, na którym pisano flamastrem nazwę, i całość wkładano do woreczka foliowego zaklejonego taśmą?
- Jak spytałem Duńczyków, skąd mają takie piękne etykiety do sadzonek, spojrzeli na mnie jak na idiotę. Powiedzieli: kup sobie laminator do papieru, i też będziesz miał. Nie miałem pojęcia, o czym mówią. Nikt wtedy w Polsce nie wiedział. I tak, w 1990 roku byłem pierwszym człowiekiem, który zaczął do Polski sprowadzać w celach komercyjnych laminatory do papieru. Centrum ogrodniczego nie założyłem - wspomina.
Pieniędzy nie miał, ale miał dar przekonywania. Chodził od firmy do firmy, opowiadał, pokazywał obrazki. Prezesi i dyrektorzy składali zamówienia, po miesiącu dostawali towar. Stelmasiewicz ściągał laminatory z greckich Aten. Producent nazywał się Attalus - na cześć władcy Pergamonu, założyciela słynnej Biblioteki Pergamońskiej, i oddanego sponsora dzieł sztuki, którym w przyszłości miał stać się Stelmasiewicz. W tamtym okresie skupiał się jednak na laminatorach i bindownicach, które w ówczesnej Polsce również były nowinką.
- Sprzedawałem je z rok, może półtora. Aż pojawił się w Gdańsku Alfred Wallner, który w Niemczech dorobił się pieniędzy, jakich ja ciągle nie miałem. Zaczął importować takie same maszyny i jeszcze inne, w ilościach kontenerowych, z Korei Południowej. Jako detalista nie miałem z nim żadnych szans. Ale się nie poddałem. W Hali Olivia były targi, na których wystawiła się duńska Izba Gospodarcza z opaskami zaciskowymi, zwanymi dzisiaj trytytkami. Nieliczni wtedy w Polsce widzieli takie na oczy.
Stelmasiewicz nawiązał współpracę z Duńczykami. Pierwsze zamówienie przyszło z Rafinerii Gdańskiej. Było duże. Tak, z impetem, powstała założona przez niego w lipcu 1991 roku jednoosobowa firma dystrybutorska ASTE. Siedzibę mieli w jednym pokoju, w baraku, który został po budowie w miejscu, gdzie dziś znajduje się Galeria Metropolia. Obecnie siedziba mieści się na Kowalach, pracuje w niej 30 osób. Firma importuje znane na całym świecie opaski kablowe i kable specjalistyczne, z których korzystają m.in. stocznie i fabryki w kraju.
Andrzej Stelmasiewicz o działalności Fundacji Wspólnota Gdańska
Kapitalistyczna smykałka i gen lewicowy
Nie ukrywa, że pochodzi z rodziny proletariackiej, w której się nie przelewało. „Jestem pierwszym człowiekiem w rodzinie, który zobaczył pieniądze” - mówi otwarcie. Ale podkreśla, że łatwo nie było - i nic do niego nie przyszło samo.
- Trzeba być wariatem. I gonić marzenia - powtarza jak mantrę. - Całe życie tak postępowałem. Jednocześnie byłem dosyć pracowity. Badania wśród ludzi, którzy odnieśli światowy sukces w kulturze, robione dwadzieścia, trzydzieści lat temu, pokazywały, że talent to 5, góra 10%, a reszta to ciężka praca. Bez tej pracy na trwały sukces nikt nie ma najmniejszej szansy. Szczęście też się przydaje.
Dziś jest zamożnym przedsiębiorcą, który wiele zawdzięcza kapitalizmowi. Ale jednocześnie „ma w sobie gen lewicowego aktywisty” - jak mówi. I zawsze chciał łączyć ludzi. Dlatego w 2005 wystąpił z obywatelską inicjatywą „Czas Gdańskich Lwów”, dzięki której w miejskiej przestrzeni pojawiły się rzeźby tych zwierząt. Stelmasiewicz nawiązać w ten sposób chciał do lwów-trzymaczy gdańskiego herbu - symbolizujących siłę, odwagę i szlachetność.
W 2007 roku z kolei założył Fundację Wspólnota Gdańska, w ramach której działa m.in. otwarty w 2017 roku Oliwski Ratusz Kultury i Galeria Sztuki Nowy Warzywniak. Wspierał też finansowo (i duchowo) liczącą ponad 30 pracowni, sale prób dla zespołów i Teatru Błękitna Sukienka artystyczną przestrzeń WL4, od samych początków jej powstania - jeszcze przy ulicy Wiosny Ludów 4 (dziś galeria mieści się w budynku Mleczny Piotr).
Tak wyglądało otwarcie Oliwskiego Ratusza Kultury. ZDJĘCIA
Dwa kolory. Czerwony i czarny
O tym, że jego ulubionym jest kolor czerwony, w połączeniu z nieodłączną czernią, wiedzą chyba wszyscy. Gdziekolwiek Stelmasiewicz się nie pojawi, rozpoznawalny jest już z daleka - charakterystyczny czerwony kapelusz, czarna peleryna z czerwoną podszewką, czerwony kołnierzyk koszulki wystający spod czarnego swetra. Czerwone buty, zegarek, skórzana bransoleta, torba. I oprawki okularowe.
- Po czwartym roku studiów chciałem pojechać do Francji. Potrzebowałem pieniędzy na wizę. W Lublinie, niedaleko mnie, mieszkał facet, który produkował lody z wody w garażu. Poszedłem do niego, mówię: chcę sprzedawać pańskie lody w niedzielę pod kościołami. Miałem motorower. Facet dał mi skrzynkę z lodami, jeździłem do Głuska i czekałem na wychodzących z mszy. I nie wiem dlaczego, kupiłem puszkę farby w kolorze czerwień strażacka, i przemalowałem tę skrzynkę na lody. Chyba, żeby się wyróżnić. I to był ten pierwszy moment. A od 20 lat noszę się już tylko na czerwono i czarno. Z bezwzględną konsekwencją. Konsekwencja w życiu jest niezmiernie istotna.