• Start
  • Wiadomości
  • "Zmiana na lepsze nadejdzie": Jerzy Kiszkis, aktor i działacz społeczny ROZMOWA

"Zmiana na lepsze nadejdzie": Jerzy Kiszkis, aktor i działacz społeczny ROZMOWA

W poniedziałek, 14 września 2020 r., odbyła się uroczysta sesja Rady Miasta Gdańska, podczas której tytuły Honorowych Obywateli Miasta Gdańska otrzymali gdańscy aktorzy, pedagodzy i działacze społeczni Halina Winiarska-Kiszkis i Jerzy Kiszkis. Aktorska para jest też bohaterem pierwszej z cyklu książki „Wybitni Pomorzanie” autorstwa Mariusza Szmidki - spotkanie wokół publikacji odbędzie się w piątek, 17 marca o godz. 18 w Ratuszu Staromiejskim. Z tej okazji przypominamy wywiad, którego udzielił portalowi gdansk.pl znakomity aktor tuż przed odebraniem prestiżowego tytułu.
15.03.2023
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Jerzy Kiszkis wraz z żoną osiedlił się w Gdańsku w latach 60. : - Gdańsk był zawsze atrakcyjny i wciąż pięknieje. Ale w tamtych czasach magnesem był przede wszystkim teatr
Jerzy Kiszkis wraz z żoną osiedlił się w Gdańsku w latach 60. : - Gdańsk był zawsze atrakcyjny i wciąż pięknieje. Ale w tamtych czasach magnesem był przede wszystkim teatr
fot. Jerzy Pinkas / www.gdansk.pl

"Winiarska i Kiszkis. W słowie są piękno i siła…” - pierwsza książka z cyklu „Wybitni Pomorzanie”. Poświęcona jest parze wybitnych aktorów i Honorowych Obywateli Miasta Gdańsk. Spotkanie wokół publikacji, w którym udział wezmą udział Jerzy Kiszkis i dziennikarz Mariusz Szmidka - długoletni redaktor naczelny „Dziennika Bałtyckiego”, twórca niezależnego tygodnika „Zawsze Pomorze” i portalu www.zawszepomorze.pl. oraz autor wywiadów do książki, odbędzie się w piątek, 17 marca w Ratuszu Staromiejskim (ul. Korzenna 33/35). Wybrane fragmenty przeczytają Fioła Seremak-Jankowska i Zbigniew Jankowski. Spotkanie poprowadzi Zbigniew Canowiecki. Wstęp wolny.

„Wybitni Pomorzanie. W piątek premiera książki o Halinie Winiarskiej i Jerzym Kiszkisie

Rozmowa z Jerzym Kiszkisem, aktorem, pedagogiem i działaczem społecznym

Anna Umięcka: Przede wszystkim chciałabym Państwu bardzo pogratulować nadanego przez Radę Miasta tytułu Honorowego Obywatela Miasta Gdańska. W tym znakomitym gronie znajdowało się dotąd tylko troje artystów: Andrzej Wajda, Günther Grass i Marian Kołodziej.

Jerzy Kiszkis: - Dziękuję bardzo. To grono tak zacne, że oboje z żoną czujemy się onieśmieleni.

Gdańszczanami staliście się Państwo z wyboru. Czy zechciałby Pan cofnąć się pamięcią do lat 60., do momentu, kiedy zdecydowaliście się, już jako dojrzali 30 - latkowie, po studiach i pierwszych doświadczeniach w zawodzie, zamieszkać w Gdańsku. Dlaczego?

- Gdańsk był zawsze atrakcyjny i wciąż pięknieje. O czym świadczą tłumy turystów, które wciąż przyjeżdżają do Trójmiasta. Ale w tamtych czasach magnesem był przede wszystkim teatr. Pracowaliśmy już w kilku teatrach i dojrzeliśmy do zmiany. Aktorstwo z natury rzeczy bywa zawodem wędrownym, a wtedy o Teatrze Wybrzeże było głośno. Świetne nazwiska twórców: aktorów, reżyserów, scenografów, ze znakomitym Kołodziejem na czele. Było głośno też o spektaklach. A do tego powstający z gruzów gmach, który miał nowoczesne wyposażenie, najnowsze urządzenia techniczne. To wszystko było dla nas magnesem, atrakcją i radością, że możemy znaleźć się w takim zespole.

Nie byliśmy w stanie przewidzieć, że w Gdańsku tak dużo będzie się działo. Nie chcę używać zbyt dużych słów, ale przecież tutaj działa się historia - wydarzenia, które zaważyły na losie kolejnych pokoleń. Za naszego życia i z naszym udziałem, przyłożyliśmy do tego swoją drobną cząstkę.

Starszy mężczyzna i kobieta stoją ubrani ciepło i przytuleni do siebie, w tle panorama Gdańska
Aktorskie małżeństwo Halina Winiarska-Kiszkis i Jerzy Kiszkis. - Nie byliśmy w stanie przewidzieć, że w Gdańsku tak dużo będzie się działo. Nie chcę używać zbyt dużych słów, ale przecież tutaj działa się historia - wydarzenia, które zaważyły na losie kolejnych pokoleń - mówi Jerzy Kiszkis
fot. Krzysztof Mystkowski/KFP

Nie tak dawno właśnie obchodziliśmy 40. rocznicę strajku w Stoczni Gdańskiej. Teatr Wybrzeże przygotował z tej okazji mini spektakl zatytułowany “Wracaliśmy wreszcie do własnego domu”, który był rekonstrukcją zdarzeń z 27, 28 i 29 sierpnia ‘80, kiedy to grupa aktorów TW, z Pana udziałem, wystąpiła w słynnej Sali BHP z poetyckimi koncertami dla strajkujących stoczniowców. Jak Pan przeżył to wspomnienie?

- Mam wrażenie, że podczas tej teatralnej prezentacji pojawił się jakiś duch melancholii. Wtedy, w 1980 roku, towarzyszyły nam ogromne emocje: radość, fizyczne zmęczenie i niepokój: do czego to zmierza, jaki będzie rezultat? Przecież nikt nie miał pewności, czy nasze działania prowadzą do zwycięstwa. Czuliśmy raczej ciągłe wiszące nad głową pytanie: “wejdą, nie wejdą?”. Rozterki i emocje podobne do tych, które przeżywają teraz Białorusini. Dźwigający się naród naszych sąsiadów wprawia mnie w podziw. Ta ich determinacja, że postanowili walczyć pokojowo budzi ogromny szacunek. Dla mnie to jak wspomnienie młodości.

 

Mówi Pan z tak wielkim entuzjazmem o Białorusi. W Pana życiu aktorstwo często ustępowało społecznemu zaangażowaniu?

- To przede wszystkim atmosfera domu rodzinnego. Jako człowiek z Kresów północno-wschodnich, z Wileńszczyzny, od dziecka słyszałem, jak w domu mówiło się w sposób jednoznacznie oceniający, jako zło, o tym, co idzie do nas ze wschodu, czym jest komunizm, bolszewicy. Wiadomo było, że zaufania do tej formy ustroju i tych ludzi mieć nie można.

Podczas studiów w Szkole Teatralnej w Warszawie przeżyłem Październik ‘56. Wcześniej jeszcze dramat Węgier, pierwsze manifestacje, rozmaite akty solidarności z nimi. Byliśmy bardzo młodzi, dopiero po maturze, ale z kolegami i koleżankami biegało się na Krakowskie Przedmieście przed Uniwersytet Warszawski, żeby oddać krew dla Węgrów. Potem Marzec ‘68 i Grudzień '70 roku, krwawo stłumiony, który przerażał i budził beznadzieję, że z tego już nie wyjdziemy. Ale wszystko to, kropla po kropli, drążyło skałę, ten monolit sowiecki, marazm, w którym byliśmy pogrążeni. Powoli dojrzewaliśmy wraz ze społeczeństwem do zmiany. Jak mówił poeta Krasiński: “Młodość życia jest rzeźbiarką, co wykuwa żywot cały”, i tak to życie rzeźbiło i urabiało nasze poglądy.

 

Halina Winiarska-Kiszkis i Jerzy Kiszkis zgłoszeni do tytułu Honorowego Obywatela Gdańska

 

Jerzy Kiszkis: - Doświadczenie minionych lat mówi mi, że te ważne momenty przeplatają się, falują jak odpływy i przypływy. Ufam, że zmiana na lepsze nadejdzie
Jerzy Kiszkis: - Doświadczenie minionych lat mówi mi, że te ważne momenty przeplatają się, falują jak odpływy i przypływy. Ufam, że zmiana na lepsze nadejdzie
fot. Jerzy Pinkas / www.gdansk.pl

 

Ze wszystkich tych zrywów tylko rok 1980 był radosny, mówimy o karnawale Solidarności. Czy pan też tak to wspomina?

- Tak, ponieważ stała się rzecz zupełnie niewyobrażalna. Ludzie nie wierzyli, że za naszego życia, za naszego pokolenia można ten beton komunistyczny skruszyć. Raptem to się stało i to było jak zachłyśnięcie się wolnością. To może drobiazg, ale pamiętam że jechaliśmy wtedy samochodem do Sopotu. W radiu szły pieśni legionowe. Parkuję, otwieram drzwi samochodu na oścież, a jeden z przechodniów mówi: “Pan się tego nie obawia?”. Tak bardzo głęboko w ludziach był zakorzeniony strach. Wciąż nie wierzyli, że my już żyjemy - jak się okazało niedługo, bo tylko 1,5 roku - w innej rzeczywistości. Nie sposób było nie zachłysnąć się tą wolnością, nie oddychać pełną piersią, jakbyśmy wyszli z piwnicy, spod ziemi, na świeże powietrze, na łąki, pola ukwiecone. To był czas niezwykły, wspaniały.

 

To wtedy właśnie praca artystyczna okazała się mniej ważna od społecznego zaangażowania?

- Bardzo dobre pytanie. Myśmy to tak odczuwali, zwłaszcza w Grudniu ‘70. Pamiętam widok palącego się komitetu wojewódzkiego partii. Dym idący z dachu widzieliśmy z okien teatru, nad nami fruwały helikoptery, na ulicach ludzie biegali przerażeni, a my... robimy banalną komedyjkę. I to był tak straszliwy dysonans z tym, co działo za murami teatru. Nie wpadając w egzaltację: za rogiem przetaczała się historia, a my się tu bawimy. Nie raz to odczuwaliśmy.

 

Inni koledzy też podzielali to uczucie?

- Nie było to powszechne. Proszę pamiętać, że działały jeszcze komórki partyjne, część kolegów należała do PZPRu. Dla nich to pewnie był szok większy niż dla nas, którzy byliśmy opozycją. Nie używało się oczywiście wtedy tego słowa, to było niewyobrażalne. Opozycja pachniała zgniłym Zachodem, zmierzającym przecież do przepaści, skazanym na zagładę - jak mówiła nasza propaganda. Kisiel w jednym ze swoich felietonów napisał wtedy: “ale jaka to piękna śmierć” [śmiech].

Tak po ludzku nie baliście się konsekwencji tego zaangażowania, utraty pracy?

- My nie prowadziliśmy takiej otwartej opozycyjnej działalności. Nie doświadczyliśmy na swojej skórze szykan, poza jakimiś docinkami, przycinkami, ale to jak ukąszenia komara w porównaniu z tym, co przeżywali inni ludzie.

 

Ale w ‘80 roku zrobiło się poważnie. Państwa zaangażowanie w strajk zakończyło się internowaniem.

- Tak, rzeczywiście, wtedy nie wiedzieliśmy, czym to się skończy. Takiego pierwszego rodzaju „internowania” doświadczyłem już zresztą w roku 1976. Władze planowały bardzo drastyczne podwyżki cen artykułów spożywczych i pewną część “elementów antysocjalistycznych”, jak się wtedy mówiło, postanowiły izolować. Dostałem wezwanie do wojska. Dyrektor mojego teatru próbował interweniować, miał takie możliwości, ale władze były nieugięte.

Dziwna to była kompania, wyraźna branka; kryminaliści, ktoś z gipsem. Trzymali nas tam 1,5 miesiąca. Nie dotykaliśmy broni, zajmowaliśmy się gaszeniem pożarów na poligonie w Drawsku, a w tym czasie wybuchł Ursus i Radom.


Jerzy Kiszkis podczas dyskusji po spektaklu Wracaliśmy wreszcie do własnego domu”, który był rekonstrukcją zdarzeń z 27, 28 i 29 sierpnia ‘80, kiedy to grupa aktorów TW wystąpiła w Sali BHP z poetyckimi koncertami dla strajkujących stoczniowców
Jerzy Kiszkis podczas dyskusji po spektaklu "Wracaliśmy wreszcie do własnego domu”, który był rekonstrukcją zdarzeń z 27, 28 i 29 sierpnia ‘80, kiedy to grupa aktorów TW wystąpiła w Sali BHP z poetyckimi koncertami dla strajkujących stoczniowców
mat. Teatr Wybrzeże


A czy recytowanie wierszy stoczniowcom nie wydawało się Panu wtedy szalonym pomysłem?

- O, to był bardzo specyficzny czas. Tamtego lata byliśmy na urlopie w Bułgarii i przez Wolną Europę zaczęło do nas docierać, że w Polsce są jakieś protesty, bunty, zebrania. Wracaliśmy do domu pociągiem przez Czechosłowację i ze zdumieniem patrzyliśmy, jak robotnicy kolejowi stojący przy torach widząc pociąg jadący do Polski, kiwali do nas, pozdrawiali. Przesiedliśmy się potem do naszego „malucha” w Krakowie (tam mieszkała mama żony), jedziemy i dzieją się następne dziwne rzeczy. Kierowcy samochodów na widok naszych tablic błyskają światłami. W pierwszej chwili myślałem, że chodzi im o milicję na drogach, ale nie. Okazało się, że były to gesty solidarności i życzliwości dla gdańszczan [śmiech]. Nasza duma z Gdańska rosła. A kiedy wjeżdżaliśmy do Gdańska, kolejny znak - patrzymy, tory tramwajowe są zardzewiałe! Czyli tramwaje nie jeżdżą od dawna.

W Teatrze Wybrzeże kierownictwo artystyczne objął właśnie Maciej Prus, zaprzyjaźniony z aktorką Haliną Mikołajską, moją mentorką, oboje zaangażowani byli w sprawy polityczne, w KOR. To on nas skrzyknął mówiąc, że nie możemy być obojętni: “musimy ich wesprzeć tym, co mamy”. Chcieliśmy w ten sposób zamanifestować naszą solidarność i dodać im otuchy, bo strajkujący też byli zmęczeni, w ciągłym napięciu, jak to się skończy.

 

Jak zareagowali stoczniowcy?

- Fantastyczne. To była obustronna euforia, eksplozja naszych najlepszych emocji, radość, że ktoś przychodzi do nich ze wsparciem, że my też coś dla nich mamy. Nieczęsto się doświadcza takiego przyjęcia przez publiczność na spektaklach, jak tam w stoczni. Byliśmy witani jak swoi, jak rodzina. Najpierw nas kontrolowano przy drugiej bramie, gdzie była portiernia i stali na straży stoczniowcy, nie wpuszczając byle kogo. Ale w następne dni wystarczało już hasło: “teatr” i słyszeliśmy: “chodźcie, chodźcie!”. To byli już nasi przyjaciele.

Spotykamy się do dziś, choćby przy okazji prac Komitetu Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców ‘70. Teraz powstaje film o Pomniku, w którym mam przyjemność brać udział. Zdjęcia się już skończyły, planujemy premierę na 16 grudnia. Ten pomnik też jest fenomenem. Pamiętam jego odsłonięcie, wspaniały moment nadziei i radości. Ludzie przyjechali z całej Polski. Stojąc na podeście (miałem zaszczyt być “zapowiadaczem” kolejnych punktów programu) widziałem morze głów, tłum wypełniający przestrzeń pomiędzy pomnikiem i dworcem. Dech w piersiach zatykało - radość mieszała się lękiem, czy to się utrzyma.

 

Ale od tej euforii niedługo było do szoku, kiedy w Państwa drzwi załomotali przedstawiciele Służby Bezpieczeństwa. Zaczął się stan wojenny. Zostaliście internowani.

- Pierwsza myśl: “to już koniec czegoś wspaniałego”. Chociaż ludzie już od pewnego czasu mówili, że to się skończy wyjazdem “na białe niedźwiedzie”.

W drzwiach stało czterech drabów, dwóch w mundurach i dwóch tajniaków. Jeden z nich zapewniał, że wkrótce wyjdziemy, tylko musimy złożyć zeznania. Okazało się to nieprawdą. Kiedy powiedzieli, że jedziemy do Pruszcza Gdańskiego, przeszły mi po plecach ciarki. Miałem skojarzenia jednoznacznie: Pruszcz Gdański to lotnisko wojskowe. Wsadzą nas do samolotów i „białe niedźwiedzie” stają się realne. W Pruszczu jednak rozdzielili nas z żoną, mężczyzn załadowali do “suki” (to była taka wojskowa ciężarówka z zasłoniętymi oknami). Sądziliśmy, że jedziemy do portu, załadują nas na barki. Ale nie, skręciliśmy w lasy, w stronę Wejherowa. Usiłowaliśmy się zorientować w topografii, ale niewiele było widać przez zamknięte żaluzje w oknach. Dojechaliśmy tak do Strzebielinka, w głębi lasu. Tam była filia obozu dla więźniów, którzy pracowali na budowie elektrowni atomowej w Żarnowcu. Kazali nam wysiadać. Czekał na nas szpaler zomowców. W pierwszej chwili ogarnął nas strach, że czeka nas „ścieżka zdrowia”. Na szczęście nie bili, tylko wprowadzili nas do baraków, które były dla nas przeznaczone. Odetchnęliśmy nieco, kiedy zobaczyliśmy, kto tam jest: prawie cała „wierchuszka” Komisji Krajowej Solidarności: Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Jan Rulewski, Tadeusz Mazowiecki, ze mną siedział śp. Aram Rybicki.

Kiedy zwolniono mnie po miesiącu czułem się jak niedonoszony płód. Z drugiej strony człowiek rwał się do domu, na wolność, bo przebywanie w ciekawym towarzystwie, ale z przymusu to nie to samo, co z wyboru. Żona znalazła się w więzieniu na Kurkowej w Gdańsku, w Fordonie, jedną noc w Strzebielinku, a potem w ośrodku w Gołdapi. Spotkaliśmy się w drugiej połowie stycznia 1981.

 

Dziś kiedy tak dużo jest polityki w naszym życiu, niezwykle brzmią słowa Pana żony Haliny, która powiedziała w jednym z wywiadów, że dla Państwa nie była to polityka, tylko społeczne działanie.

- My jednak nie byliśmy członkami KOR-u czy innych organizacji, nie mieliśmy formalnych związków z ludźmi, którzy wchodzili w politykę jawnie. Byliśmy raczej solą w oku władz ze względu na sprecyzowane poglądy i bliską współpracę z Kościołem. W seminariach duchownych w Oliwie i w Pelplinie prowadziliśmy zajęcia z klerykami z kultury mowy, i stąd znaleźliśmy się dość wcześnie na liście podejrzanych.

 

Czy tę pracę dydaktyczną również zrozumieliście jako społeczne zaangażowanie?

- Tak, ale również jako ludzie wierzący uważaliśmy, że to jest miejsce właściwe, które wyróżnia i pozwala służyć pomocą, naszą wiedzą.

 

Czy wciąż czuje Pan potrzebę angażowania się? Dołącza Pan do demonstracji, które raz po raz ostatnio wybuchają w Gdańsku?

- Oczywiście! Uczestniczyliśmy w kilku wraz z żoną, m. in. w obronie Wałęsy. Nawet spotkały mnie z tego powodu drobne szykany [śmiech] i to ze strony Kościoła. Zwykle w rocznicę wyboru papieża Jana Pawła II odbywały się koncerty w Katedrze Oliwskiej. Orkiestra Filharmonii Bałtyckiej występowała z koncertem, ja dołączałem z poezją i prozą czytając teksty Karola Wojtyły. Ale po tamtej manifestacji w obronie Wałęsy, odwołano mój udział. Uśmiechnąłem się wtedy.

 

Czy dziś, w trudnym politycznie czasie, w znów podzielonej Polsce, miałby Pan jakąś radę dla tych, którzy tracą nadzieję na powrót demokratycznych wartości?

- Musimy trochę poczekać. Doświadczenie minionych lat mówi mi, że te ważne momenty przeplatają się, falują jak odpływy i przypływy. Pojawiają się nadzieja, wiara i entuzjazm, a potem znów jakieś wpadki. To nieuchronne. Jest takie banalne stwierdzenie, że nie ma nic bardziej trwałego i niezmiennego jak zmiana. Zmiana jest istotą życia. Po każdej zapaści przychodzi nowa energia. Czasem jest mi przykro, czasem towarzyszy temu rozczarowanie, ale nie jest to zapaść ani utrata wiary, rozpacz czy beznadzieja. Ufam, że zmiana na lepsze nadejdzie.

 

TV

Mniej bruku - więcej drzew!