Roman Daszczyński: Z perspektywy 30 lat, jako osoba dojrzała, jak patrzy Pani na to, co się wydarzyło 24 listopada 1994 roku?
Anna Golędzinowska: - Już nieco chłodniej, na szczęście. To był dzień, w którym dla nastolatki, nastolatków, właściwie skończył się świat. Oczywiście, można powiedzieć, że dzieją się gorsze rzeczy. Myśmy jednak, w większości, przeżyli - owszem, z rehabilitacją, z długotrwałym procesem leczenia. Ale skończył się pewien etap naszego dzieciństwa, młodzieńczej beztroski. Nagle, w ciągu kilku minut, świat stał się bardzo okrutny. Nie szliśmy na ten koncert z założeniem, że może być to nasz ostatni wieczór w życiu.
Ile miała Pani wtedy lat?
- Niecałe szesnaście. To było krótko przed moimi urodzinami.
W hali było około dwóch tysięcy osób, przede wszystkim młodzież, w wieku 12 - 20 lat. Ci młodsi mają dziś już ponad 40 lat, ci starsi - 50 lat. Czy zachowała Pani znajomości, kontakty wśród osób, które - tak jak pani - były poszkodowane?
- Tak, jak najbardziej. Po wypadku, kiedy ta najbardziej intensywna fala leczenia już przeszła, i nie był to już stan zagrożenia życia, myśmy się wzajemnie mocno wspierali. Choć w zasadzie było tak od pierwszych dni… Bo rozumieliśmy swoją sytuację. Byliśmy mniej więcej w tej samej grupie wiekowej. Oczywiście, dzisiaj już nie są to tak aktywne kontakty, jak na początku. Każdy poszedł swoją drogą, ale z wieloma osobami ten kontakt nadal jest. Pamiętamy o sobie w uroczystych momentach naszego życia, ale też w tych smutnych, bo i te się przydarzają.
Zespół Golden Life wspomina pożar w hali Stoczni: - Długo przechodziliśmy traumę
Mówimy o około dwóch tysiącach uczestników, o trzystu osobach poparzonych, o siedmiu osobach, które poniosły śmierć. Czy, Pani zdaniem, można mówić, że tak naprawdę ofiar było więcej niż 300? Przecież dla tych, którym się udało, wyszli bez szwanku z tego pożaru, lub odnieśli nieznaczne obrażenia, dla nich to też była trauma.
- Statystyka nie ma znaczenia, jeśli mówimy o emocjach. Ale zapominamy, że to były całe rodziny. To byliśmy my, pokiereszowani fizycznie, ale to byli też nasi rodzice, nasze rodzeństwo, nasze klasy w szkołach średnich. Koledzy relacjonowali mi, jak wyglądał taki apel następnego dnia po tym pożarze w naszym liceum. Było to Gdańskie Liceum Autonomiczne. U nas wiele osób poszło na ten koncert. Było to ponoć porażające w momencie, w którym odczytywane były osoby, i okazywało się, że “tu jednej, tam drugiej, tam kolejnej osoby z klasy nie ma”.
Nie wiadomo było, czy w ogóle żyje, prawda?
- Tak, i w jakim jest stanie.
Dla pani, osobiście, ten dramat oznaczał wyrwanie ze środowiska, z życia rodzinnego, na jak długo?
- Zależy jak to liczyć. Jeżeli chodzi o pobyt w szpitalu to było to około dwóch miesięcy, z przepustką na okres świąteczny. Z drugiej strony - fantastycznie zachowali się moi przyjaciele, znajomi, a nawet osoby z liceum, z którymi nie miałam wtedy tak bliskiej relacji. Pisali do mnie, nawet przyjechała do mnie, na Śląsk, bo leżałam wtedy w szpitalu w Siemianowicach, grupa z liceum. Postanowili mnie odwiedzić. Dostarczali mi notatki z zajęć. To było nieocenione, bo zajmowało głowę czymś innym niż leczeniem. To była wielka pomoc. Udało mi się wrócić na ten sam rok, do tej samej klasy. Potem było jeszcze 1,5 roku rehabilitacji.
ZOBACZ CAŁĄ ROZMOWĘ Z ANNĄ GOLĘDZINOWSKĄ