• Start
  • Wiadomości
  • Niezwykła gdańszczanka: poznaj Kalinę Łukaszewicz, która ma prawie 106 lat

Niezwykła gdańszczanka: poznaj Kalinę Łukaszewicz, która ma prawie 106 lat

Pani Kalina Łukaszewicz (z domu Świechowska) urodziła się 1 września 1912 roku. Jest gdańszczanką pochodzącą z Kresów II Rzeczpospolitej i „żywą historią”, nie tylko swojej rodziny. Los chciał, że dzień jej 27. urodzin stał się ważny dla wszystkich Polaków - wtedy wybuchła bowiem II wojna światowa. Jakie były losy Pani Kaliny zanim znalazła się w Gdańsku? Jak wyglądało życie w odbudowywanym mieście? I jaka jest jej recepta na długowieczność?
10.07.2018
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Pani Kalina Łukaszewicz, 105-letnia gdańszczanka ze zdjęciem z młodości, na którym widać ją wraz z mężem
Pani Kalina Łukaszewicz, 105-letnia gdańszczanka ze zdjęciem z młodości, na którym jest z mężem
Fot. Dominik Paszliński / www.gdansk.pl


Kalina Łukszewicz urodziła się 1 września 1912 roku na terytorium dzisiejszej Łotwy. Rodzina mieszkała w Rosieniach na Litwie. Na początku lat 20. przenieśli się do Poniewieża, m.in. po to, żeby dzieci mogły pójść do polskiej szkoły. W latach 1925-1930 pani Kalina uczęszczała więc do Polskiego Gimnazjum Towarzystwa „Oświata” w Poniewieżu. Uczyły się tam również jej siostry: Leontyna i Stanisława, i brat Kamil.

W 1930 roku cała rodzina przeniosła się do Wilna, gdzie ojciec dostał nową pracę. W Wilnie skończyła szkołę Rzemiosł i Przemysłu Artystycznego. W 1937 roku wyszła za mąż za Leona Łukaszewicza, także absolwenta Polskiego Gimnazjum w Poniewieżu. W lutym 1945 roku mąż został aresztowany przez NKWD i wywieziony do Donbasu, gdzie zginął. Pani Kalina mieszkała w Wilnie do sierpnia 1945 roku. Wyjechała jako wdowa z półtoraroczną córeczką do Gdańska w ramach repatriacji. W Gdańsku mieszka do dziś.

Poniżej publikujemy zapis opowieści Pani Kaliny, której wysłuchaliśmy w poniedziałek, 9 lipca 2018 r.

Część pierwsza: z Wilna w nieznane

Jak to się stało, że przyjechałam do Gdańska... O, to długa historia... W Wilnie mieliśmy z mężem dom. Bardzo szybko się usamodzielniliśmy, oboje pracowaliśmy. Ale przyszli bolszewicy, w nocy, zabrali męża. Córka nie miała dwóch lat. Przyszli do domu i mówią „prowierka dokumientow”. No i wyprowadzili go. Więcej go już nie widziałam, ślad po nim zaginął.

Szukałam go wszędzie, po więzieniach też. Tam go nie było. Ale były koszary - okazało się, że tych wszystkich, co w nocy pozabierali, tam dawali. Starałam się do tych koszar dojść. Była taka dziewczyna, co tam do tych żołnierzy chodziła. Poprosiłam ją, żeby przekazała mu najpotrzebniejsze rzeczy. Ona wszystko brała. Ale do niego nic nigdy nie dotarło. Tacy byli ludzie nieuczciwi.

Pewnego dnia przyszedł kolega męża. Moja mama siedziała akurat z moją córką, trzymała małą na rękach,. Nic mi nie powiedział, poszedł od razu do mamy. I ona głaszcze małą po głowie i mówi „biedna sierotka” - ja się na to oburzyłam, mówię, że przecież ma matkę. Tak dostałam wiadomość, że mąż nie żyje.

Byliśmy już wtedy na wykazie, zapisani do wyjazdu do Polski. Wszystkie dokumenty były. No więc potem z rodzicami i jedną siostrą - druga wyszła za mąż i wyjechała przed nami - wsadzili nas do transportu. Wagony były odkryte, bez dachu. Pamiętam, że wzięliśmy łóżeczko wiklinowe dla Ali, ona w nim spała i deszcz zaczął padać. Ja miałam worek brezentowy, wyrzuciłam co tam było, rozpostarłam i przymocowałam na górze. Tak dwa tygodnie w tych wagonach jechaliśmy.

Po drodze ludzie wysiadali, my przyjechaliśmy do Gdańska. Postawili nasze wagony na bocznicy i powiedzieli, że w ciągu trzech dni mamy się wyprowadzić. Człowiek nic nie wiedział, gdzie jest, w którą stronę pójść. Żeby choć plan miasta miał... To był wrzesień, noce już były zimne i mała się zaziębiła, poszłam więc do ośrodka zdrowia w Oliwie. Tam był akurat lekarz z Wilna, doktor Kisiel, jego żona była pediatrą. I ten lekarz mówi „mam takie mieszkanie na Westerplatte, może by tam pani poszła”. I z siostrą i z córką, z tym łóżeczkiem wiklinowym pod pachą tam poszłyśmy.

To był dom jednorodzinny, miałyśmy mieszkać na górze. Trzy pokoje. Szyb w oknach nie było. W małym pokoiku zawiesiłam koc w oknie. Ala moja w łóżeczku, a ja obok na ławie się położyłam. Tak minęła nam pierwsza noc. Rano pomyślałam sobie, że nic nie mamy na śniadanie. Zebrałam się i pojechałam na bocznicę kolejową. A tam nie ma nikogo, te wagony już dalej odciągnięto. Kazali nam się wyprowadzić.

W Oliwie zabierałam Alę moją w wózeczku na spacery po parku. Wtedy żandarmeria chodziła po ulicach. Któregoś razu do tych żołnierzy mówię „panowie, czy nie wiecie, gdzie mogłybyśmy zamieszkać?”. Oni odpowiadają, żebym z nimi poszła. Prowadzą mnie gdzieś, dwóch ich było, z karabinami. Koło katedry w Oliwie były jednorodzinne domki. Podchodzą do drzwi jednego z domów, łomoczą. Otwiera przestraszona Niemka, trzęsie się. Jeden z żołnierzy do niej z wyzwiskami, pyta ją co tu robi. Jak to zobaczyłam, mówię „ja nie chcę tego”. Odwróciłam się i chciałam odejść, a wtedy oni do mnie z krzykiem, że Niemców chcę trzymać, i że jak tak, to zostanę z niczym.

Ojciec mój w tamtym czasie chodził po Oliwie, poznawał miasto. I zobaczył jak Niemiec pasie krowę. Ojciec dobrze mówił po niemiecku, więc się z nim dogadał. Ten Niemiec mu powiedział, że obok tego domu w Oliwie, przy Grunwaldzkiej, jest opuszczony dom starców, ale też z wybitymi szybami, a dalej chyba dawna oranżeria, albo szopa, drewniana. No i tam do tego domku się wprowadziliśmy i mieszkaliśmy jakiś czas.

Potem ojciec mój spotkał znajomego, co był przedsiębiorcą budowlanym, na Olszynce dostał od Niemca przedsiębiorstwo. Duży biurowiec, obok piękna willa. Właścicielkę tej willi, Niemkę, wyrzucili i ona się przeprowadziła do tego biurowca. Mieszkała na dole. Ojciec dogadał się z tym znajomym, żebyśmy się wprowadzili na górę, temu znajomemu nawet na tym zależało. Chodziło o to, żeby nikt obcy się tam nie wprowadził.

W tym biurowcu zamieszkaliśmy wszyscy: rodzice moi, ja z dzieckiem, siostra. Jak przyjechaliśmy do Gdańska, to próbowaliśmy odnaleźć moją drugą siostrę, tę co wyszła za mąż. Ale nie wiedzieliśmy, gdzie oni są. Potem się okazało, że mieszkali w Bydgoszczy, w hotelu robotniczym, bo szwagier tam jakąś pracę dostał. Jak się odnaleźliśmy, to oni przyjechali do nas, i razem zamieszkaliśmy w biurowcu.

Warunki były bardzo ciężkie, nie było pieca... Szwagier dostał pracę w stoczni. I tam poznał człowieka, którego żona miała słabe zdrowie i klimat jej nie służył. Jemu zależało więc na tym, żeby się przenieść. Mieszkali na Piaskowej, na Oruni, to była dzielnica robotników stoczniowych. No i wyjechali, a my się tam wprowadziliśmy. Daliśmy mu pieniądze za ten dom.

Niemcy tam jeszcze mieszkali w okolicy. Ale pomału się wyprowadzali. Wyjeżdżali. To było już pod koniec lat czterdziestych chyba.

Ta Niemka z dołu biurowca na Olszynce nazywała się Emma Fey. Była bardzo sympatyczna. Przyniosła Ali pierwszą lalkę, wypchaną trocinami. Gdzieś była dziura, trociny się sypały. Państwo Feyowie mieli przedsiębiorstwo budowlane, budowali między innymi Politechnikę. To byli gdańszczanie, tylko że Niemcy. No i któregoś razu zapakowali ich i wywieźli. 

Bardzo byli przychylni, współczuli nam. Ich też wyrzucili. Nas z Wilna, ich z Gdańska. Ta willa obok biurowca to była przecież ich, a zostali pozbawieni wszystkiego.

Od lewej: Ludwik Matusiewicz (zięć), Maria Matusiewicz (wnuczka), Kalina Łukaszewicz i Alicja Matusiewicz (córka)
Od lewej: Ludwik Matusiewicz (zięć), Maria Matusiewicz (wnuczka), Kalina Łukaszewicz i Alicja Matusiewicz (córka)
Fot. Dominik Paszliński / www.gdansk.pl


Część druga: nowe życie z ruin

W 1946 roku wszystkich wieźli na Chełm, gdzie było wieszanie dozorców ze Stutthofu. Egzekucja. Wieszali ich i kazali ludziom na to patrzeć. Wszyscy z mojej pracy tam poszli. Ja nie poszłam, nie byłam w stanie. Udało mi się wymknąć.

Gdańsk z tego okresu był straszny. Wszystko to były ruiny. Trzeba było patrzeć, czy cegła jakaś na głowę nie spadnie.

Euforii, że wojna się zakończyła nie było. Długo żyliśmy tym przygnębieniem. Ludzie nie wiedzieli, gdzie są ich bliscy. Nie było tak, żeby cieszyć się życiem. Cieszyliśmy się, że dzień przeżyty.

Pracowałam w urzędzie miasta w wydziale zdrowia. Niemka prowadziła oddział epidemiologiczny, bardzo była przyjazna i miła, mówiła nawet po polsku. Pracowałam pod jej kierownictwem, ona mnie wprowadziła do zawodu.

Cała załoga z pracy przymusowo szła na odgruzowywanie ulicy Długiej. Wtedy tam nie można było nawet przejść. Dzieci też szły, układały cegły w sterty.

Dzieci w tamtym czasie nie miały łatwo. Córka moja pamięta, jak koledzy i koleżanki opowiadały między sobą, że w parku za sądem są trupy powieszone. Nawet nie wiem czy tak było naprawdę, czy może była to jedynie dziecięca opowieść, stworzona pod wpływem okropieństwa tamtych czasów. Jeśli rzeczywiście były jakieś trupy, to z samosądów.

Ważne miejsce w rodzinie zajmuje także 12-letni kot
Ważne miejsce w rodzinie zajmuje także 12-letni kot
Fot. Dominik Paszliński / www.gdansk.pl

My nigdy nie byliśmy też pewni, że jesteśmy tu, w Gdańsku docelowo. W każdej chwili mógł ktoś przyjść i powiedzieć „wynoś się stąd”. Nic nie było stałe. Ciągle był ten niepokój.

Nie było też gdzie się spotkać towarzysko. Znajomi przychodzili do nas, spędzaliśmy czas w domu, jeździliśmy do innych z wizytą. Sprawdzało się, jak kto mieszka. Poza tym z córką chodziłam do opery. Sztuka się odradzała. Balet był, robili zabawy choinkowe dla dzieci.

Musiałam bardzo kochać męża, skoro nigdy nie przyjęłam cudzych awansów. Nigdy więcej nie wyszłam za mąż.

Był taki czas, że zapisywali kogo się dało do partii komunistycznej. Był u nas w wydziale taki jeden, co szczególnie chętnie wszystkich namawiał do zapisów. Mnie nigdy. Przyszedł kiedyś trochę podpity, to wzięłam się na odwagę i mówię „panie Michale, pan tak wszystkich do partii namawia, a mnie nie?”. A on popatrzał na mnie, a ja nosiłam sygnet, pamiątkę po mężu. I mówi „pani, no co pani - szlachciankę?”. A ten sygnet to do dzisiaj go mam, rodowy, herbowy. Kiedyś jechałam z kolei tramwajem i ktoś też zobaczył ten sygnet i prychnął. Że sygnet mam, a nie wyglądam. Bo drewniaki miałam na nogach. Myślał, że go ukradłam.

Recepta na długowieczność? Pracowałam do 70. roku życia. Nie narzekałam. Nie narzekam na nic, wszystko przyjmuję, bo takie jest życie. Trzeba wszystko przerobić. Nie oczekiwać więcej. To, co jest, jest dla mnie, i trzeba to przyjąć.

Część trzecia: w Gdańsku żyłam spokojnie

W czerwcu prezydent Paweł Adamowicz wysłał do pani Kaliny Łukaszewicz list z zaproszeniem na galę V Światowego Zjazdu Gdańszczan.

Do magistratu przyszedł list z odpowiedzią. Skreślony odręcznie, starannym i miłym dla oka pismem, jakie jest rzadkością w obecnych czasach.

"Szanowny Panie Prezydencie,

Bardzo dziękuję za list pełen honorującej mnie treści.

Dziękuję za zaproszenie na Galę Gdańska, ale nie mogę być obecna z powodu trudności z przemieszczaniem się.

Mam obecnie 105 lat, a 1-go września ukończę 106 lat. Jestem bardzo zadowolona, że Gdańsk, w którym mieszkam i pamiętam od 1946 roku, tak pięknie się rozwija. Urodziłam się pod zaborem carskim i przeżyłam dwie wojny światowe. W 1945 roku w Wilnie NKWD aresztowało, wywiozło i zamordowało mojego męża, a ja z dzieckiem w wieku niemowlęcym jako repatriantka przyjechałam do Gdańska, pełna obaw, niepokoju i grozy wiejącej z ruin.

Z perspektywy ponad 70 lat twierdzę, że po ciężkich doświadczeniach wojennych, mogłam żyć tu i pracować spokojnie, bezpiecznie i stabilnie. Moja rodzina jest bardzo związana z Gdańskiem, a temat pracy doktorskiej mojej wnuczki Marysi dotyczył też Gdańska.

Niech panu Prezydentowi Bóg błogosławi,

z poważaniem

Kalina Łukaszewicz"

TV

Wieczór dla tramwaju widmo