
Anna Umięcka: Rozbiłeś bank z nagrodami! Za muzykę do filmu “Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego odebrałeś właśnie Pomorską Nagrodę Artystyczną, wcześniej tytuł “Splendor Gedanensis” i “Orła”, jedną z najważniejszych nagród w polskiej kinematografii. Zanim zacząłeś pracę nad “Wołyniem”, znałeś historię tego miejsca?
Mikolaj Trzaska: - Oczywiście tak, znałem tę historię. Choćby dlatego, że moja mama - lekarka pracowała z pielęgniarką, która przeżyła rzeź wołyńską. Kobieta miała wielką bliznę, która przecinała całą jej szyję. Mama mi wytłumaczyła dlaczego. U nas w domu zresztą dużo mówiło się o historii. Poza tym na Pomorzu, w Gdańsku mieszka dużo ludzi, którzy uciekli stamtąd, dużo pamiętają.
Wojtek Smarzowski na gali “Orłów” powiedział, że zrobił film o ofiarach, bo dopóki filmy będą pokazywać bohaterów wojen, to na świecie będzie tak, jak jest. I żeby ten, kto zobaczy “Wołyń” wrócił do domu, wziął na kolana swoje dzieci i je przytulił.
Film "Wołyń" jest zrobiony ku przestrodze. Jak nasze Muzeum II Wojny Światowej. Ono ma taki sam cel.
Pracujesz z Wojtkiem Smarzowskim od samego początku, tylko do jego “Wesela” nie komponowałeś muzyki. Jak wygląda ta metoda pracy? Dostajesz scenariusz i...?
- Na poziomie scenariusza szukam narzędzi. Czytam, żeby usłyszeć co jest ważne, jakiego środka użyć: klarnetu basowego czy orkiestry, małego składu czy dużego? A może elektroniki? W elektronice nie jestem dobry, ale wykorzystałem ją po raz pierwszy w “Drogówce”, używając starych narzędzi analogowych. Doświadczanie jakie to generuje dźwięki, zajęło mi trochę czasu.

Temat “Wołynia” narzuca pewne muzyczne obrazy. Muszą wybrzmieć dźwięki, których już nie ma, bo tego świata już nie ma. Stąd twoja praca z orkiestrą klezmerską z Sejn?
- Tych przyczyn jest wiele, ale początek znajduję głęboko w sobie. Nie od razu wszystko się wie. Od razu wszystko się czuje. Trzeba poznać historię i zdecydować, czym muzyka jest w filmie: ilustracją czy oddawaniem emocji, wzmacnianiem przerażenia, a może miłością? To wymaga szczegółowego nurkowania w temat i znajomości psychologii, żeby ponazywać pewne stany.
A potem pokory. Ponieważ film przeżywa niesłychaną historię montażową, widzowie zobaczą tylko 10, 15 procent nagranego materiału. Z muzyką jest podobnie. Czasami są cztery godziny sesji, w różnych studiach, a jeśli do filmu trafi 15 minut, to już bardzo dużo.
To boli?
- Przyzwyczaiłem się. Nauczyłem się wywalać muzykę, która jest niepotrzebna, szkodzi. Już pomijam fakt, że moje ulubione filmy to takie, które nie mają muzyki [śmiech].
Wracając do narzędzi - szukaliśmy specjalistów, którzy zrekonstruują muzykę tamtych czasów. Janusz Prusinowski i Maniucha Bikont są w tym świetni, mają ogromne doświadczenie. Maniucha przywiozła muzyków i ukraińskie dziewczyny, które zaśpiewały: przepiękna muzyka, niesłychana energia. Mój następny krok? Odbić się od tego, co one robią, czyli trochę stanąć w poprzek, a trochę odpowiedzieć kontrastem. Ale też szukać motywów, które wyrastałyby z tej tradycji - trochę ukraińskiej, trochę polskiej i żydowskiej. Jest coś takiego jak muzyka miejsca, która funkcjonuje poza folklorem, bardziej w czuciu, jak sztuka pejzażu. Mam wrażenie, że mi się to udało.
W twojej muzyce słychać nostalgię. Ona też jest w tamtejszym krajobrazie, jak spokój, który tam sprawia wrażenie pustki.
- Bo ja jestem nostalgicznym człowiekiem, mam bardzo dużo tęsknot. A poczucie braku towarzyszy mi bez przerwy. Szczególnie w moim wieku bardzo się nasila [uśmiech]. Nostalgia to uczucie, które wiąże cię z tradycją, z tożsamością.

Jesteś wziętym i zajętym twórcą. Koncertujesz ze znakomitymi artystami na całym świecie, angażujesz się w wiele projektów. Ale nagrałeś też dwie płyty z “Remontem Pomp” i pojechałeś z muzykami tego zespołu, niepełnosprawnymi intelektualnie, w trasę po Australii. Po co to robisz?
- Sam czuję się nie do końca pełnosprawny, a w pracy z nimi poczułem, jak wiele mam ograniczeń, które sprawiają mi trudność egzystencji na tym świecie, który jest niebywale skomplikowany.
Co masz na myśli? Codzienne życie? Te wszystkie małe upierdliwości - trzeba zapłacić rachunki, zarejestrować samochód, naprawić cieknący kran?
- O, tak! To są ogromne trudności, które zawsze sprawiały mi jakiś ból. W Remoncie jestem sobą, nikt ode mnie nie chce niczego więcej. Nie muszę się przekraczać, do nikogo równać, czuję się jak u siebie w domu.
Kiedy poznałem członków zespołu byłem zadziwiony ich siłą, otwartością, brakiem blokad. Uważam że naszym największym problemem są emocje, których nie potrafimy wyrażać, a tu spotykam ludzi, którzy mówią co myślą, mają ogromne poczucie humoru i ogromną radość. Jak są źli, wściekli - to są. Jak radośni - to potrafią się cieszyć, jak żadne z nas. I są ogromnie pracowici.
W Australii temperatura dochodziła do 36 stopni. Najpierw 32-godzinny lot z Polski do Melbourne i jet lag. Potem w trudnych warunkach, trzema minibusikami pokonywaliśmy trasy pomiędzy koncertami dochodzące do 700 km, wczesne wstawanie, po każdej podróży - próba. Wszystkim było ciężko, ale mam wrażenie, że oni byli wytrwalsi, nie dawali za wygraną.
Ale ta praca służy też “zagaszaniu” mojego ego. Praca kompozytora czy muzyka awangardowego, bardzo artystycznego to w gruncie rzeczy zajęcie dla egoisty, który myśli tylko o sobie i o karierze: chcę nagrać najlepszą płytę, muszę być perfekcyjny, przekraczać siebie. A z Remontem Pomp jest inaczej. To nie jest splendor w wymiarze, o którym niektórzy marzą, ale dla mnie najwartościowsza rzecz.

A może to kwestia wieku i życiowego doświadczenia, że przechodzą nam pewne “przymusy”: zarobić więcej, zrobić najlepiej, być jeszcze bardziej błyskotliwym...
- Już się pogodziłem z tym, że inteligentniejszy i lepszy nie będę, i że nie o to w życiu chodzi.
A może zrobić lepsze wrażenie?
- Już też nie. Remont Pomp cię uczy, że jesteś częścią cudownego systemu, odbiciem pewnej sytuacji. Myślę, że niepełnosprawni są bardziej świadomi niż inni ludzie, że nie mogą wszystkiego. Ich bezpośredniość, naturalność wynikają z tego, że obserwują świat bez rozróżnień na: ktoś jest lepszy czy gorszy. Ale zostawmy to. Przede wszystkim jesteśmy kapelą. To rodzaj frontu - ktoś wybiega naprzód, a inni go osłaniają. Gdyby nie grali dobrze, z energią, nie znalazłbym tam swojego miejsca. Moja gra jest tylko odpowiedzią na to, co oni robią.
Dlatego mówię o swoim ograniczeniu - bo ja muszę mieć komfortową sytuację, wokół siebie ludzi, którym ufam i którzy myślą o mnie dobrze, bo ja o nich też.
Czy to znaczy, że potrzebujesz na scenie akceptacji, żeby znaleźć w sobie przestrzeń do improwizacji? Gdyby w zespole panowała zła energia mógłbyś się zablokować?
- Aż tak pewnie nie, raczej walczyłbym do ostatniego momentu. Ale masz rację, mam takie doświadczenie. Każdy muzyk je ma, że wchodzi w zespół, w którym nie ma chemii, ale próbuje się odnaleźć i wypowiedzieć.
Chociaż akceptacja to złe słowo, nigdy jej nie dostajesz do końca. Musisz sobie ją zapewnić sam - przez pracę, doświadczenie, poczucie własnej wartości.
A gdyby jakiś autorytet powiedział: Trzaska, ty nie umiesz grać! Masz tak ugruntowane poczucie własnej wartości, że mógłbyś to zignorować?
- Ależ tyle ludzi mówiło mi to w życiu! Zacząłem grać na saksofonie w wieku 20 lat i moja historia z “Miłością” to była walka o szukanie sobie pozycji w zespole. Chociażby dlatego, że faktycznie, wtedy jeszcze bardzo źle grałem na saksofonie i musiało minąć wiele lat, żebym mógł powiedzieć o sobie: jestem muzykiem czy jestem kompozytorem. Oczywiście nigdy nie będę grał tak, jak muzyk mainstreamowy czy klasyczny, ale też żaden z nich nie będzie grał tak, jak ja.
To truizm, ale dorosły człowiek to ktoś świadomy swoich ograniczeń. Podczas komponowania muzyki do “Wołynia”, pracując z 20-osobową orkiestrą z Sejn, miałem świadomość, że jak nie będę ich słuchał, sam nie powiem, że czegoś nie wiem, pokombinujmy razem, spróbujmy, może macie jakąś sugestię - to nic się nie wydarzy. Najwięksi liderzy korzystają z wiedzy innych.
Wajda był w tym mistrzem.
- Tak, i podobnie działają wszyscy moi mistrzowie muzyczni, jak Ken Vandermark, bandleader, który pracuje z wielkimi zespołami. Cały czas pyta: “czy to jest ok?” Każdy reżyser filmowy, czy to Wojtek Smarzowski czy Janis Nords, z którym pracuję teraz, mówią: “zobacz i ‘weź to na buty’, ale bądź bezwzględny”.
Szczególnie w nowym kontakcie, jeśli nie będziesz szczery, nie zostaniesz partnerem, nie wejdziesz w relację.
Dlatego, jeśli ktoś ci mówi, że grasz źle albo coś powinieneś zmienić, to - czy to cię obraża, czy rani - musisz się nad tym zastanowić. To bardzo trudne, ale bez tego nie ma rozwoju.

Nie jesteś artystą, który gra od 20 lat z jednym zespołem. Masz odwagę wchodzić w nowe sytuacje, w jakiś sposób wciąż debiutować. Co cię do tego popycha?
- Może rodzaj szybkiego znudzenia? Mam takie zespoły, z którymi pracuję od lat, jak Shofar czy kwartet klarnetowy Ircha. Wędrujemy sobie do różnych miejsc, każdy ma swój zespół, a potem wracamy z nowymi doświadczeniami i wtedy zespół brzmi lepiej, bo jest świeży. I to mi się bardzo podoba. Oczywiście wciąż szukam ciekawych i swędzących rzeczy, ale nie walczę o pracę, praca przychodzi do mnie, co jest jeszcze większym szczęściem.
Nigdy też nie spodziewałem się, że będę pisał muzykę do filmu. Marzyłem o tym, bo moje wychowanie wśród obrazów, potem liceum plastyczne, akademia... Ale potem porzuciłem obrazy dla muzyki, bo wydawało mi się, że tak trzeba. A po latach, to wraca.
Mikołaj Trzaska (ur. 1966), kompozytor, muzyk jazzowy, gra na saksofonie i klarnecie. Współzałożyciel i saksofonista grupy "Miłość" jednej z grup sceny jassowej, nurtu, który pojawił się w polskiej muzyce jazzowej w latach 90. Współzałożyciel zespołu "Łoskot", który istniał w Gdańsku w latach 1993-2005 i został właśnie reaktywowany, by zagrać w sierpniu na Off Festiwalu w Katowicach. Współpracował z zespołem "Świetliki" i Marcinem Świetlickim. Z braćmi Oleś nagrał na ulicach Gdańska płytę "Danziger Strassenmusik" (w 2004 roku).
|
Czytaj także:
Pomorska Nagroda Artystyczna: wszystko dla gdańszczan [AKTUALIZACJA]
Dostali Splendory Gedanensis za rok 2016 - zobacz kim są nagrodzeni