Na początku papierologia. Dziki, pewnie wystraszone, czekają w metalowej klatce, zwanej odłownią.
A ludzie, jak to ludzie, zajmują się biurokracją. Wszystko bowiem musi być legalne i zapisane. Żeby potem nie było, że ktoś o dziki nie dba, że znikają bez wiedzy, ba, że pracownicy miasta czy nadleśnictwa po prostu biorą je na mięso.
Więc pracownik nadleśnictwa bierze formularz na maskę nissana i pisze: locha - 50 kilogramów (na oko), warchlak - 25 kilogramów. Kto je zauważył w odłowni? Aleksander Hintzke. Do jego obowiązków należy nadzorowanie klatki na Morenie w okolicach ulicy Burgaskiej.
Trzeba zwabić dziki do wnętrza kukurydzą czy jabłkami, przysypać zapadnię liścmi i czekać. Rano się sprawdza. Są! Hintzke mówi, że przez kilka miesięcy złapał na Morenie już 13 dzików. Z tymi dwoma odłowionymi w czwartek - 15.
W Gdańsku do dziewięciu odłowni - stacjonarnych i przenośnych - od początku tego roku wpadło 76 dzików!
Po co je łapać? Niszczą ogródki działkowe, trawniki, cmentarze miejskie. Wpadają na ulice i drogi, pod auta. Straszą ludzi na spacerach, dzieci przy przedszkolach.
Ludzie jednak, jak to ludzie, mają dobre serce. Przekonani, że dzikom dzieje się krzywda, potrafią otworzyć klatkę, w której złapał się dzik i wypuścić go na wolność. Niech biega.
- A potem pretensje do miasta, że nic nie robimy - mówi Mirosław Redak z Wydziału Bezpieczeństwa i Interwencji Kryzysowych UM w Gdańsku. - Przy ulicy Karpackiej w Oliwie mieliśmy taką odłownię kilka miesięcy, to ludzie wypuścili z niej wszystkie złapane dziki. Nie było sensu jej tam trzymać. A chwilę później ucierpiał Cmentarz Oliwski.
Ludzie podobno potrafią nawet palić drewniane odłownie, albo też karmić dziki burakami czy jabłkami zrzucanymi z balkonów! A potem pretensje, że trwaniczek zryty a auto do naprawy.
Fachowo mówi się, że dziki nie ryją, ale buchtują. Trawnik przy lasku przy ul. Burgaskiej nieźle zbuchtowany. Dziki mają tu dobrze: stawik z wodą, dęby, z których lecą żołędzie. Gdzie im będzie lepiej?
Wiesław Rapa z miejskiego Eko Patrolu mówi, że dziki idą na łatwiznę: - Dla nich taki ogródek działkowy jest jak stołówka: warzywka, owoce, marcheweczki, ziemniaczki. Ale dzików jest w mieście za dużo.
Rapa mówi, że te miejskie dziki są raczej łagodne. - No chyba, że ktoś taką lochę kopnie, czego byłem świadkiem. To jak ona gościa szturchnęła, poleciał dwa metry w górę!
Dużo jelenia, mało dzika
Dobra, papiery wypełnione. Teraz Robert Schultka, leśniczy ds. łowieckich z Nadleśnictwa Gdańsk, który przyjechał tu jeepem z przyczepką, zdejmuje z auta dwie drewniane skrzynie. Metalowe drzwiczki odłowni idą w górę i w wolną przestrzeń podstawia się skrzynie. Dziki są przerażone, próbują się wydostać z metalowej pułapki, biegają z kąta w kąt, aby w końcu - najpierw locha, potem małe - wbiec dobrowolnie do skrzyń.
- No panowie, po dwóch na rączkę - mówi Schultka. Mężczyźni podnoszą skrzynie i stawiają je, z wysiłkiem, na przyczepkę.
Schultka tłumaczy, że teraz dziki trafią pod Gdańsk, do Gołębiewa, gdzie pod opieką weterynaryjną zostaną odrobaczone. Później pojadą do Dretyni, w okolicach Szczecinka, gdzie jest zagroda adaptacyjna Polskiego Związku Łowieckiego. Tam zostaną zaobrączkowane i w końcu puszczone na wolność, bo jak tłumaczy Schultka: - Tam jest dużo jelenia, a mało dzika, odwrotnie niż u nas.
A równowaga musi być.
Leśniczy mówi, że przy okazji następuje pełny obrót dokumentów, bo wszystko musi być policzone i odnotowane: odstrzał, odłów, zasiedlanie. Mieszkańcy Gdańska nie muszą się więc o te dziki martwić.
Na razie, przyznajmy, zwierzęta tłuką o ściany drewnianych skrzyń. Oby jak najszybciej trafiły na wolność.