ZOBACZ FILM, PRZYGOTOWANY PRZEZ GDAŃSKIE NIERUCHOMOŚCI:
Z Leninem i Stalinem
Happy end był możliwy dzięki pracownikowi Gdańskich Nieruchomości, który oczyszczał jeden z budynków komunalnych. Na poddaszu zwrócił uwagę na stare zdjęcia i dokumenty, z których dwa miały napisy po rosyjsku, a do tego ozdobione były portretami Lenina i Stalina, Nie wyrzucił tego, ale zgłosił znalezisko swoim przełożonym.
W Gdańsku co najmniej 15 procent mieszkańców ma korzenie kresowe. Miasto m.in. poprzez organizowanie uroczystości kultywuje pamięć ofiar sowieckich zsyłek obywateli II RP na Sybir.
Urząd Miejski postanowił zgłosić znalezisko Związkowi Sybiraków w Gdańsku.
Lepiej dawać kserokopie
- Gdy tylko usłyszałam, że urząd znalazł jakieś dokumenty z Syberii, od razu byłam pewna, że to moje - opowiada Irena Witort.
I całe szczęście, że intuicja nie zawiodła właścicielki, bo zawód byłby ogromny. Wiele razy wyrzucała sobie, że na tamtą wystawę, prawie 20 lat temu dała oryginały, a nie kserokopie.
- Teraz odzyskałam prawie wszystko - wylicza Irena Witort. - Pięć zdjęć, świadectwa szkolne, dzienniczek ucznia siódmej klasy, dwa dyplomy uznania, te z podobiznami Lenina i Stalina. Niestety nie ma szkolnego zdjęcia mojego brata, gdzie był w klasie wśród niemal samych Buriatów.
Powojenny los kułaków
Witortowie mieszkali we wsi Dauksze na Kowieńszczyźnie. To ziemie na północny wschód od Wilna, podobnie jak całe kresy zabrane Polsce po II wojnie światowej. Rodzice mieli tam 40-hektarowe gospodarstwo rolne. Nie zgłosili się na “repatriację” - wyjazd do nowej Polski, w granicach pojałtańskich - ponieważ nie chcieli porzucić ojcowizny. Rok 1949 nie pozostawił wątpliwości, że to był błąd.
- 25 marca minie 75 lat, jak nas wywieźli na Sybir jako wrogów Związku Radzieckiego - wspomina Irena Witort. - Enkawudziści przyszli o świcie, otoczyli dom. Wcześniej otruli psy, żeby wziąć nas z zaskoczenia. Dali dwie godziny na spakowanie się. Pociąg towarowy dla takich, jak my, czekał już na stacji w Kiejdanach. I zostaliśmy wywiezieni jako kułacka rodzina, rodzice, brat i ja.
Nowe miejsce zamieszkania: wieś, położona 120 km wschód od Irkucka. Mieli stamtąd 90 km do Jeziora Bajkał, ale Irena Witort nigdy tam nie była - na każdą podróż, nawet do lekarza w Irkucku, trzeba było dostać na papierze oficjalne pozwolenie od NKWD.
Na szczęście do Polski
Nie był to los łagierników, trzymanych pod strażą w obozach, ogrodzonych drutem kolczastym. Witortowie mieli być po prostu częścią radzieckiego życia, pracownikami syberyjskiego sowchozu. Warunki były trudne, szczególnie zimą. Nie mogli decydować o swoim losie, byli w praktyce niewolnikami stalinowskiego państwa.
Wrócili do Polski całą rodziną w 1955 roku. W Związku Radzieckim po śmierci Stalina nieco zaczęły puszczać lody systemu. Ktoś ze znajomych powiedział, że Polaków wypuszczają do kraju. Rodzice pani Ireny poszli do NKWD sprawdzić. Nie bardzo wierzyli, że to możliwe. ale wszystko się potwierdziło. Do Polski pojechali normalnym pociągiem, w wagonie z kuszetkami. Inni polscy zesłańcy, którzy wracali rok i dwa lata później, już takiego komfortu nie mieli - podróżowali wagonami towarowymi.
Witortowie całą rodziną osiedlili się w Gdańsku. Brat pani Ireny mieszka dziś w Gdyni.
- Zgubienie tych pamiątek było dla mnie bolesne także ze względu na brata - mówi Irena Witort. - Jestem bardzo wdzięczna gdańskim urzędnikom, że je odzyskałam. Co z nimi teraz zrobię? Przekażę do Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku, to dla nich będzie najlepsze miejsce.