Lokalny teatr, o którym mówi się w Polsce. Teatr w Blokowisku GAK z nowym repertuarem
Lena Frankiewicz to twórczyni dobrze znana trójmiejskiej publiczności. W Teatrze Wybrzeże przygotowała świetnie przyjętą „Nieczułość”, za którą otrzymała Nagrodę Teatralną Marszałka Województwa Pomorskiego za 2022 rok, a w Teatrze Miniatura spektakl „Momo” na podstawie znanej książki Michaela Endego.
Do gdańskiego klubu Żak reżyserka powróciła z czytaniem współczesnej sztuki chorwackiej „Szkoda by było, gdyby kwiatki padły”. Jej autor, urodzony w Splicie Ivor Martinić, jest jednym z najważniejszych współczesnych dramatopisarzy chorwackich. Jest laureatem licznych nagród, a jego teksty przetłumaczono na dwadzieścia języków i prezentowano na całym świecie - m.in. w Hiszpanii, Francji, Argentynie, Paragwaju, Wenezueli czy Meksyku. W Polsce gościł kilkukrotnie - w 2014 roku w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego DEMOLUDY-Nowa Europa odbyło się czytanie sceniczne jego dramatu „Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” w reżyserii Jakuba Kasprzaka.
Sztuka „Szkoda by było, gdyby kwiatki padły”, której premiera odbyła się w 2018 roku w III Programie Chorwackiego Radia, a późniejsze realizacje, już w formie czytań i spektakli miały miejsce m.in. w teatrach w Londynie i Zagrzebiu, to napisana z dużym wdziękiem, choć zupełnie banalna historia o miłości.
Rozpoczyna się sceną zerwania i wyprowadzką jednego z partnerów ze wspólnego mieszkania do domu rodzinnego. W kolejnych scenach partner powraca pod pozorem sprawdzenia, czy porzucony pamięta o podlewaniu tytułowych kwiatów. Każde odwiedziny stają się okazją do snucia wspomnień, prób usprawiedliwiania podjętych decyzji, przepraszania za to, co nie wyszło, i za to, czego się nie pamięta - chociaż dla tej drugiej osoby było najważniejsze. Niemożność pogodzenia się ze stratą i niegotowość na pójście na przód są w tych klasycznych rozmowach aż nadto widoczne, a zakończenie przewidywalne.
Błahość tematu i wypowiadanych przez bohaterów kwestii chorwacki autor ciekawie przełamuje zabiegami formalnymi. Bohaterowie sztuki, którymi mogą być, jak podkreśla na wstępie autor: ona i on, lub ona i ona, lub on i on, są z zawodu aktorami. Tekst wprost sugeruje, aby przy inscenizacji konkretni wykonawcy użyczyli im własnych imion oraz prywatnych doświadczeń, pozostawiające pole do improwizacji. Tym sposobem fikcja sceniczna miesza się z rzeczywistością, a granice między nimi zupełnie zaciera umieszczenie w klaustrofobicznej damsko-męskiej sytuacji postaci pobocznej, która wprowadza akcję w ruch. To Didaskalium, „dla przyjaciół Dida”. Ten metateatralny zabieg zupełnie zaburza poczucie tego, co rzeczywiste i umowne, postać na przemian przemawia bowiem słowami Martinicia, wprowadzając bardzo intymny ton, i „własnymi”, czyli wskazówkami, nierzadko zabawnymi, dla reżysera i aktorów.
Bardzo dużą wartość wniosła obecność samego Ivora Martinicia podczas czytania. Uczestnictwo autora jako widza zręcznie ogrywa wcielający się w Didaskalium Piotr Biedroń, który często się do niego bezpośrednio zwraca. Biedroń w ogóle jest w tym czytaniu niezastąpiony, i z właściwą sobie pewnością, lekkością i swobodą oraz talentem - tak aktorskim, jak i tym w byciu w centrum uwagi - buduje postać bystrą i pełną humoru oraz lekko bezczelną. W roli rozstającej się pary udanie partnerują mu, także znani z Teatru Wybrzeże, aktorzy Agata Woźnicka i Paweł Pogorzałek, choć rozczarowującym nieco zabiegiem okazuje się granie na kalkach: ona jest emocjonalna, a on wycofany.
Do niespełna godzinnego czytania udaje się Lenie Frankiewicz jednak wprowadzić kilka ciekawych zabiegów scenicznych. Zgrabne uzupełnienie stanowi wideo przygotowane przez mieszkającego we Wrocławiu operatora i montażystę filmowego Mateusza Zielińskiego. Wyświetlane co jakiś czas zdjęcia kwiatów i inne sielskie obrazy z nałożonym filtrem w stylu retro, uzupełniają prywatne zdjęcia i nagrania pary aktorów, które nadają opowieści, już intymnej z uwagi na przepełniony osobistymi spostrzeżeniami autora tekst, dodatkowo prywatny wymiar.
Zaprzepaszczony zostaje niestety otwarty charakter konstrukcji dramatu, na który liczył sam autor. Nie wystarczyło kreatywności na wymyślenie postaci, które zgodnie z założeniem sztuki, mogą być dowolnej płci i w dowolnym wieku, zabrakło też swobodnej ingerencji w tekst, do czego zachęca Didaskalium. Ale to zgrabne czytanie, pomimo rozstaniowego ciężaru przygotowane z dużą lekkością i sprawdzające się niemal jako pełnoprawny spektakl. Śmiało można je uznać za udany powrót Leny Frankiewicz do Gdańska.