Maria Mrozińska: – Całe Twoje życie zawodowe związane było z gdańską stocznią, kiedyś im. Lenina, potem Gdańską S.A.
Zbigniew Lis: – Tak, z wyjątkiem czasu internowania, potem uwięzienia, a ostatecznie pozbycia się mnie jako osoby niewygodnej, ale prawdę mówiąc, mój związek ze stocznią dotyczy nie tylko życia zawodowego. Stoczniowe środowisko, a przede wszystkim wydarzenia, w które było zaangażowane w zasadzie ukształtowały moją osobowość.
Wcześnie straciłem rodziców, w wieku 15 lat byłem właściwie zdany na siebie i od tego czasu związałem się ze stocznią. Poszedłem do Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów, która właśnie wtedy uzyskała status stoczniowej szkoły przyzakładowej. Po jej ukończeniu podjąłem pracę na wydziale S-5 jako monter maszyn i urządzeń okrętowych.
Jak z perspektywy młodego robotnika postrzegałeś ówczesną peerelowską rzeczywistość?
– Z rodzinnego domu, który, jak mówiłem, wcześnie utraciłem, nie wyniosłem krytycznego stosunku do tej rzeczywistości. Życie nie było łatwe, właściwie chodziło przede wszystkim o zapewnienie warunków bytowych. Do ukończenia czwartej klasy podstawówki wychowywałem się u dziadków (mama umarła, kiedy byłem niemowlęciem). Wprawdzie dziadek często słuchał Radia Wolna Europa, ale w domu nie rozmawiało się o sprawach politycznych. Tak więc nie miałem właściwie żadnych wyrazistych poglądów, przyjmowałem rzeczywistość taką, jaka była. Natomiast, jeśli chodzi o robotnicze środowisko stoczniowe to właściwie mniej więcej trzy czwarte stanowili ludzie przyjezdni, z okolic Gdańska. Często pracowali po dwanaście godzin dziennie, chętnie zaliczali wyżej płatne nadgodziny i byli zadowoleni z własnej sytuacji życiowej. Trzeba pamiętać, że w latach 60. zarobki w stoczni były wyższe od przeciętnych…
…i mówiło się o was jako o robotniczej elicie.
– Właśnie. Świadomość opresyjności władzy przyszła później. Ja zresztą byłem bardzo zajęty, nastawiłem się na awans zawodowy. Pracowałem jako robotnik, a równocześnie podjąłem naukę w wieczorowym technikum, a po jego ukończeniu studia na Politechnice Gdańskiej. Pozwoliło mi to rozpocząć pracę w stoczniowym biurze projektów.
A pracownicy biura projektów? Nie było to bardziej rozdyskutowane środowisko?
– Ogólna szarość i wszechobecne przekonanie o trwałości panującego systemu zniechęcały. Jest jako tako, zarabiamy nienajgorsze pieniądze, więc co będziemy się wychylać. Jeszcze brakowało tej determinacji, którą przyniosły późniejsze wydarzenia.
Partyjna propaganda przedstawiała stoczniowców jako świadomą awangardę klasy robotniczej.
- Jakoś starali się wpływać na tę świadomość. Pamiętam takie zebranie na wydziale, kiedy starano się nas przekonać do zaakceptowania tzw. bodźców materialnego zainteresowania, które my nazywaliśmy „długim kijem do popędzania owiec”. Jeden z dyrektorów przez chyba dwie godziny przekonywał, że wprowadzenie tych bodźców będzie bardzo korzystne dla robotników. W pewnym momencie wstał jeden ze starszych robotników i zapytał: „Panie dyrektorze, niech pan powie prawdę, ile nam chcecie zabrać, bo gdybyście chcieli coś dać, to nie musielibyście nas zwoływać i przekonywać do tego”. Konsternacja i koniec zebrania.
Po raz pierwszy miałem okazję zetknąć się z ciężką ręką władzy w marcu 1968 roku.
Znalazłeś się w szczególnej, właściwie schizofrenicznej sytuacji: z jednej strony jako osoba ściśle związana z robotniczym środowiskiem, do niedawna pracownik fizyczny stoczni, z drugiej świeżo upieczony student. Władzy udawało się dość skutecznie napuszczać robotników na protestujących studentów.
– Właśnie. Spora część stoczniowców, odpowiednio sterowanych uważała, że należy tym studentom dać w kość. Takie były rozmowy następnego dnia po zajściach w okolicach politechniki. Ja, jako ten student wieczorówki wraz z kilkoma kolegami naiwnie udałem się na wykłady i znalazłem się w samym centrum wydarzeń, kiedy specjalne jednostki milicji ruszyły do akcji z pałami na ludzi. Prali kogo popadło. Ludzie wpadali do głębokich wykopów, aleja Zwycięstwa była wtedy rozkopana. Uciekałem uliczkami Dolnego Wrzeszcza: Wajdeloty, Zbyszka z Bogdańca, aż dotarłem do kolejki na Zaspie. Kolejnego dnia, kiedy miała miejsce potężna manifestacja, nie zostałem zwolniony jak zwykle wcześniej, by pójść na zajęcia na uczelni. Kiedy po pracy ruszyliśmy z kolegami w kierunku Wrzeszcza, zostaliśmy zatrzymani przez kordon milicji na Błędniku i skierowani na peron SKM Gdańsk Stocznia.
Po zajściach marcowych władza bardzo starała się poróżnić robotników z inteligenckimi „warchołami”. Służyły temu robotnicze wiece potępiające uczestników zajść.
– Nie uczestniczyłem w żadnym takim wiecu. Nas z biura projektowego specjalnie nie zachęcano do uczestnictwa. Osobiście zacząłem dość nieśmiało analizować tę socjalistyczną rzeczywistość; jakieś książki, rozmowy. W grudniu 1970 naocznie się przekonałem, jak fałszywy obraz władzy ukazują media: telewizja, radio, jakie kłamstwa wciska się nam na zebraniach w stoczni.
Uczestniczyłeś w tych dramatycznych grudniowych zajściach?
– Tak, jak większość stoczniowców. Tłum wylał się za bramy, dołączali też robotnicy z innych zakładów. Narastał w ludziach gniew, rosło poczucie, że trzeba tej władzy dokopać. To był pierwszy dzień protestu. Następnego dnia byłem pod płonącym budynkiem KW PZPR (Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej), widziałem, jak broniący budynku milicjanci ewakuowali się z balkoniku na pierwszym piętrze, po czym zostali otoczeni, rozbrojeni i zawiezieni do stoczni. Ludzie się cieszyli, że się poddali, a z płonącego budynku zaczęto wyrzucać portrety Gomułki, telewizory. Część protestujących udała się pod komendę milicji. Ja byłem pod dworcem, gdzie naszym chłopakom udało się zdobyć transportery opancerzone. Ostatecznie trzeba było się wycofać przed nadjeżdżającymi czołgami. Widziałem jak czołg ściął latarnię na rogu przed przychodnią kolejową. Runęła, ale ludzie na szczęście zdążyli odskoczyć. Kolejnego dnia milicja utrudniała wyjście za bramy. Kiedy szedłem w kierunku bramy, padły strzały, zginęli stoczniowcy.
W czwartek 17 grudnia dowiedziałem się o dramacie rozgrywającym się w Gdyni. Wyruszyłem tam wraz z kolegami. Kolejka SKM dojechała tylko do Wzgórza Nowotki (dziś Wzgórze św. Maksymiliana). Jak tylko ludzie wysypali się na tory i perony, nadleciały helikoptery i zaczęły strzelać. Uciekaliśmy w kierunku lasu na wzgórzach morenowych.
Dramat Grudnia zaważył na następnym dziesięcioleciu. Stoczniowcy przy każdej okazji upominali się o uczczenie poległych kolegów. Dla uspokojenia nastrojów, swoistego zatkania gęby niezadowolonym, władza zaoferowała stoczni ośrodek wczasowy Centralnej Rady Związków Zawodowych (przybudówka partyjnej władzy w PRL) w Tardzie. Ale i tak ciągle wracało to niewygodne dla władzy żądanie. Składanie kwiatów w miejscu śmierci stoczniowców tak irytowało władzę, że pojawił się projekt przesunięcia płotu okalającego stocznię w stronę miasta. Według tych planów miał przebiegać w miejscu, gdzie obecnie stoi Pomnik Poległych Stoczniowców. Ostatecznie tego zaniechano, a kolejne grudniowe rocznice gromadziły coraz więcej ludzi: i z miasta, i ze stoczni. W 1979 roku po raz pierwszy usłyszałem przemawiającego Wałęsę, zachęcającego do wzniesienia pomnika choćby z przyniesionych kamieni.
Obchody grudniowych rocznic zainicjowały środowiska opozycyjne, przede wszystkim związane z Komitetem Obrony Robotników powołanym po robotniczych protestach w Radomiu i Ursusie w 1976 roku.
– Tak się złożyło, że informacja o tych wydarzeniach dotarła do mnie w ZSRR, ponieważ wybrałem się na Krym ze świeżo poślubioną małżonką. Do Krymu nie dojechaliśmy, byliśmy w Doniecku, kiedy przeczytaliśmy w sowieckich gazetach o tym, co wydarzyło się w Polsce. Teksty były w takim tonie, że zdawały się sugerować interwencję. Zdecydowaliśmy się wrócić do kraju. Wiedza o działalności KOR-u nie była w stoczni tak bardzo powszechna. Owszem, tu i tam natykaliśmy się na egzemplarze „Robotnika” [nielegalna gazeta KOR. W stoczni jednak atmosfera gęstniała.
Cofnijmy się jeszcze do sytuacji po wydarzeniach grudniowych, które przyniosły zmiany na najwyższym partyjnym szczeblu: po upadku Gomułki władzę obejmuje ekipa Gierka, a ten pojawia się w stoczni na spotkaniu, gdzie miało paść słynne robotnicze: „Pomożemy!”.
– Nie byłem na tym spotkaniu, zebrali tam swoich partyjnych, co do których nie było wątpliwości, jak się zachowają. Nie było to spontaniczne robotnicze poparcie. Niezależnie od tego spotkania przez stocznię przetaczała się niezaplanowana fala rozmów, dyskusji, w szatniach, podczas przerw śniadaniowych. Dominowała w nich opinia: socjalizm tak, wypaczenia nie.
Tak było i w czasie sierpniowego strajku w 1980 roku.
– No, przecież nikt nie mówił, a chyba i nie myślał o możliwości zmiany ustroju. W 1980, już od lipca, w samej stoczni zaczęło się czuć, że coś musi nastąpić. To tak jak w powietrzu przed burzą. Dla mnie wszystko zaczęło się 14 sierpnia, kiedy zobaczyłem idących robotników od strony wydziału K-1. Wołali do nas z biura projektów: „Białe małpy chodźcie z nami!”. Chodziło o białe kitle, które nosiliśmy w pracy. Zrzuciłem ten kitel i wraz z grupą kolegów pobiegliśmy w kierunku koparki, na której stał i przemawiał Wałęsa. Ja, taki raczej dotąd niezaangażowany, poczułem że zaczyna się coś bardzo ważnego i że muszę w tym uczestniczyć. Po przekazaniu postulatów dyrektorowi, grupa inicjatorów strajku z Wałęsą na czele ruszyła do Sali BHP i ja z nimi. Zawiązał się Komitet Strajkowy, do którego dokooptowano przedstawicieli poszczególnych stoczniowych wydziałów. Od razu pojawiła się potrzeba ochrony Sali BHP, potem w ogóle terenu stoczni. Spontanicznie wyłoniła się grupa „ochroniarzy” spośród młodych inicjatorów strajku, a ja, jako że byłem od nich starszy, zostałem szefem stoczniowej ochrony. To był zalążek grupy porządkowej. Nawet nie przypuszczaliśmy, jak poważne zadanie stoi przed nami: ile pracy organizacyjnej, jak wielka odpowiedzialność. Przez pierwsze trzy dni ochranialiśmy Salę BHP, by komitet mógł spokojnie obradować i – oczywiście – bramy stoczniowe. Z przedstawicielami wydziałów ustaliłem, które z nich odpowiadają za ochronę poszczególnych bram. Objeżdżaliśmy teren stoczni kilka razy dziennie (nocą z jeszcze większą częstotliwością). Wszystko funkcjonowało przez trzy dni do momentu uzyskania zgody na stoczniowe postulaty, to jest podwyżkę, co wiązało się tzw. piątą grupą według obowiązującej wtedy tabeli płac, upamiętnienie ofiar Grudnia ‘70, przyjęcie do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy. Było jeszcze oczekiwanie na potwierdzenie ze strony Tadeusza Fiszbacha, I sekretarza KW PZPR, gwarancji bezkarności dla strajkujących.
Przed salą BHP zgromadził się pokaźny tłum strajkujących, około godziny 10 jeszcze w strojach roboczych, za to po 12 już przebranych i gotowych do wyjścia, tylko oczekujących na potwierdzenie podpisania porozumienia. Kiedy nadeszło, większość zniknęła w ciągu 15 minut. Nie na wiele zdały się nawoływania do pozostania, ponieważ sytuację zmieniło przybycie dwóch chłopaków z MZK (Miejski Zakład Komunikacji), przedstawicieli strajkujących w zajezdni tramwajowej, który obawiali się, że zakończenie strajku w stoczni, największym zakładzie Trójmiasta, skazuje strajkujących tramwajarzy na natychmiastową pacyfikację i przykre konsekwencje, łącznie z utratą pracy.
Wtedy Wałęsa ogłosił strajk solidarnościowy, a dużą rolę w powstrzymaniu wychodzących odegrały kobiety: Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska, Bożena Rybicka i pani Ewa z kiosku „Ruchu” na terenie stoczni. Właściwie to ona dała hasło: “kobiety biegniemy do bram i zatrzymujemy!”. Powołany został Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, a przedstawiciele kolejnych strajkujących zakładów dołączali do jego prezydium. Później, kiedy tych zakładów były już setki, ich przedstawiciele zasiadali w Sali BHP jako delegaci. Ale to było później, bo po opuszczeniu stoczni przez większość załogi pojawił się problem przetrwania. Gdyby tej nocy władze zdecydowały się na atak, strajk bez trudu zostałby spacyfikowany. Nie zmrużyłem oka, co rusz objeżdżaliśmy bramy, których pilnowały nieliczne grupy – kilku, kilkunastu chłopaków – i właściwie nie było możliwości rotacji.
Przetrwaliście, ataku nie było…
– … a kolejny dzień, niedziela, przyniósł radykalną odmianę. Duże znaczenie miała msza odprawiona na terenie stoczni, która zgromadziła bardzo wiele osób po obu stronach bramy. Stoczniowcy, którzy przyszli w niedzielę do pracy wyrabiać nadgodziny, nie podjęli tej pracy i dołączyli do strajku. Tłum za bramą wyrażający wsparcie też miał swoje znaczenie. Odtąd strajk rósł. Postulaty, już nie tylko ekonomiczne, zostały sformułowane nocą z niedzieli na poniedziałek.
Strajk rósł, a z nim i odpowiedzialność służby porządkowej.
– To było co najmniej kilkanaście godzin pracy na dobę, ciągłego sprawdzania ochrony stoczni, reakcji na różne sygnały o zagrożeniu; tu dociera jakiś anonim, trzeba sprawdzić, tu informacja o alkoholowej melinie. Kolega Bury dorwał kogoś wnoszącego do stoczni osiem czy dziewięć butelek spirytusu. Część została wylana, resztę oddaliśmy do stoczniowego szpitala. Uznaliśmy, że trzeba ogłosić prohibicję. Na strajku się nie pije. Pewnie ktoś tam coś miał i wypił, ale z pewnością pijaństwa nie było. Udawało nam się panować nad sytuacją, choć nie mieliśmy żadnego doświadczenie w dziedzinie ochrony obiektów i ludzi. Nikogo nie trzeba było poganiać, ludzie sami się zgłaszali do pomocy. Ważne było też, że zostali dowartościowani. Przedstawiciel ochrony czuwający przy bramie sam podejmował decyzje, nie oczekiwał nakazów z góry.
Trzeba też było uważać na różne możliwe prowokacje, bo przecież z pewnością takie próby były podejmowane przez SB. W Sali BHP co rusz pojawiały się podejrzenia o agenturalność, uważam że właśnie celowo prowokowane. Najbardziej podejrzliwa była Joanna Gwiazda. Kiedy przyjechali doradcy: Mazowiecki, Geremek i inni, to siłą rzeczy zostali powierzeni opiece naszej służby porządkowej. Chodziliśmy z nimi po stoczni, a oni rozmawiali ze strajkującymi. Prowadzili też wykłady, czasami zapowiedziane, a czasami spontaniczne, wynikające z doraźnej potrzeby.
Ludziom otwierały się oczy, to był naprawdę autentyczny kontakt robotników z inteligencją. Były też rozmowy i spotkania z przedstawicielami opozycji. Były wątpliwości, z pewnością podsycane przez wiadome służby, dotyczące ludzi KOR-u, konkretnie Bogdana Borusewicza. Stoczniowcy bardzo się dziwili: „Jak to? To on nigdzie nie pracuje? To z czego żyje?”. Sytuację wyjaśnił zdecydowanie Lech Wałęsa i tym samym uciął te spekulacje. Najważniejsza jednak była wymiana poglądów na tych spontanicznych spotkaniach. Ci, dotąd obcy, przestali być obcy.
Kolejne, chyba najtrudniejsze, wyzwanie to zapewnienie bezpieczeństwa delegacji rządowej, a przede wszystkim uniknięcie jakiejkolwiek prowokacji bądź po prostu nierozsądnych zachowań, które mogły doprowadzić do zerwania rozmów. Przecież trzeba było zapanować nad tysiącami strajkujących ludzi, zmęczonych długotrwałym oczekiwaniem, pełnych pretensji do władzy, pamiętających dramat ‘70 roku.
– Kiedy było już wiadomo, że przyjedzie delegacja rządowa, spotkaliśmy się w dyrekcji z przedstawicielami BOR-u [Biuro Ochrony Rządu]. Przekonywaliśmy ich, że sami przejmiemy delegację i zapewnimy jej bezpieczeństwo. Okazało się jednak, że oni muszą koniecznie towarzyszyć delegacji, bo zgodnie z przepisami nie wolno im odstąpić od jej ochrony. Musieliśmy się więc zgodzić na ich obecność. Najważniejsze było jednak zapanowanie nad nastrojami strajkujących. Wciąż krążyły, chyba w dużej mierze prowokacyjne, informacje: a to że stoczniowcy na pewno będą chcieli członków delegacji wygwizdać, a to, że opluć, a może ktoś będzie chciał zaatakować wicepremiera Jagielskiego, co oczywiście dostarczy władzy argumentu do użycia siły. Rozmawialiśmy o tym na poszczególnych wydziałach: „Niech nikt nie waży się gwizdać, pluć czy głośno krzyczeć!”. Rezultat przeszedł oczekiwania. Kiedy wysiedli z autobusu za główną drugą bramą i szli kilkaset metrów do Sali BHP, towarzyszyła im martwa cisza i tylko te wpatrzone w nich twarze stojących w szpalerach ludzi w roboczych kombinezonach.
Kiedy ich wprowadziłem do sali przez pierwsze 10-15 minut nie mogli dojść do siebie, dosłownie trzęsły im się portki. To był ważny moment psychologiczny. Zrozumieli naszą determinację i to było nasze pierwsze zwycięstwo. Jagielski powiedział wprost, że on drugi raz tak nie wejdzie i zażądał, żeby delegację dowozić autobusem do drzwi sali i koniecznie nie przez główną bramę. Wtedy podjąłem decyzję, że będziemy wjeżdżać i wyjeżdżać pierwszą bramą. Odwoziliśmy ich do budynku komitetu wojewódzkiego partii i tam też po nich przyjeżdżałem. I tak było do końca rozmów, również 31 sierpnia w dniu podpisania porozumienia.
Bardzo nie podobało się to dziennikarzom, którzy oczekiwali na następny przyjazd delegacji przy drugiej bramie. Tak gwałtownie pędem runęli ku Sali BHP, że doszło do przepychanek. Wyszedłem z tego nieco poturbowany, bo byłem w pierwszej linii chroniących delegację, BORowcy byli za nami. Kiedy po podpisaniu porozumień żegnałem się z szefem ochrony Jagielskiego, przyznał, że podziwia odwagę strajkujących, tym bardziej, że wie, jak sprzeczne rozkazy z góry, dotyczące rozwiązania sytuacji strajkowej, były wydawane.
Wielkie zgromadzenia zawsze niosą ryzyko nieprzewidzianych wydarzeń, których konsekwencje mogą być tragiczne. Po strajku zostałeś uznany za specjalistą od ochrony i organizacji służb porządkowych. Zajmowałeś się zapewnieniem bezpieczeństwa zgromadzonym na uroczystości odsłonięcia Pomnika Poległych Stoczniowców?
– Trzeba uznać niemal za cud, że ten potężny monument został wzniesiony w 100 dni i był gotów na grudniową rocznicę w 1980 roku. Kiedy w czasie strajku pojawił się szkic Bogdana Pietruszki, a potem wykonana w stoczniowej modelarni makieta, nikt nie miał świadomości, jak wysoki ma być pomnik. Wielu sądziło, że niewiele wyższy od tej makiety. To był wyczyn – wznieść w tak krótkim czasie pomnik składający się z trzech 42-metrowych krzyży, z których każdy waży 36 ton.
Była to sytuacja podobna do tej strajkowej. Nikogo nie trzeba było zachęcać, nikogo poganiać, a oczywiście, nasze służby porządkowe bardzo się zaangażowały, ale muszę powiedzieć, że to zgromadzeni ludzie bez szemrania poddawali się naszym poleceniom. Tu nie wolno, to nie wolno. Są takie sytuacje, kiedy ludzie stają się jednością i nawet nakazy i zakazy nie irytują. To była taka sytuacja.
Byłeś we władzach „Solidarności”, najpierw stoczniowych, potem regionalnych.
– Byłem nawet w Prezydium Zarządu Regionu, ale tylko kilka dni, bo od 6 grudnia 1981. Współorganizowałem także pierwszą strukturę branżową, sekcję przemysłu okrętowego. W grudniu 1981 mieliśmy podpisywać pierwszy tzw. układ zbiorowy dla przemysłu okrętowego, obejmujący wszystkie stocznie.
Co rusz dochodziło do konfliktów z władzą: a to sprawa rejestracji NSZZ „Solidarność”, a to zapowiedź strajku generalnego po pobiciu Jana Rulewskiego, a to konflikty dotyczące rolniczej „Solidarności”. Miałeś świadomość nieuchronności zdecydowanego uderzenia ze strony władzy?
– Długo się łudziłem, że władza zdoła się zreformować, właśnie w myśl owego: “socjalizm tak, wypaczenie nie”. Kiedy jednak generał Jaruzelski, od lat minister obrony narodowej, w lutym 1981 został premierem, a w październiku I sekretarzem PZPR, zapaliło mi się czerwone światełko. Jeśli ktoś gromadzi za dużo władzy w jednym ręku, to zawsze grozi dyktaturą. A w dyktaturze nie ma miejsca na taki niezależny związek, jakim była „Solidarność”. No i stało się. 12 grudnia wraz z Andrzejem Kozickim, jako członkowie Zarządu Regionu, byliśmy na spotkaniach w zakładach pracy w Kartuzach i Kościerzynie. Dominowało napięcie, ludzie wyczuwali zagrożenie. Wróciliśmy dość późno, poszedłem jeszcze do stoczni, gdzie odbywało się posiedzenie Komisji Krajowej. Kiedy wychodziłem wraz z Bogdanem, noszącym także nazwisko Lis (ale nie jesteśmy rodziną), powiedział do mnie: „bądź ostrożny”. Poleciłem mu to samo, a skończyło się, jak się skończyło: dla mnie internowaniem, dla Bogdana ponad dwuletnim ukrywaniem się, później aresztowaniem.
Zatrzymany zostałem, kiedy wracałem do domu po północy wraz z małżonką, którą odebrałem z pociągu, bo właśnie wracała od rodziny. „Suka” stała przed klatką schodową, a na klatce rzucili się na mnie. Potem, o dziwo, posłuchali żony, która powiedziała, że aresztowania mogą dokonać w domu. Pozwoliło mi to odpowiednio się ubrać, żona dała mi też dwie paczki papierosów. Przydały się, chociaż nie paliłem, ale były dobrym artykułem wymiennym, a poza tym wdzięczni byli palący koledzy w celi. Siedziałem w Strzebielinku, w celi było nas 16: z „Solidarności” Portu Gdańskiego, PLO, oraz kilku chłopaków ze Słupska. Najpierw był większy reżim, potem mogliśmy się poruszać między celami. To pozwoliło na prowadzenie wykładów, naukę języków, etc. Oczywiście, przyjeżdżali ubecy i proponowali podpisywanie tzw. „lojalek” w zamian za zwolnienie z internowania, ale chyba nie odnieśli większych sukcesów. Nie siedziałem długo, zostałem zwolniony w kwietniu 1982 i wróciłem do pracy w stoczni.
Czas internowania zdołał Cię zniechęcić do angażowania się w działalność związkową, wtedy przecież nielegalną?
– Nie. Po delegalizacji „Solidarności” w październiku 1982 (po wprowadzeniu stanu wojennego związek był zawieszony) współorganizowałem protest. Wydawaliśmy też gazetkę „Rozwaga i Solidarność”. Jak dziś na to patrzę, widzę z przykrością, że była to amatorszczyzna. Nie mieliśmy wprawy w konspiracji. Później były większe sukcesy wydawnicze i organizacyjne. Natomiast wtedy dla mnie dość szybko zaczęły się kłopoty, byłem kilkanaście razy przesłuchiwany. Prawdę mówiąc, rozpracowali nas jak dzieci, prawie o wszystkim wiedzieli. Niestety, musiała być wśród nas jakaś wtyka. Zostałem aresztowany w lutym 1983, a mieszkanie zostało dokładnie przetrzepane. Zrobili też kipisz w biurze, gdzie mieliśmy już przygotowane ulotki na dzień kobiet.
Siedziałem pół roku, najpierw w areszcie na Okopowej w dość nieprzyjemnych warunkach, później na Kurkowej. Wyszedłem na podstawie amnestii, ale do stoczni już nie mogłem wrócić. Zaczął się czas wałęsania po małych zakładach, spółdzielniach. Zanim zdążyłem się rozejrzeć, zapoznać z ludźmi, może spróbować coś działać, pojawiali się wiadomi panowie i nakazywali zarządzającym zwolnienie mnie. Byłem zmęczony.
Zgadaliśmy się z kolegą, z którym siedziałem w więzieniu, że może trzeba podjąć trudną decyzję o emigracji. Dostałem paszport w jedną stronę, ale ostatecznie się nie zdecydowałem. Złożyły się na to różne powody, ale przede wszystkim uwierało mnie to moralnie. Dalej tułałem się za pracą. W 1986 roku kolejny raz usłyszałem od szefa o konieczności pozbycia się mnie. Nie widać było perspektyw na pracę. Byłem zdeterminowany. Zdecydowałem się wyjechać do pracy do USA. Do pracy, nie na emigrację. Starałem się o normalny paszport z możliwością powrotu. Panu w biurze paszportowym (wiadomo z jakich służb), pytającemu, czy wrócę, odpowiedziałem: „Nie po to nie skorzystałem z możliwości emigracji, żebym teraz nie wracał”.
Wróciłeś.
– Tak, w lutym 1989. Kiedy po ustaleniach „okrągłego stołu” zarejestrowano ponownie „Solidarność”, wróciłem do stoczni i do działalności związkowej. Sprawowałem różne funkcje zarówno we władzach Komisji Zakładowej jak i Zarządzie Regionu, byłem też delegatem na zjazdy „Solidarności”. Sfinalizowałem też to, co się nie udało przed stanem wojennym. Udało się powołać Krajową Sekcję Przemysłu Okrętowego. Zostałem jej przewodniczącym.
Byłem też inicjatorem stworzenia stoczniowego akcjonariatu pracowniczego, ale wtedy nie spodobało się to kolegom z „Solidarności”, bo nagle wyrósł im w stoczni konkurent zrzeszający 8 tysięcy członków. Po ogłoszeniu upadłości stoczni, takich jak ja, syndyk nie bardzo chciał widzieć, a koledzy z „Solidarności” wcale mnie nie bronili. Tak więc opuściłem zakład, w którym właściwie się wychowałem.
Nie zadajesz sobie czasem pytania: czy warto było się angażować, nadstawiać karku?
– Pewnie, że warto. Mogę powiedzieć górnolotnie, podobnie jak Mickiewicz: „ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu”. Więc ja miałem tylko jeden taki okres, który całkowicie mnie odmienił, uczynił innym człowiekiem.
Czerwiec 2019