• Start
  • Wiadomości
  • Był podziurawiony jak sito, dziś ma 95 lat. Poznaj powstańca warszawskiego, gdańszczanina z wyboru

Był podziurawiony jak sito, dziś ma 95 lat. Poznaj powstańca warszawskiego, gdańszczanina z wyboru

Ilu powstańców warszawskich żyje w Gdańsku? Statystyki organizacji kombatanckich mówią, że 21, ale to mocno nieaktualne dane. Już trzy lata temu Muzeum Powstania Warszawskiego doliczyło się ich tylko 14. Dziś - na pewno jeszcze mniej. Jednym z ostatnich jest Gustaw Budzyński, mieszkaniec Wrzeszcza, lat 95.
01.08.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Gustaw Budzyński z żoną Marianną Sankiewicz, podobnie jak on, emerytowaną wykładowczynią PG. Zdjęcie sprzed 12 lat. Dziś nie chce się fotografować - trzeba by ogolić się, iść do fryzjera, a 95-latek ma swoje prawa...

Ładny poniemiecki dom między Politechniką Gdańską a siedzibą Radia Gdańsk. Przyciski domofonu. Czy mogę z panem Budzyńskim? Po chwili jestem na piętrze. Wita mnie przygarbiony mężczyzna z długimi, siwymi włosami.

- Wysoki to ja kiedyś byłem - odpowiada nieco kokieteryjnie.

Wysoki jest nadal. W młodości musiał być bardzo wysoki. To było pokolenie mężczyzn ze średnią wzrostu 1,70 m. Tacy szli do powstania. Zginęły ich tysiące.

Gustaw Budzyński nie mógł nie trafić do powstania. Rocznik 1921. Urodził się i wychował na warszawskim Żoliborzu. W czasie okupacji był zastępcą dowódcy oddziału dywersji bojowej. Pseudonimy: „Szlifierz”, „Szymura”. 1 sierpnia 1944 został zastępcą dowódcy Zgrupowania „Żniwiarz”.

Walczył w powstaniu zaledwie trzy dni. Krótko, ale i tego wystarczyło, by dostać srebrny krzyż orderu wojennego Virtuti Militari za „wyjątkową odwagę osobistą wykazaną w walce”.

Pierwszego dnia - przestrzelona ręka.

Drugiego dnia - kolejny postrzał, rany od odłamków. W kierunku Budzyńskiego rąbie działo samobieżne, zawala się na niego ściana domu.

Trzeciego dnia na Bielanach dostaje odłamkami pocisku z działa przeciwlotniczego, które strzela równolegle do gruntu. Jest nieprzytomny, wydaje się, że martwy, gdy koledzy wynoszą go z pola walki.

Pierwsze zadanie bojowe, wyznaczone na 1 sierpnia? Zdobyć cztery baterie działek przeciwlotniczych, tak zwanych „flaków”, które stacjonowały na łące, nieopodal ogródków działkowych.

- Tyle mówi się o słabym uzbrojeniu powstańców, ale mój oddział był wyjątkowy - wspomina Budzyński. - Można powiedzieć, że byliśmy uzbrojeni po zęby w broń strzelecką, granaty. Każdy miał mundur, połowa z nas nosiła hełmy. Gdybyśmy zaatakowali w nocy, z zaskoczenia, pewnie dalibyśmy radę. Jednak wybuch powstania dowództwo wyznaczyło na godzinę 17. Półtorej godziny wcześniej na Żoliborzu doszło do przypadkowej strzelaniny Niemców z naszym oddziałem. Od tego momentu Szwaby nie miały już wątpliwości, że coś wisi w powietrzu. Wszystkie jednostki postawili w stan pogotowia.

Poszli więc zdobywać „flaki” w biały dzień. Niemcy przygwoździli powstańców w otwartym terenie takim ogniem, że nie było nawet gdzie uciekać. Oddział Budzyńskiego odgryzał się jak mógł. A mógł niewiele. Trzeba było czekać do zmroku, żeby się ratować.

- Tam było piekło, a ja dowodziłem atakiem - wspomina Gustaw Budzyński. - Straciliśmy wtedy pięciu ludzi.

Z pola bitwy wrócił z przestrzeloną ręką. Nie chciał słyszeć o szpitalu. 2 sierpnia ponownie ruszył do walki - gdy wyciągnęli go spod zwalonej od wybuchu ściany domu, nadal uważał, że jego miejsce jest wśród kolegów, w boju.

Dopiero trzeciego dnia, na Bielanach, niemieckie działko przeciwlotnicze - “flak”, taki jakie mieli zdobyć - odesłało go nieprzytomnego na łóżko, między rannych. Był podziurawiony odłamkami jak sito.  

Gustaw Budzyński kolejne tygodnie spędził w szpitalu polowym na Bielanach. I dzięki temu przeżył. Polskie sanitariuszki wyniosły z pola walki nie tylko swoich rannych, ale też pięciu niemieckich żołnierzy. Zaopiekowano się nimi, zoperowano, opatrzono. Po kilku dniach przyjechał niemiecki oficer - pilot. Odwdzięczył się powstańcom dając glejty, że szpital jest pod ochroną władz niemieckich.

Po wojennych i powojennych przejściach, w domowym zaciszu. Dla Gustawa Budzyńskiego spokojną przystanią stał się Wrzeszcz.

- To w zasadzie nieznany epizod powstania, nie rozumiem dlaczego - mówi Gustaw Budzyński. - Trzeba nieprzyjacielowi oddać to, że w tej sytuacji umiał zachować się szlachetnie. Tyle powstańczych szpitali wymordowano, a nasz do połowy września był nietykalny...

Budzyński nie pamięta zapachów tamtych dni. Ze smaków - tylko kawałek pieczonego mięsa, który koledzy dali mu podczas przystanku w Puszczy Kampinoskiej. Ze szpitalnego okna widział, jak umiera Warszawa. W dzień nad miastem wisiały straszne kłęby dymów. Niemieckie samoloty bezkarnie strzelały i zrzucały bomby. W nocy - była łuna pożarów, niebo rozbłyskujące co chwila smugami pocisków zapalających i rac.

Gdańsk był Budzyńskiemu chyba pisany. Jeszcze przed wojną chciał studiować na Politechnice Gdańskiej. Jego stryj do stycznia 1939 r. był dyrektorem Poczty Polskiej w Gdańsku. Szyki pokrzyżowało najpierw służbowe przeniesienie stryja do Bydgoszczy, a potem wybuch wojny.

W 1946 r. był jednym z tych, którzy odgruzowywali teren Politechniki Gdańskiej. Po dwóch latach komuniści zamknęli go w więzieniu we Wronkach. Wyszedł po 8 latach.

Studia mógł ukończyć dopiero w 1959 r. Potem pracował naukowo, zrobił doktorat, był pionierem w kształceniu inżynierów dźwięku w Polsce. Ma na koncie ponad 140 prac naukowych z dziedziny akustyki.

Dobre pracowite życie - dla Polski.

Jak jest dzisiaj?

- Sam pan widzi. 95 lat, zdrowie jest jakie jest - mówi. - Chodzę jeszcze samodzielnie, ale od lat niedomagam na nogi.

- Zapewne nie jeździ pan już na obchody wybuchu powstania do Warszawy?

- Nie jeżdżę, ale jeszcze kilka lat temu jeździłem - odpowiada. - Tylko na Powązkach nie bywałem, wiek ma swoje ograniczenia.

- Rozmawiamy w dniu 72. rocznicy wybuchu powstania. Niewyobrażalny szmat czasu. Pamięta pan kolegów którzy polegli.

- Pamiętam co do jednego.

EDIT: Gustaw Budzyński zmarł 29 lipca 2018 r.
 

TV

Wieczór dla tramwaju widmo