O pani Kalinie Łukaszewicz pisaliśmy już w 2018 roku, kiedy zbliżały się jej 106 urodziny. Wtedy jeszcze sama opowiadała o swoim życiu, odbierała osobiste gratulacje i życzenia od ówczesnego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, z którym łączyły ją wileńskie korzenie.
Ponad rok temu gdańszczanka przeszła złamanie nogi, od tego czasu nie wstaje już z łóżka. Kontakt z nią jest niestety utrudniony, ale jak zapewnia jej córka Alicja Matusiewicz - pani Kalina wciąż zachowała pogodę ducha i pamięta urodzinową wizytę prezydenta sprzed dwóch lat.
W środę, 25 listopada, do drzwi mieszkania córki Kaliny Łukaszewicz w Pieckach - Migowie, u której mieszka sędziwa jubilatka, zapukał przedstawiciel gdańskiego magistratu, by przekazać list gratulacyjny, wielki bukiet róż i prezenty od prezydent Aleksandry Dulkiewicz.
Rzecz jasna tym razem osobiste spotkanie z jubilatką nie było możliwe z powodu epidemii covid-19 i zagrożenia życia, które niesie za sobą zakażenie koronawirusem dla seniorów.
Pani Kalina Łukaszewicz jest obecnie najstarszą mieszkanką Gdańska i choćby przez wzgląd na to postanowiliśmy przypomnieć i poszerzyć zaprezentowaną w 2018 roku biografię. Alicja Matusiewicz pomogła nam uzupełnić wcześniejszą opowieść swojej mamy, uzupełniając ją o zdjęcia z rodzinnego archiwum. Bardzo dziękujemy jej za pomoc.
Z majątku książąt do Poniewieża
Kalina Łukaszewicz urodziła się 1 września 1912 roku w małej wsi na terenie dzisiejszej Łotwy (wówczas zabór rosyjski). Jej matka, Marta Świechowska (z domu Peters) była rodowitą Łotyszką, pojechała urodzić córkę do domu rodzinnego.
Rodzice pani Kaliny poznali się w litewskim Retowie, w majątku książąt Ogińskich. Wywodzącą się z zamożnej chłopskiej rodziny Martę rodzicę posłali do tamtejszej szkoły dla gospodyń działającej pod patronatem księżnej. Tam poznała Leona Świechowskiego, zarządcę książęcego majątku (jak mówi Alicja Matusiewicz “trochę zbankrutowanego” szlachcica).
Państwo Świechowscy mieli trzy córki (nasza bohaterka była drugim dzieckiem) i syna. Pierwszym miejscem zamieszkania rodziny były Rosienie. Kiedy dzieci osiągnęły wiek szkolny, przenieśli się do Poniewieża, żeby mogły uczyć się w tamtejszym Gimnazjum Polskim - jednej z nielicznych polskich szkół na ówczesnej Litwie. Ojciec pani Kaliny pracował jako urzędnik państwowy, matka prowadziła stancję dla młodzieży.
Wilno i transport do Polski
W 1930 roku Leon Świechowski stracił pracę, a że jako Polak miał już wówczas problemy ze znalezieniem innej posady na Litwie, wyjechali do polskiego Wilna. Tutaj znów zatrudnił się jako urzędnik, a Marta Świechowska znów otworzyła stancję.
W Wilnie mieszkali do końca wojny, pani Kalina ukończyła tamtejszą Szkołę Rzemiosł i Przemysłu Artystycznego na kierunku tkactwo (nigdy nie pracowała w zawodzie).
W 1936 roku, na balu w wileńskim pałacu Tyszkiewiczów, Kalinę Świechowską poprosił do tańca o sześć lat od niej starszy Leon Łukaszewicz, student prawa w Grenoble, a wcześniej na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
- Był prawdziwym dżentelmenem. Podobał mi się i imponował. Spotykaliśmy się, jeździliśmy na wycieczki i jakoś tak pomału wszystko się ułożyło. Małżeństwem zostaliśmy w 1937 roku - opowiadała pani Kalina w wywiadzie, którego udzieliła w styczniu 2019 roku magazynowi “Mademoiselle”.
Ona jeszcze przed ślubem pracowała w sekretariacie Polskiego Monopolu Spirytusu, on miał posadę w Banku Ziemskim, szybko kupili własny dom i - równie szybko go stracili. Wkrótce po wejściu Armii Czerwonej do Wilna (19 września 1939 roku) zostali z niego wyrzuceni.
W listopadzie 1943 roku urodziła się ich pierwsza i jedyna córka - Alicja (Do dziś nie wiem, czemu tak późno rodzice zdecydowali się na dziecko - komentuje pani Alicja).
Kiedy w nocy 1 lutego 1945 roku do drzwi Łukaszewiczów zapukali komisarze NKWD i zabrali męża pani Kaliny pod pozorem kontroli dokumentów, ona przez długi czas wierzyła, że wróci, ale nigdy więcej już go nie zobaczyła. Został zamordowany w łagrze w Donbasie na kilka tygodni przed końcem wojny. Miał 39 lat.
Jeszcze przed śmiercią Leona Łukaszewicza małżeństwo starało się o wyjazd do Polski. We wrześniu 1945 roku nadszedł upragniony transport. W odkrytym wagonie towarowym pani Kalina wyjechała z małą Alą, rodzicami i siostrami do Gdańska.
Brat, który walczył w partyzantce, przedostał się do Londynu i tam został.
Dlaczego Gdańsk?
- Mama tłumaczyła mi, że po prostu dlatego, że do Gdańska jechał pociąg, do którego nas przydzielono, a oni nie wiedzieli nawet, dokąd jedziemy. Część repatriantów wysiadła w Kutnie, moja rodzina postanowiła jechać do końca trasy. Pociąg ostatecznie zatrzymał się na bocznicy kolejowej w Oliwie - odpowiada pani Alicja.
Pierwsze tygodnie spędzili tułając się po opuszczonych, zdewastowanych mieszkaniach w Oliwie. Któregoś dnia Leon Świechowski cudem spotkał dawnego znajomego z Wilna, który zaproponował mu pracę w znacjonalizowanym przedsiębiorstwie budowalnym Bruno Freya na Olszynce.
- Dziadek dobrze znał niemiecki, był więc w stanie dogadać się z panem Freyą, który jeszcze wtedy był w Gdańsku, prowadził administrację przedsiębiorstwa - opowiada pani Alicja. - Przenieśliśmy się do siedziby firmy na Olszynce, państwo Freyowie też tam mieszkali. Dobrze z nimi żyliśmy, ja od pani Freyowej dostałam lalkę. Miała na imię Berta. Ja, Polka z Wilna, bawiłam się lalką od gdańszczanki, która już pod koniec 1945 roku wyjechała wraz z mężem do Niemiec, a ja do dziś pamiętam tę szmacianą lalę i jej imię...
Po tymczasowym lokum na Olszynce, rodzina Świechowskich znalazła w końcu swoje stałe miejsce w Gdańsku. Znajoma rodzina Polaków, którzy także trafili do Gdańska po wojnie, postanowiła przenieść się do Krakowa, opuszczając dom przy ul. Piaskowej na Oruni.
- Było nas tak wielu, że zajęliśmy oba piętra domu, unikając przymusowego w tamtych czasach dokwaterowania. Budynek był prawie nowy, powstał w latach trzydziestych - opowiada pani Alicja. - Nasza rodzina żyje tam do dziś, a moja mama mieszkała do setki, wtedy przeprowadziła się do mnie.
W Gdańsku pani Kalina całe życie pracowała w administracji - najpierw w sanepidzie (w wydziale epidemiologicznym), później w ośrodku zdrowia, w gdańskim prezydium (dziś urząd miasta) w wydziale zdrowia, w przychodni ortopedycznej przy ul. Piwnej, a w końcu w Urzędzie Wojewódzkim, gdzie jako 70-latka przeszła na emeryturę.
Łotewskie geny i życzliwość wobec wszystkich
- Mama miała spokojne życie. Nie pamiętam, by się czymś szczególnie przejmowała, zawsze była uśmiechnięta, pogodna i w dobrych układach z ludźmi - twierdzi córka Kaliny Łukaszewicz. - O wszystkich dobrze mówiła, nigdy nie miała nikomu za złe. “A widocznie tak mu się zdarzyło”, “widocznie nie pomyślał” - usprawiedliwiała.
Wypowiedzi pani Kaliny sprzed dwóch lat potwierdzają opinię jej córki: - Nie narzekam na nic, wszystko przyjmuję, bo takie jest życie. Trzeba wszystko przerobić. Nie oczekiwać więcej. To, co jest, jest dla mnie, i trzeba to przyjąć.
I jeszcze: - Co komu sądzone, tyle pożyje, bez względu na to, w jakich warunkach przyszło mu żyć. Ja nigdy żadnej diety nie przestrzegałam, jadłam co mi się podobało, ciężko i tłusto, ojciec śmiał się ze mnie, że masła miałam na kromce grubiej niż chleba.
Alicja Matusiewicz podkreśla, że duże znaczenie w długowieczności jej mamy miały łotewskie geny matki pani Kaliny - Marty, która dożyła 104 lat.
- To babcia przez całe życie trzymała rodzinę razem, dbała o nią i karmiła. Nie pamiętam żadnych głodnych, czy biednych lat. Całe życie się uwijała. Na Oruni uprawiała dwie działki, miała kury i indyki, wędziła szynki i kiełbasy - zaznacza pani Alicja. - Tak ją ta szkoła w Retowie nauczyła gospodarności. I babci i mamie pomagała w życiu wiara, ale w racjonalnej wersji.
Wilno: pani Kalina dzisiaj
Od kiedy pani Kalina przykuta jest do łóżka, żyje w swoich snach - ocenia jej córka.
- Nie jest tak, że nie mam z nią kontaktu, bo wie, kim jestem, wie co chętnie by zjadła, czyta nawet jeszcze gazety, najchętniej “wysokoobrazkowe” Życie na gorąco, ale jak zacznie opowiadać, to nie wiadomo gdzie jest myślami. Wymaga stałej opieki i jestem bardzo wdzięczna za pomoc Miejskiemu Ośrodkowi Pomocy Rodzinie. Oferują nam nawet więcej, niż potrzebujemy - tłumaczy pani Alicja. - Gdy zapytam, gdzie jest jej dom, odpowiada, że w Wilnie. Z drugiej strony, kiedy powiedziałam jej, że przyjdzie do niej gość z urzędu miasta, przypomniała sobie wizytę prezydenta Adamowicza i książkę, która wtedy od niego dostała. Bardzo go ceniła, w listopadzie 2018 roku odwoziłam ją jeszcze do komisji wyborczej na Oruni, bo chciała na niego zagłosować.
W rodzinnym domu na Oruni do dziś są pamiątki przywiezione w wagonie towarowym z Wilna: kilka obrazów, biurko teściowej pani Kaliny, część zastawy stołowej, szafka na cygara i inne.
Pani Alicja z perspektywy czasu ocenia, że dla starszego pokolenia jej rodziny Gdańsk na zawsze pozostał trochę obcy, mimo, że wszyscy ułożyli tu sobie życie.
- Jedna z moich ciotek do końca życia nie rozpakowała wszystkich wileńskich walizek, bo podskórnie czuła, że jest tu tymczasowo. Gdańską tożsamość moich dziadków, ciotek i mamy nazywam tożsamością z przydziału, a nie z natury - dodaje. - Wilno, którego ja w ogóle nie pamiętam, było całym światem dla mojej mamy. W Gdańsku nie chciała o nim zapomnieć, ale też nie chciała z nikim o Wilnie rozmawiać, przepracowywać tego tematu. Po śmierci taty przez całe życie była sama, choć nie brakowało jej admiratorów. “Wciąż kocham mojego męża” mówi do dziś. Myślę, że mój tata kojarzy jej się z tym pięknym, przedwojennym życiem w Wilnie. Wiedziała, że historia najpiękniejszych lat nie ma szansy z nikim się powtórzyć, ale potrafiła się z tym pogodzić i żyć z pogodą ducha.
DŁUGOWIECZNI MIESZKAŃCY GDAŃSKA
Dane z 23 listopada:
Najstarsza kobieta ukończyła 108 lat, najstarszy mężczyzna - 103. Dla porównania - dane z 11 marca:
w tym 33 pań i 8 panów.
|