• Start
  • Wiadomości
  • Luba i Marina przeżyły 20 dni w bombardowanym Mariupolu: - Tylko w Bogu była nadzieja

Luba i Marina przeżyły 20 dni w bombardowanym Mariupolu: - Tylko w Bogu była nadzieja

Matka i córka, Luba i Marina nigdy nie chciały opuszczać swojego miasta, nigdy nie były nawet za granicą. W atakowanym przez Rosjan Mariupolu żyły bez prądu i wody. Grzały się przy ognisku, roztapiały śnieg, wokół świstały pociski. “Nie rozumiem tego okrucieństwa” - mówi Marina. “Odbudujemy miasto, postawimy pomniki tym, którzy zginęli” - zapewnia jej mama.
01.04.2022
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Luba i Marina uchodźczyni z Mariupola, tydzień temu dotarły do Gdańska
Luba i Marina, uchodźczynie z Mariupola, tydzień temu dotarły do Gdańska
fot. Grzegorz Mehring/www.gdansk.pl

 

 

Luba, mama Mariny, z wykształcenia jest księgową. W Mariupolu znajdowały się dwa duże kombinaty metalurgiczne: Mariupolski Kombinat Metalurgiczny imienia Ilicza i „Azowstal”. Luba prawie całe życie pracowała w firmie obsługującej księgowość tych firm. - Azowstalu już nie ma - mówi Luba.

W Mariupolu znajdowały się też trzy szkoły wyższe: Mariupolski Uniwersytet Humanistyczny, Nadazowski Państwowy Uniwersytet Techniczny oraz Azowski Instytut Transportu Morskiego. Marina, studiowała kulturoznawstwo na uniwersytecie, został jej jeszcze jeden semestr do ukończenia nauki. Współpracowała też z partnerami w Gdańsku nad projektem wielofunkcjonalnego Centrum Kultury, który miał powstać w Mariupolu. Jej chłopak Sasza w AITM.

Tata Mariny rok temu podjął pracę w ukraińskiej armii. Jest tam kierowcą, odpowiada za tankowanie samochodów.

Ich dom rodzinny znajduje się w centrum Mariupola, w dzielnicy Kalmiuska, jednej z czterech w mieście, niedaleko Parku Rozrywki. Została w nim 75-letnia mama Luby i Kora, suka owczarka niemieckiego. - Babcia powiedziała, że mieszkania i psa nie zostawi. Wy jesteście najważniejsze - jedźcie! - wspomina ze łzami w oczach Luba.

Od tygodnia kobiety nie mają ze sobą kontaktu.

 

Pierwszy dzień wojny

Luba: 24 lutego obudziły nas wybuchy. Zadzwonił telefon. To mąż dostał nakaz przyjazdu do pracy. Zapytał, czy ma się spieszyć, wezwać taksówkę, ale powiedziano mu, że nie, że spokojnie. Ja też zbierałam się do pracy, miałam tego dnia być w Azowstalu. W autobusie czułam, jak ludzie są zdenerwowani, boją się. Najbardziej ci, którzy przeprowadzili się do Mariupola w 2014 z okupowanych obwodów donieckiego i ługańskiego. Oni nie mieli złudzeń.

Kiedy byłam już w drodze, zadzwonił mój szef. Zapytał, gdzie jestem. Odpowiedziałam, że jadę do Azowstalu podpisać dokumenty. - Jakie dokumenty? Przecież zaczęła się wojna, wracaj do biura! - nakazał. 

W biurze polecił nam odłączyć komputery i zabrać je do domu. 

- Zobaczymy, co będzie dalej. Nasze TIR-y będą zaraz wyjeżdżać do Zaporoża [tam znajdowała się siedziba firmy Luby]. Wsiadajcie do któregokolwiek i uciekajcie - powiedział szef. 

Nie zgodziłam się, nie chciałam zostawiać mamy. Ona ma 75 lat. No i zostałam.



Nikt się tego nie spodziewał 

Marina: W Mariupolu długo nie wierzono, że to może być coś poważnego. Młodzież w ogóle nie wierzyła. Jeszcze dwa dni po wybuchu wciąż mieliśmy zajęcia online na uniwersytecie, w filharmonii, gdzie również pracowałam, nikt nie odwoływał koncertów. Te zaplanowane na koniec lutego, przeniesiono po prostu na koniec marca. Powinny się więc odbywać teraz...    

Luba: Myśleliśmy, że gdyby nasz rząd wiedział, że zbliża się wojna, to w Mariupolu nie byłoby tylu inwestycji, na tak potężną skalę! Bo Mariupol to młode miasto i zmieniało się każdego dnia. Bardzo dużo nowych obiektów było w trakcie budowy i to dużych obiektów realizowanych z europejskimi inwestorami.

Luba: Owszem, czuliśmy wcześniej napięcie, wiedzieliśmy że Putin ściąga wojsko do granicy. Ale doświadczenie z 2014 roku upewniało nas, że jeśli nawet coś się wydarzy, to jakiś kilkudniowy ostrzał, gdzieś koło miasta. Przecież nawet to zniszczenie budynku mieszkalnego osiem lat temu, zdarzyło się przez przypadek.


Życie w oblężonym mieście

Marina: Nalotów powietrznych na początku nie było, tylko artyleryjski ostrzał okolic miasta. Dopiero czwartego dnia zaczęły wyć syreny. Po dwóch dniach jednak ucichły, bo Rosjanie zbombardowali generatory prądu. Pogasły światła, zamknięto wszystkie sklepy, które i tak stały puste, bo już 24 i 25 lutego ludzie wszystko wykupili.

Luba: Ja nie zrobiłam zapasów, moi sąsiedzi też nie. Nie wierzyliśmy, że będzie aż tak źle.  

Marina: Tym bardziej, że w 2014 ludzie też kupowali workami mąkę, kaszę, a potem trzeba było je wyrzucać.

Luba: Ogłoszono stan wojenny, więc wszyscy mieliśmy siedzieć w domach. Kiedy wyłączono prąd, nie było już internetu, telefony przestały działać. Czasem pojawiała się jedna z sieci komórkowych, ale na bardzo krótko i bardzo słaba. 2 albo 3 marca zabrakło wody, bo przepompownie bez prądu też nie mogły pracować. Ale jak masz swój dom, to masz zawsze dużo naczyń: beczek, wiader. Zbierałyśmy więc do nich śnieg, żeby umyć ręce czy naczynia. Nie było kąpieli. Korzystałyśmy z wiadra, a nieczystości wylewałyśmy potem do jamy na podwórku. Jak radzili sobie ludzie w blokach? Nie wiem…

Luba: 5 marca odłączyli też gaz. Zrobiło się zimno. Wtedy, u nas w nocy, wciąż temperatury spadały poniżej zera. Noce spędzałyśmy w domu sąsiadów, bo nasz nie ma piwnic, ale oni mają małe dziecko, więc na dzień wracałyśmy do siebie. Żeby się ogrzać czy coś ugotować, rozpalałyśmy ognisko przed domem. Pewnego dnia, gdy przy nim stałyśmy, dokładnie nad naszymi głowami, w tym samym momencie przeleciały samolot i pocisk artyleryjski. Te dwa dźwięki - ryk samolotu i świst pocisku - zbiły się w jedno. Samego pocisku nie można zobaczyć, bo porusza się zbyt szybko, więc tylko słyszysz ten straszny świst. Masz wrażenie, że on jest tuż nad twoją głową.

Marina: 8 marca, na Dzień Kobiet, mój chłopak Sasza podarował nam produkty: kawałeczek sera i gdzieś zdobyte czekoladki. Do końca życia zapamiętam ten prezent!

 

Kiedy zaczęłam się bać    

Luba: W końcu zdałam sobie sprawę, że wybuchy są nie tylko na lewym brzegu Mariupola. Wojna zbliżała się, przesuwała w głąb miasta. A kiedy wprowadził się do nas mój bratanek z rodziną (oni mieszkali w takiej niedużej miejscowości ironicznie nazywającej się Myrny, czyli Pokojowa, Spokojna) - wtedy się przestraszyłam.

Marina: Dla mnie takim dniem był atak powietrzny na Sartane. Ostrzeliwali ją aż trzy razy, a tam nic nie było! To taka bardzo mała miejscowość na przedmieściach Mariupola. I potem coraz więcej rosyjskich samolotów krążyło nad miastem. Wspierały artylerię. Zrzucały bomby. Wtedy zrobiło się strasznie. 

Luba: Jedna z rakiet przeleciała nad naszym domem i uderzyła 200 metrów dalej, obok bloku mieszkalnego. Zaczęłam myśleć, że trzeba uciekać.

Marina: Fala uderzeniowa była tak duża, że w naszym domu spadł tynk ze ścian i wyleciało okno na korytarzu. W tamtym bloku nikt na szczęście nie ucierpiał, ludzie byli tylko pokaleczeni przez odłamki szyb.

 

Decyzja o ewakuacji

Luba: Bałam się. Zdawałam sobie sprawę z tego, że pozostając w Mariupolu mamy 10 procent szans na przeżycie. Jeśli zdecydujemy się na wyjazd to nasze szanse są 50 na 50. 

Sąsiedzi mieli radio, które pracowało na bateryjkach i na ukraińskich falach usłyszeliśmy, że z Mariupolu wyjeżdża konwój ewakuacyjny. Podali miejsce, gdzie należy się zgłosić w dzielnicy nadmorskiej. Sąsiedzi najpierw nie chcieli jechać, ale gdy pocisk uderzył blisko ich domu i kawałek szkła przeleciał przez pokój i wbił się w ścianę - podjęli decyzję. Zaproponowali nam dwa wolne miejsca w swoim samochodzie. 

 

Dwie kobiet ciepło ubrane spacerują wzdłuż Motławy
- W Mariupolu długo nie wierzono, że to może być coś poważnego - mówi Marina
fot. Grzegorz Mehring/www.gdansk.pl



Droga przez Ukrainę

Luba: Z Mariupola wyjechałyśmy 15 marca małym busikiem sąsiadów. Samochód aż huśtał się od fal ostrzałów. Bóg nas chronił, żebyśmy nie zobaczyły tych strasznych ruin i ciał na poboczach. 

Miałyśmy jechać do miasteczka Jałta, nad brzegiem Morza Azowskiego a stamtąd do Zaporoża. W drodze mijaliśmy rosyjskie blockposty. Widzieliśmy czeczeńskich żołnierzy, więc to prawda, że “kadyrowcy” tam są.

Marina: Najbardziej cyniczne było to, że na każdym z 15 blockpostów, na którym musieliśmy się zatrzymać, oni uśmiechali się do nas bardzo miło i życzyli nam "szczęśliwej drogi".

Luba: Wyrzucili nas z domu i żyli nam szczęśliwej drogi!  

Luba: Sąsiedzi zostali w miasteczku, a ja zaczęłam szukać transportu do Zaporoża. Dowiedziałam, że pewna pani zbiera kolumnę samochodów, ale nie miałam auta. Na szczęście znalazło się i dla nas miejsce w jednym z nich. 

Normalnie, droga z Mariupola do Zaporoża zabiera maksymalnie 3,5 godziny. My jechaliśmy dziesięć. Trzeba było omijać miejsca ostrzału, stać w długich kolejkach do blockpostów, w jednym miejscu był zburzony most. Widziałyśmy dużo wojskowego sprzętu z literą “Z”. Na poboczach stały spalone samochody i czołg, w który uderzył pocisk. Był cały czarny, wyglądał jak otwarta róża. 

Luba: W drodze w ogóle nie spałam. Nie pozwalałam sobie na sen, bo bałam się, że kiedy zasnę obudzi mnie wybuch. Chciałam nawet w nocy kontrolować sytuację, chociaż wiem, że nie może być żadnej kontroli. Cała ta droga była straszna. Jesteśmy wierzącymi ludźmi, obchodzimy różne święta, ale w te dni modliłyśmy się cały czas. Tylko w Bogu była nadzieja.



Pociągiem do Polski

Luba: Na początku chciałam zostać w Zaporożu. Odpoczęłyśmy tam i w końcu się wykąpałyśmy. W Mariupolu tylko raz udało nam się umyć włosy, korzystałyśmy z wilgotnych chusteczek. Ale kiedy w Zaporożu wprowadzili godzinę policyjną od sobotniego wieczora aż do rana w poniedziałek, znów zaczęłam się bać. Bałam się wszystkich ostrych dźwięków, nawet takich zwyczajnych. W tamtej piwnicy wciąż słyszałam wycie syren, nawet jak ich nie było. 

Luba: W poniedziałek spakowałyśmy się i wsiadłyśmy do pociągu ewakuacyjnego w kierunku Lwowa. W czteroosobowych przedziałach z kuszetkami,  spało po 12 osób. My znalazłyśmy miejsce na korytarzu. Odzyskałyśmy internet. Przeczytałam, że we Lwowie też nie jest spokojnie. 

Marina: Podczas drogi do Lwowa pociąg trafił w pewnym momencie w strefę działań wojennych, koło miasta Kropywnycki w centralnej Ukrainie. Do pociągu przyczepili inną lokomotywę, pociąg zawrócił objeżdżając tę strefę. Słyszałam jak w nocy pędził nadrabiając czas. Przyjechałyśmy do Lwowa z dużym opóźnieniem, po 27 godzinach.

Kobiety przeszły piekło, ale dziś czują się już bezpieczne w Gdańsku
Kobiety przeszły piekło, ale dziś czują się już bezpieczne w Gdańsku
fot. Grzegorz Mehring/www.gdansk.pl



Ostatni przystanek - Gdańsk

Pociągiem ze Lwowa Marina i Luba dojechały do Warszawy, a potem do Gdańska, gdzie dotarły tydzień temu, 24 marca. Są bezpieczne. Luba mówi, że już się nie boi.

Marina: - Nie rozumiem dlaczego z takim okrucieństwem Rosjanie bombardują Mariupol. Rozumiem sens strategiczny, że chcą go zdobyć, ale dlaczego z takim okrucieństwem i zaciekłością burzą miasto? Przecież Mariupol był taki piękny, lubiła go młodzież, którą dziś bardzo trudno do czegoś przekonać. Młodzi ludzie nie chcieli stamtąd wyjeżdżać, bo było to miasto dynamiczne, rozwijające się, komfortowe do życia.

Luba: Teraz w parkach są zbiorowe mogiły. Ludzie zakopują zwłoki w jamach od pocisków, żeby nie trzeba było kopać. Ciała leżą też w piwnicach.

Marina: Mnie już trudno jest czymś zaszokować, ale dziś przeczytałam, że w Mariupolu rosyjski żołnierz strzelił w twarz 11-letniej dziewczynce. On przeżyła, ale najprawdopodobniej nigdy już nie będzie mogła mówić. Straszna trauma.

 

Marzenia

Marina: Chciałabym, żeby cały świat zrozumiał na zawsze, że Ukrainy nie trzeba było ratować i uwalniać, jak to Putin mówi. Gdyby Ukraińcy potrzebowali ratunku to poradziliby sobie sami.  

Luba: Kiedy skończy się wojna, a Mariupol będzie ukraiński, zamierzam wrócić do Mariupola. Marina nie, ale ja to rozumiem. Kulturoznawców jeszcze długo Ukraina nie będzie potrzebować, ale księgowych - to już tak. Odbudujemy miasto, postawimy pomniki tym, którzy zginęli.

Specjalne podziękowania portal gdansk.pl składa na ręce prof. Marty Koval, która była tłumaczem naszej rozmowy.

 


TV

Dolne Miasto rozświetla już dzielnicowa choinka