Ten utwór w intrygujący sposób łączy dwa - zgoła odmienne światy - francuską myśl oświeceniową i nowojorski temperament współczesnego kompozytora. Ale za tym niecodziennym zestawieniem kryje się coś więcej niż nonszalancka decyzja artysty, aby skonfrontować ze sobą filozofię i lekką formę muzyczną. Ostatecznie efekt okazał się znakomity, a kontrasty charakteryzowały też samego autora.
Leonard Bernstein był genialnym kompozytorem, ale też pianistą, pisał opery - choć niespecjalnie lubił nimi dyrygować, palił - choć miał astmę i był żonaty - choć romansował z mężczyznami, i być może - w zjadliwie ironicznej opowiastce Woltera deliberującego nad niewesołą naturą świata - odnalazł odpowiedzi na zagadki XX-wiecznej rzeczywistości. Tym bardziej, że premiera operetki odbyła się w 1956 roku, gdy nazwisko Bernsteina już od kilku lat widniało na czarnej liście Komisji ds. Badania Działalności Antyamerykańskiej. Zresztą w znakomitym towarzystwie Charlie Chaplina, Artura Millera oraz całej rzeszy reżyserów, aktorów, pisarzy i muzyków o liberalnych poglądach politycznych.
Nie twierdzę, że uczciwy do poziomu naiwności główny bohater stał się alter ego kompozytora, ale przygody, których doświadczał i płynące z nich wnioski dotyczące kondycji natury ludzkiej i przewrotnego losu, znakomicie oddawały nastrój Ameryki tamtego okresu. Zresztą nie tylko tamtego okresu, i nie tylko Ameryki. Może stąd wybór libretta.
Ale wracając do operetki… Wolter w dziele “Kandyd, czyli optymizm”, które stało się kanwą libretta napisanego przez Hugh Wheelera, rozprawia się z nadmiernym optymizmem współczesnych mu filozofów - Rousseau czy Leibniza. Ten ostatni twierdził nawet jakoby ludzie żyli na „najlepszym z możliwych światów”. “Czyżby?” - pyta retorycznie Woler i najpierw wyrzuca swojego bohatera z ziemskiego raju, jakim był zamek w Westfalii, a potem skazuje go na tułaczkę po bezwzględnym globie. W tej podróży z Niemiec do Lizbony i z Paryża do Buenos Aires, Kandyd doznaje wielu zawodów, upokorzeń, cudem unika śmierci, a nawet sam - uosobienie dobra i życzliwości - niemalże staje się zabójcą.
Trafia w końcu do Eldorado, ale co z tego, gdy wiedziony miłością popłynie szukać kochanki w Wenecji, gdzie czeka go wielkie rozczarowanie, a potem niewesoła przyszłość w małym domku na prowincji z żoną, która była wiarołomna. Kandyd ostatecznie, zyskując niełatwą wiedzę o życiu, godzi się z losem i uznaje, że “trzeba uprawiać nasz ogródek”. Ostrożny stoicyzm, który zwycięża, bliski jest też naszym czasom. Czyż nie podobnie brzmią słowa refrenu piosenki Młynarskiego: “róbmy swoje”?
Niejednorodny stylistycznie “Kandyd” Bernsteina (bo choć autor napisał tę sztukę na Broadway wystrzegał się nazywania jej musicalem) to był dobry wybór na sylwestrową noc i świetna odmiana po niekoniecznie zawsze udanych propozycjach z lat poprzednich w Operze Bałtyckiej.
Klarowne opowiedzenie historii tak rozbudowanej, poprowadzonej w dużym tempie, z wieloma zaskakującymi zmianami miejsc i zwrotami akcji, nie jest łatwym zadaniem. Reżyserka Anna Wieczur - Bluszcz przyjęła więc minimalizm za sposób wprowadzenia tak wielu wydarzeń i bohaterów na scenę, zderzając rozbuchaną narrację z ascetyczną formą wizualną, za którą odpowiadała Ewa Gdowiok. Pierwszy szezlong pojawia się więc na początku drugiego aktu, cały pierwszy uwalniając od jakichkolwiek rekwizytów.
Scenograficznie spektakl ogranicza się w tym czasie do gry świateł i jednego elementu - umieszczonego na tylnej ścianie sceny okrągłego okna-obrazu.
Przez to okno, które kojarzyć się może z ogromnym statkowym bulajem, podróżującego pomiędzy kontynentami Kandyda, przyglądamy się jego światu, bo realizatorzy umieszczają w nim przesuwające się XVIII-wieczne grafiki autorstwa Daniela Chodowieckiego, który oryginalnie zilustrował tekst Woltera.
Do scenografii zaliczyłabym też, w pewnym sensie, ruch na scenie. Leszek Bzdyl odpowiedzialny za choreografię, pięknie ogrywa ją ciałem i gestem, czytelnie rozdając miejsca na scenie solistom, chórowi i tancerzom. Z tych ostatnich tworzy nawet żywe obrazy - z ich ciał powstaje na przykład szubienica w scenie powieszenia nauczyciela Panglossa. Warto zauważyć też przemyślane i dopracowane kostiumy Ewy Gdowiok, operujące tylko bielą, szarością i prostą formą w strojach dla Chóru i Baletu, ale kolorem i bogatą stylizacją w przypadku kostiumów głównych bohaterów.
Gdy oswoimy się z przyjętą konwencją, mnie to zabrało chwilę, ostatecznie przyznajemy rację wyborom reżyserki. Taka forma pozwala skupić się na słowie. Tym bardziej, że konstrukcja “Kandyda” zawiera sporo partii mówionych, co wymaga naszej wzmożonej uwagi, by nadążyć za dialogami w języku polskim przeplatającymi się ze śpiewem w języku angielskim. Od solistów wymaga to również większych niż zwykle umiejętności aktorskich. Artyści radzą sobie z tym w większości bez zarzutu.
Całość dramaturgicznie spaja i porządkuje postać Woltera (w tej roli swobodny i pełen przewrotnego wdzięku Przemysław Bluszcz), który wyjaśnia nam zawiłości i jest naszym przewodnikiem po niezliczonych przygodach Kandyda.
Bernstein dopasował do bogatego libretta radosną, żywiołową muzyczną treść, nad którą zapanował w Operze Bałtyckiej José Maria Florêncio, prowadząc orkiestrę OB, jak zawsze, z żelazną konsekwencją.
Kreacje solistów wypadły na podobnym poziomie. Znakomicie poradziła sobie w partii Kunegundy Joanna Moskowicz, świetna, również aktorsko jest Maria Antkowiak w roli Pakity czy Joanna Krasuska-Motulewicz w partii Staruszki. Również Artur Janda jako Pangloss i Kakambo czy Bartłomiej Misiuda jako Maksymilian stworzyli zapadające w pamięć role. Aleksander Kunach (Kandyd) miał najtrudniejszą rolę, bo to na nim skupia się uwaga całego przedstawienia i może brakowało mu nieco swobody. Nie we wszystkich fragmentach też jego tenor był dość słyszalny.
Ciekawym zabiegiem było też duże zaangażowanie bardzo dobrego Chóru OB w realizację.
Duże poczucie humoru i dynamiczna warstwa muzyczna tego spektaklu na pewno wprawią słuchaczy w znakomity nastrój, jak i puenty Kandyda, z którymi trudno się nie zgodzić, gdy twierdzi że: “optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam jest źle”.
Po wyjściu z opery na pewno źle nam nie będzie.
O TYM:
Opera Bałtycka, "Kandyd" Leonard Bernstein,
premiera 30 grudnia 2018 r., kolejne spektakle: 4, 5, 6, 8, 9, 10 oraz 28 i 29 stycznia 2019 r. Bilety od 50 zł do 95 zł.
kierownictwo muzyczne José Maria Florêncio
reżyseria Anna Wieczur-Bluszcz
scenografia i kostiumy Ewa Gdowiok
choreografia Leszek Bzdyl
Obsada:
Kandyd Aleksander Kunach / Jacek Laszczkowski
Kunegunda Joanna Moskowicz / Ewelina Osowska / Gabriela Gołaszewska
Pangloss / Kakambo / Marcin Piotr Płuska / Artur Janda
Maksymilian / Kapitan Bartłomiej Misiuda / Tomasz Rak
Pakita Maria Antkowiak
Vanderdendur / Gubernator / Rakoczy Jacek Laszczkowski / Maciej Gwizdała
Staruszka Joanna Cortes / Joanna Krasuska-Motulewicz
Wolter Przemysław Bluszcz.