Sobotnia (22 czerwca 2019) premiera baletowa w Operze Bałtyckiej składała się z trzech, zróżnicowanych pod względem temperamentu i tematyki spektakli, które połączyło nazwisko choreografa. W ten sposób Mauricio Wainrot, wybitny argentyński artysta o polsko-żydowskich korzeniach, jak wytrawny dyplomata, którym zresztą w ostatnich latach swojej kariery został, postanowił przeprowadzić nas przez labirynt tanecznego i muzycznego krajobrazu swojej ojczyzny. Bardzo malowniczego zresztą.
Namiętne tango i ogniste malambo
Pierwsze skojarzenia z Argentyną wszyscy mamy zapewne podobne - to oczywiście tango. I rzeczywiście pierwszą choreografią okazała się kompozycja “The Four Seasons of Buenos Aires”, do muzyki mistrza gatunku Astora Piazzolli. Choreografia Wainrota w perfekcyjny sposób zilustrowała balansujący pomiędzy jazzem a muzyką poważną, charakterystyczny styl Piazzolli. Układy taneczne oparte o elementy baletu klasycznego były również łagodną, pełną gracji interpretacją pełnego żaru i namiętności tańca, oryginalnie wywodzącego się przecież z podejrzanych tawern i nocnych klubów Buenos Aires.
Stonowany klimat “Czterech pór roku” uzupełniała kolorystyka strojów tancerzy utrzymana w neutralnej szarości i ascetyczna scenografia pozbawiona dekoracji i rekwizytów (obie Carlosa Gallardo), a obecność świetnych instrumentalistów skrzypka Tomasza Kulisiewicza i wiolonczelistki Zofii Elwart na scenie tylko podkreślała elegancki charakter stylizacji.
Gdańscy tancerze wykonali swoje partie poprawnie, ale dość mechanicznie, jakby zbierali siły na dalszą część wieczoru. Z trzech solowych par szczególną uwagę przykuwała jedynie Beata Giza-Palutkiewicz, której niewiarygodnie płynne gesty harmonizowały z melancholijną atmosferą tanga nuova. W pamięci pozostaje też imponująca finałowa scena - ustawienie tancerzy na scenie przypominało precyzyjną, misterną konstrukcję architektoniczną.
Wainrot skontrastował tę część z żywiołową materią baletu “Estancia op. 8”, jednego z najwybitniejszych kompozytorów argentyńskich Alberto Ginastery. Należąca już do klasyki argentyńskiej sztuki tanecznej, skomponowana w 1941 roku “Estancia” była wyznaniem miłości Ginastery do tradycji i folkloru swoeje ojczyzny. Słychać w niej wyraźne żar, ekspresję, namiętność, tematy zaczerpnięte z muzyki ludowej, tradycji argentyńskich gauchos, które Ginastera transponował do nowoczesnych muzycznych form.
Ta część przyniosła nam ożywienie, kolorowe stroje i uśmiechy na twarzach tancerzy, większe ich skupienie oraz ciekawe, dobrze wykonane solo Roberta Tallarigo i duet Sayaki Haruny i Bartosza Kondrackiego. Tancerka wyraźnie czuła się lepiej w tej kombinacji obsadowej.
Rytmy tanga i malambo były jednak tylko swoistym wprowadzeniem do części trzeciej wieczoru - baletu “Anna Frank” i muzyki Béli Bartóka.
Anna Frank - oskarża totalitaryzm
Tematyka tego spektaklu mogła być zaskoczeniem dla widzów teatru, gdy zestawić ją z formą poprzednich części, ponieważ “Anna Frank” opowiada o potwornościach wojny. Tytułową bohaterką tej historii, opartej na faktach, jest 14-letnia Żydówką, która ukrywała się wraz rodziną w pewnym domu w Amsterdamie. Kiedy po dwóch latach hitlerowcy odkryli ich kryjówkę, wszyscy trafili do obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau. Anna nie doczekała wyzwolenia, zmarła w obozie na tyfus. Z całej rodziny przeżył tylko ojciec Otto Frank, który powróciwszy po wojnie do Amsterdamu, w dawnej kryjówce odkrył porzucony pamiętnik córki. Jak się okazało, dziewczynka notując codziennie, zachowała w nim ułamek życia ośmioosobowej grupy ludzi skazanych tylko na siebie. Pisała o strachu, konfliktach, siostrzanej relacji, pragnieniu miłości i nadziei, a jej pamiętnik opublikowany po wojnie, stał się oskarżeniem nie tylko hitlerowskiej Rzeszy, ale wszelkich totalitaryzmów.
Środki, którymi zdecydował się operować Wainrot, aby opowiedzieć nam o losie nastolatki są niezwykle wyraziste. Przemawia do nas przede wszystkim poruszająca muzyka Béli Bartóka. Orkiestra OB, pod batutą maestro José Marii Florência, znakomicie radzi sobie z formalnymi wyzwaniami tego utworu.
Choreograf zaś nie estetyzuje i nie sublimuje, proponuje w większości dosłowne, ilustracyjne sceny. Zamiast klasycznego tańca, decyduje się na ruch uproszczony, zbliżony często do pantomimy, uznając zapewne, że siła relacji Anny jest tak duża, że forma spektaklu nie może przesłaniać głównej myśli. Nie unika nawet drastycznych momentów, takich jak pojawiający się jakby za ścianą, a realnie w innej perspektywie, fragment o odartych z intymności, mordowanych, umierających w obozie ludziach.
W wykreowaniu takiego obrazu pomaga mu realistyczna scenografia i kostiumy, ściśle odwzorowujące ubrania z epoki, autorstwa Gallardo.
Tancerze Opery Bałtyckiej wcielają się swoje postaci z zaangażowaniem - wzruszają i poruszają, są przekonujący i aktorsko, i tanecznie, choć nie wykreowali wybijających się ról. To raczej doskonała praca zespołowa. Maria Kielan w roli Anny wypada bez zastrzeżeń, ale w pamięci pozostają dwie kreacje - niewielka, drugoplanowa rola Beaty Gizy jako Więźniarki oraz diaboliczna wręcz Agnieszka Wojciechowska w roli Gestapowca. Pierwsza, świetna również aktorsko - chwyta za serce, druga ostra, wyrazista - przeraża.
Ta opowieść ma hipnotyzującą moc. Jak rzadko kiedy w operze, ten wieczór przynosi nie tylko estetyczne wzruszenia, ale również materiał do przemyśleń i poważnej rozmowy. Lekcję empatii i moment zadumy. Polecam z przekonaniem.