Franz Ferdinand: spalimy to miasto!
Alex Kapranos, lider zespołu Franz Ferdinand, to bez wątpienia najprzystojniejszy i najlepiej ubrany mężczyzna w Glasgow. Co tam - w całej Szkocji. Z zawadiacką grzywką, w eleganckiej koszuli i czarno-białych lakierkach, zadawał na scenie w AmberExpo szyku. Już tym kupił publiczność, nie mówiąc już o perfekcji z jaką mówił “dziękuję, Gdańsk i Polska”. Nienaganna wręcz polszczyzna.
Franz Ferdinand to mistrzowie gitarowej muzyki, która z jednej strony jest hałaśliwa, z drugiej wspaniale nadaje się do tańca. To takie alternatywne, gitarowe disco. Przy czym stawiają na prostotę. Ich największy przebój to powtarzane niemal w kółko trzy krótkie angielskie słowa: Take Me Out! Prawda, że nie trzeba wiele, by nagrać hymn pokolenia?
Muzycy przez ponad godzinę nie zwalniali tempa, grając swoje największe przeboje, od wspomnianego “Take Me Out”, przez “Do You Want To”, “No You Girls” aż po “This Fire”. Do każdego utworu przygotowane były odpowiednie, eleganckie grafiki za plecami muzyków. W zespole wyróżniała się doskonała perkusistka Audrey Tait - stawiałem na to, że zaraz rozwali bębny.
“This is f****g wild!” [czyli “to jest cholernie dzikie” - tłumaczenie w wersji rodzicielskiej] krzyczał Kapranos, mając na myśli muzykę swojego zespołu, ale też gdańską publiczność, która rzeczywiście wyglądała na pogrążoną w rockandrollowej ekstazie i jadła mu z ręki. Kapranos doskonale panuje nad tłumem pod sceną. Miał ustawiony specjalny podest, na którym pozował niby model, grając na gitarze, którą miał nad głową czy za plecami. To był pięciogwiazdkowy (w skali do pięciu) rockandrollowy show.
Franz Ferdinand, którzy swój debiutancki album wydali w 2004 roku, są dziś profesjonalistami w dostarczaniu ludziom inteligentnej rozrywki w niedzielne wieczory, a za ponad 20 lat działalności na rynku muzycznym z pewnością należą im się tytuły szlacheckie od króla Karola, a tym bardziej tytuły honorowych obywateli Gdańska za ten jeden magiczny (“f***g wild”) wieczór.
Mężczyzna po przejściach
Wcześniej na mniejszej scenie ze swoim zespołem wystąpił Baxter Dury. W koszuli i marynarce wyglądał na sfrustrowanego “korposzczura”, pracownika korporacji, może urzędnika czy prawnika, który wyszedł po 12-godzinnym dniu pracy na piwo i jakimś cudem dorwał się do mikrofonu. Dury postanowił wykrzyczeć ze sceny całą swoją złość, frustrację i wściekłość na świat, zdradliwe kochanki, pracę i cokolwiek jeszcze przeszkadza mu jako dojrzałemu mężczyźnie po przejściach. A robił to do podkładu przypominającego taneczne disco z lat 80. Ta mieszanka tanecznych bitów i jego złości była wręcz piorunująca. Czego nie mógł opowiedzieć po angielsku, z silnym brytyjskim akcentem, dośpiewywała - czasem po francusku - grająca na klawiszach wokalistka Fabienne Débarre. Choćby “Je ne suis pas ton chien” (nie jestem twoim psem), jeden z większych przebojów muzyka.
Podsumowujemy pierwszy dzień festiwalu
Wspaniale wypadła Natalia Przybysz. Piękna, czuła i empatyczna, śpiewała te swoje cudowne neosoulowe piosenki o miłości. Zaśpiewała nawet cover Billie Eilish - “Lunch”, a utwór “Ogień” dedykowała Pawłowi Adamowiczowi, mówiąc, że pisała go tuż po jego brutalnym zabójstwie. Dużo było w tym koncercie smutku, ale też nadziei, czułości i zmysłowości.
Intrygujący koncert z towarzyszeniem orkiestry dali Australijczycy King Gizzard and the Lizard Wizard, a duet The Kills zagrał prostego, hałaśliwego, nowoczesnego bluesa. Doskonale przyjęty został gdański Cinnamon Gum, stylizujący się na zespół funk i r'n'b z lat 70. Bardzo mocno zabrzmiał postpunkowy duet kobiecy The Pill na małej scenie.
Dobry dobór wykonawców, różnorodność, oraz wspaniała przestrzeń sprawiają, że Inside Seaside to doskonały festiwal na chłodny listopad. Jest tu miejsce na ogromny food court z jedzeniem z Montowni, stoiska z plakatami i rzemiosłem artystycznym, na spotkania prowadzone przez dziennikarzy Radia 357 i pokazy filmów oraz modę. Naprawdę warto. Robi się z tego festiwalu instytucja taka jak Open'er.