• Start
  • Wiadomości
  • Nosferatu zawładnął Teatrem Wybrzeże. I jest zachwycający!

Nosferatu zawładnął Teatrem Wybrzeże. I jest zachwycający!

Teatr Wybrzeże ma swojego upiora w operze. Nosferatu. „Zalęgł się” w teatralnych podziemiach i kiedy tylko się z nich wyłania, nie roztacza swojego czaru - atakuje i osacza, ale jak uwodzi!
13.12.2025
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
nosferatu
"Nosferatu" to prawdopodobnie najmocniejsza propozycja tego roku w Teatrze Wybrzeże
fot. Rafał Skwarek/Teatr Wybrzeże

Nowy spektakl Teatru Wybrzeże hipnotyzuje jak jego filmowa inspiracja „Nosferatu – symfonia grozy”. Choć ta, w wyniku przegranego sądowego sporu o plagiat pomiędzy wdową po Bramie Stokerze a reżyserem Friedrichem Wilhelem Murnauaem (nie miał praw do adaptacji „Draculi”, więc stworzył własną wersję) mogła do dziś nie przetrwać. Wszystkie kopie miały być zniszczone. Kilka z nich przetrwało i dziś możemy mówić, że „na szczęście”, bo film stał się perłą niemej kinematografii, a obraz łysego, zdeformowanego hrabiego Orloka na stałe „wgryzł” się w masową wyobraźnię jako uosobienie odrażającego, lecz wciąż fascynującego wampira.

Przeniesienie historii z kart gotyckiej powieści było (i wciąż jest, bo powstają kolejne adaptacje), wyzwaniem, pod każdym względem. Jeszcze większym, gdy opowieść podana już w inny sposób, jak w przypadku Murnaua, poddawana jest swoistemu recyklingowi (wystarczy wspomnieć gorącą dyskusję wokół „Nosferatu” z 2024 roku w reżyserii Roberta Eggersa, jednego ze współczesnych mistrzów horroru).

W Teatrze Wybrzeże współczesny Nosferatu - krew, mrok i... choinka

Nieśmiertelny wapmirzy czar 

Przeniesienie jej więc jeszcze na teatralne deski była pomysłem co najmniej ryzykownym. Wymagającym reżysera z bezkompromisową wizją. Na szczęście reżyserem, który „porwał” się na ten pomysł jest Mariusz Grzegorzek, który z sukcesem zrealizował, jak sam przyznał jednocześnie „swój mokry sen i największy koszmar”. Przy okazji – mokry sen i "koszmar" widzów.

nosferatu3
"Nosferatu" to koronkowa scenograficzna robota
fot. Rafał Skwarek/Teatr Wybrzeże

Warto zaznaczyć na wstępie – to nie jest horror w teatrze. „Nosferatu” Mariusza Grzegorzka to iście gotycka opowieść o udręczeniu, szaleństwie i niezwyciężonej (?) mocy śmierci. Jego „Nosferatu” to też w dużej mierze list miłosny do historii zapoczątkowanej przez Brama Stokera. Owszem, jest inspirowany obrazem Murnaua, ale jest także wdzięczną kompilacją różnych wyobrażeń na temat wampira na przestrzeni czasu. Jest filmem w teatrze i jako film wciąga i jako filmowi – znacznie bliżej do współczesnej wersji Eggersa niż tej z 1922 roku.

Chociażby Anna Harding (w tej roli Katarzyna Z. Michalska) jest, jak u Eggersa żoną Fryderyka, a nie jak u Murnaua, siostrą. Domowe i „karpackie” sceny także, jako żywo, przypominają te, które znamy z filmu. Są i akcenty bezpośrednio zaczerpnięte z „Draculi” Stokera – Jonathan nazywa się Harker, a nie Hutter, jego przełożony Renfield a nie Knock, choć ostatecznie wciąż, jak u Murnaua, akcja toczy się w niemieckim Wisborgu. Ale czy te wszystkie różne oczywiste nawiązania to błąd? Wręcz przeciwnie! Odkrywanie tych tropów i „łączenie kropek” podczas oglądania spektaklu to sama przyjemność.

Wizualny rozmach

I och, jaką wizualną przyjemnością jest gdański „Nosferatu”! Cały remont Dużej Sceny i jej technologiczne unowocześnienie zostało zrobione po to, by wystawiać takie spektakle. Scena porusza się, żyje i oddycha – niczym zamek Orloka. Ale to nie wszystko – cały skomplikowany system uruchamianych zapadni robi piorunujące wrażenie. Bo w którym teatrze akcja może równolegle i bez szwanku rozgrywać się na dwóch poziomach (osobne wrażenie robi podziemne wnętrze zamku Orloka – brawa za scenografię!). Aktorzy pojawiają się i znikają – czy to wbiegając na scenę, czy wyłaniając się z zapadni czy też – wspinając się po rusztowaniach, a wszystko po to, by zaskoczyć widza, by ten zapomniał, że w ogóle znajduje się w teatrze (i to się udaje świetnie).

Innego końca świata nie będzie. Znakomity “Memling” w Teatrze Wybrzeże

Do tego: psychodeliczne wizualizacje, które pomagają zatopić się w ogarniającym bohaterów szaleństwie, by, jak mówił sam Grzegorzek, dosłownie znaleźć się w chorym psychicznie umyśle. Pozbawionym nadziei, owładniętym śmiercią. Sztukę z takim wizualnym i scenograficznym rozmachem trudno będzie przebić.

Śmiało pokuszę się o zdanie, że „Nosferatu” przyćmiewa i tak znakomitego poprzednika tego sezonu – „Memlinga” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz. Jest wspaniale plastyczny, wręcz malarski i wszystko cudownie stoi w nim na głowie – widownia (kameralna, bo na 100 osób) jest na scenie, a aktorzy (i wizualizacje) podbijają głębię i rozmach scenografii dynamicznie poruszając się na pierwotnej widowni.

nosferatu4
Czy warto iść na "Nosferatu" do teatru? Bezapelacyjnie tak!
fot. Rafał Skwarek/Teatr Wybrzeże

Hipnotyzujący przebój

I wreszcie – choć raczej przede wszystkim, należy wspomnieć o aktorach. Każdy z nich (nawet jeśli to drugoplanowe role), tworzy osobną aktorską perełkę. Rzecz jasna, największy akcent pada na aktorską trójkę – wcielającą się w Orloka, Johnatana i Ellen. I tu – wielkie brawa dla Marka Puchowskiego: jego Nosferatu jest nienaturalny, zwierzęcy (bardzo udane nawiązanie do kreacji Nosferatu Billa Skarsgårda u Eggersa). Trudno oderwać od niego wzrok i słuch, zwłaszcza gdy jego głęboki harkot niesie się echem po scenie. Ponadto, choć Maria Wróbel jako Ellen jest delikatna i eteryczna i to w jej rękach leży heroiczne poświęcenie (ratuje świat przed klątwą Nosferatu), to (nie bez powodu) Robert Ciszewski jako Johnatan jest najważniejszym elementem układanki prowadzącej do… finału, którego osobiście trzeba doświadczyć w teatrze.

Mariusz Grzegorzek, z właściwym dla siebie pełnym symbolizmu balansem między sacrum a profanum dokonał czegoś wyjątkowego. Dzięki niemu znana na wylot historia oprócz zachwycania potrafi zaskoczyć. A Teatr Wybrzeże ma przebój (miejmy nadzieję) kolejnych długich sezonów. Na takie spektakle chce się wracać!



TV

Marta solidarna