
Justyna. Jak Feniks z popiołów
Tyle rodzin dotkniętych nieszczęściem, ale nikt nie wycierpiał więcej, niż Justyna Moroz. Dawni sąsiedzi mówią o niej z największym współczuciem.
Miała 15 lat, mieszkali na II piętrze. Otaczała ją kochająca rodzina, życzliwość dla świata i ludzi. Mama miała na imię Grażyna, uczyła gry na instrumentach w szkole muzycznej. Tata - Ryszard - był artystą rzeźbiarzem. I była jeszcze kuzynka, Paulina.
- Mieszkała z nami od prawie pięciu lat - mówi Justyna Moroz. - Zaledwie cztery miesiące starsza ode mnie. Byłyśmy jak siostry bliźniaczki. Wszędzie razem. Chodziłyśmy do szkoły muzycznej.
17 kwietnia 1995 roku, w lany poniedziałek, Justyna została sama jak palec. Wybuch gazu zabił mamę, tatę i Paulinę.
- Przeżyłam tylko dlatego, że kilka dni przed świętami Mama wpadła na pomysł, żeby zrobić przemeblowanie w moim pokoju. Zamieniła miejscami łóżko i biurko. Wybuch to biurko zmasakrował. Ja spałam w moim łóżku, i to było jedyne bezpieczne miejsce.
Pamięta, że się paliło.
Długo nie umiała pogodzić się ze stratą. Dziś też nie do końca umie, ale nauczyła się z tym żyć.
Sąsiedzi mówili: “Justynko, zamieszkaj z nami, jesteśmy przecież jak rodzina”.
Ostatecznie zaopiekował się nią dziadek ze strony mamy. Mieszkali na Oruni, na IV piętrze. Któregoś dnia dziadek czytał książkę, a Justyna stanęła w oknie. Skoczyła.
- Nie chciałam się zabić - mówi. - Chciałam tylko być z rodzicami. Trudno to wytłumaczyć. Byłam wtedy na lekach.
W tamtej epoce, w Polsce, nie myślało się o ranach w psychice ofiar, o psychoterapii. Czy dzisiaj byłoby inaczej? Justyna nie chce gdybać.
- Zdarzyło się i kropka, widocznie nie mogło być inaczej. To mój los.
Justyna ma dzisiaj 45 lat, chodzi o kulach, ale gdy jest gorszy dzień - jeździ na wózku. Założyła rodzinę, urodziła i wychowała córkę, pracuje, mieszka w Gdańsku. Martyna ma już 20 lat i jest radością życia swojej mamy. Piękna, smukła dziewczyna. Mówią, że bardzo podobna do babci.

Kilka lat temu Justyna napisała na swoim Fb:
26 maja Dzień Mamy
Cudny dla mnie od 4 października 2004
Moja Mamusia żyła niecałe 45 lat...
Kocham Cię Mamuś
To bardzo osobisty wpis o macierzyństwie - o urodzeniu córki, i o braku matki.
Z mieszkania, które wtedy wybuchło i z całym blokiem zamienione zostało w gruz, kurz i popiół, Justynie zostały tylko dwie rzeczy: nadpalony album rodzinny i pierścionek Mamy, złoty, z różowym oczkiem.
- Ktoś go znalazł w tej kupie gruzu i zaniósł na miejsce, gdzie gromadzono rzeczy mieszkańców. Poszłam tam z dziadkiem, rozpoznałam.
- Dobrze, że znalazł go ktoś uczciwy.
- Tak, wiem, że byli też tacy, którzy wtedy kradli.
Dla Justyny nie ma cenniejszej rzeczy, niż ten pierścionek. Nigdy go ze sobą nie nosi, choć to jej amulet, talizman - jest przecież tak silny, że działa nawet na odległość. Justyna lubi wziąć ten pierścionek do ręki i oglądać, jak różowe oczko mieni się w promieniach słońca.

Nikt nie rozumiał
To już 30 lat, a wciąż trudno uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć.
Wielkanocny poniedziałek, bardzo wcześnie rano. Ludzie śpią błogim świątecznym snem. Za dwie-trzy godziny obudzą się, wstaną z łóżek, zaczną przed śniadaniem dokazywać z okazji śmigusa-dyngusa.
Tylko na Strzyży nie będzie lanego poniedziałku. Godzina 5.50 - nagle huk taki, że ziemia zatrzęsła się w całej dzielnicy. W okolicznych domach wszyscy zerwali się z łóżek. Co to było?!!!
Beata Popiołek z bratem, zaniepokojeni, zaczęli rozglądać się przez okno. Nic. Czyżby jakieś złudzenie?
- I wtedy brat, pokazując przed siebie, powiedział coś, co mi do dzisiaj dźwięczy w uszach: “O kuźwa, blok stoi krzywo!” - mówi Beata.
Nie rozumieli, jak to możliwe. Nikt nie rozumiał.
Ludzie szli w stronę wieżowca, powoli zaczęli się wokół niego gromadzić. Przyjechały wozy strażackie na sygnale, pogotowie, policja.
11-kondygnacyjny wieżowiec stał, ale przekrzywiony i jakiś niższy. Zaczęli liczyć, było tylko osiem kondygnacji.
Nie było wejścia do budynku.
Nie było parteru (później okazało się, że nie było też piwnicy). Brakowało pierwszego piętra. Drugie piętro niemal nie istniało. Budynek stał na stercie gruzu.
- Chyba wybuch gazu - zaczęli mówić ludzie.
- Ale jak to, wybuch gazu? - powątpiewali inni. - Gaz by chyba czegoś takiego nie zrobił.
- Jezu, ale przecież ten blok się zaraz zawali! Co z ludźmi!???
Niektórzy mieszkańcy w szlafrokach, pidżamach, pospiesznie narzuconych na ramiona płaszczach, kurtkach, wychodzili na balkony i próbowali zrozumieć, co się stało.
Straż pożarna apelowała przez megafony, żeby zachować spokój.

Jak konające zwierzę
W wieżowcu znajdowało się 77 mieszkań, zameldowanych było prawie 300 mieszkańców. Szacuje się, że na ocalałych piętrach w chwili katastrofy znajdowało się około 120 osób.
Krzysztof Głębocki miał wtedy 30 lat. Mieszkał z rodziną na piątym piętrze: żona, dwoje małych dzieci, teściowa.
- Szok, niepokój - mówi. - Nawet nie myśleliśmy o zabieraniu ze sobą czegokolwiek. Tylko ciepło się ubrać i uciekać.
Schodzili klatką schodową, najszybciej jak się dało. Na dole musieli przeciskać się przez okienko, żeby wyjść na zewnątrz. Pojechali do mamy Krzysztofa, tam znaleźli schronienie na kolejne miesiące.
Inni mieszkańcy z wysokich pięter ewakuowali się tą samą drogą. Niektórzy ze strachu lub z powodu złego stanu zdrowia nie byli w stanie - sprowadzili ich na dół strażacy.

Mieszkańcy szóstego piętra zobaczyli przez okna, że są na wysokości drzew. Jednym z nich był prof. Bronisław Rocławski - polonista, logopeda, nauczyciel akademicki z Uniwersytetu Gdańskiego. Obudził go huk, profesor zobaczył pękające ściany. Pomyślał, że u kogoś na dole wybuchł gaz. Przez okno widać było rumowisko. Żona poderwała się, przerażona, dzieci wyskoczyły z łóżek. Gdy wieżowiec osiadał, rury z łazienki wybiły do pokoju syna, u córek posypały się szyby w oknach.
Profesor Rocławski próbował otworzyć drzwi wejściowe, ale te były zablokowane, bo zaklinowały się rygle antywłamaniowe. Byli jak uwięzieni w klatce. Narastał niepokój. Szukali miejsca, żeby się schronić, gdy budynek będzie się walić. Jak zwiększyć szanse na przeżycie? Może w korytarzu, albo w szafie? Wieżowiec wydawał dźwięki, jak konające zwierzę. Modlili się, żeby jeszcze trochę wytrzymał. Syn Rocławskich chciał zejść na dół, skacząc z balkonu na balkon, ale go powstrzymali.
Było to 40 najdłuższych minut ich życia. W końcu strażacy zwieźli rodzinę Rocławskich na ziemię - w koszu wysięgnika.
- Taka trauma zostaje w człowieku na całe życie - podkreślał profesor w rozmowach.
Straż przekonywała mieszkańców trzeciego i czwartego piętra, żeby ewakuowali się przez balkon. Byli zdziwieni: "Jak to? Przecież jest za wysoko". Nie zdawali sobie sprawy, że ich balkony są blisko ziemi, z powodu unicestwienia prawie trzech kondygnacji.
Jeden z mieszkańców II piętra, młody chłopak, obudził się na dźwięk wybuchu, zobaczył sufit tuż nad swoją twarzą. Gdyby strop opadł 10 centymetrów niżej, byłby jeszcze jedną ofiarą śmiertelną.
Ratując żywych spod gruzu
Akcja ratunkowa trwała w sumie ponad 86 godzin. Osób żywych poszukiwano przy pomocy kamer termowizyjnych, specjalnie wyszkolonych psów i nasłuchu prowadzonego za pomocą geofonu.
Ekipy ratownicze na początku akcji popełniły błąd - nikt nie zadbał o odcięcie dopływu gazu do instalacji w miejscu katastrofy. Jego stężenie w gruzowisku było tak wysokie, że groziło ponowną eksplozją, co mogło skutkować ofiarami wśród strażaków. Ostatecznie zaczopowano rurę, ale najpierw trzeba było odkopać ją spod zwałów gruzu.
Tego chłopaka, który obudził się z sufitem tuż nad twarzą, uratował Jerzy Petryczko, wówczas strażak ratownik z JRG nr 1 w Gdańsku Wrzeszczu. Dotarł pod wieżowiec krótko po wybuchu. Z pierwszych chwil zapamiętał martwe ciała i nienaturalną, złowrogą ciszę.
A potem okazało się, że w budynku uwięzieni są ludzie i w tym pyle, ulatniającym się pośród gruzu gazie, z każdą minutą mają mniejsze szanse na ratunek. Jerzy Petryczko, wówczas młody, drobny i szczupły, zasłużył się jak mało kto. Jako jedyny był w stanie dostać się tam, gdzie inni się nie zmieścili. Przeciskał się przez 40-centymetrowe szczeliny, ryzykując życie i zdrowie - żeby się wczołgać do trudnodostępnych miejsc, musiał zostawić hełm i aparat ochrony dróg oddechowych. Gruz wygrzebywał gołymi rękami.

Ten kilkunastoletni chłopak, który leżał na tapczanie, przyciśnięty sufitem - charczał. Trzeba było odwagi i pomysłowości, żeby go uratować. Obok głowy chłopaka, na tapczanie, Jerzy Petryczko położył znalezione po drodze deski. Wykorzystał je jako podkład pod małe poduszki pneumatyczne - gdy strażak podłączył je do przewodu i napełniły się powietrzem, tapczan uległ częściowemu zmiażdżeniu. Dzięki temu chłopaka udało się wyciągnąć.
Potem strażacy ratowali uwięzionych po drugiej stronie budynku, która była bardziej zniszczona. Było tam małżeństwo z małym dzieckiem. Jerzy Petryczko znowu wczołgał się w 40-centymetrową szczelinę i najpierw rękami, a później za pomocą wygrzebanych prętów wyciągał gruz, jakieś odłamki zniszczonych sprzętów. Zastosował sprawdzona metodę, podstawiając poduszki powietrzne. Również tych ludzi udało się uratować.
Jak domek z kart?
Inżynier Jerzy Duszota był wówczas 60-latkiem. Mieszkaniec szeregowca na Zaspie, prowadzący stateczny tryb życia. Budził się wcześnie rano, tak było również w wielkanocny poniedziałek. Przed godz. 7 wyszedł z łazienki - i usłyszał dzwonek telefonu.
"Tu gabinet wojewody. Czy pan Jerzy Duszota? Jest taka sprawa, że nastąpiła katastrofa budynku. Czy mógłby pan wziąć udział w akcji ratunkowej?".
Do niedawna był wieloletnim szefem biura w Miastoprojekcie, spod jego ręki wyszło wiele budynków. Wiedzieli, że jest fachowcem, jakiego potrzebują. Nie powiedzieli mu, o jaki rodzaj katastrofy chodzi.

Inżyniera Duszotę coś tknęło, żeby jadąc na miejsce katastrofy, na wszelki wypadek zabrać ze sobą dokumentację konstrukcyjną. Sprawdził adres i doszedł do wniosku, że może chodzić o wieżowiec mieszkalny, postawiony w systemie MBY 110Z. Takich budynków stanęło na Pomorzu ok. 200. Jerzy Duszota był ich głównym konstruktorem. Nie pamiętał, czy akurat ten wieżowiec był jego dziełem, ale szczęśliwie potwierdziło się że tak.
Przywieziona dokumentacja stała się podstawą do wszelkich decyzji i dyskusji.
Co robić? Spory o to były długie i żywe. Do komisji powołano m.in. Andrzej Dobruckiego, głównego inspektora nadzoru budowlanego, prof. Jerzego Ziółko z Politechniki Gdańskiej i inż. Ryszarda Grudę, wiceprezydenta Gdańska. Były propozycje, by ręcznie odgruzować rumowisko, ale pomysł być nierealny ze względu na elementy żelbetowe, mocne zbrojenie konstrukcji budynku. Wciąż istniała groźba, że pozostałości wieżowca zawalą się w niekontrolowany sposób.
Budynek trzymał się, ponieważ stanowił układankę żelbetowych elementów prefabrykowanych, które na miejscu były dodatkowo łączone prętami o średnicy 10 i 12 milimetrów, spawano je ze sobą. To była przyczyna, dla której nie rozsypał się szyb windy - stał przechylony, ale wciąż pełnił rolę kręgosłupa.
Mało tego: do połowy wysokości budynku każde piętro było wiązane żelbetonem, na zasadzie wieńca okalającego kondygnację. Ponadto wiązki dodatkowych prętów zbrojeniowych łączyły też wyższe kondygnacje z niższymi. To wszystko tworzyło rodzaj przestrzennej siatki, która usztywniała konstrukcję. Dlatego właśnie w chwili, gdy eksplozja kompletnie zniszczyła trzy najniższe kondygnacje - cały wieżowiec stanął na gruzowisku i rozpad budynku nie postępował dalej.

Czy katastrofa pociągnęłaby za sobą więcej ofiar, gdyby wybuch zdarzył się na przykład w falowcu na Przymorzu. Złożyłby się, jak domek z kart?
- Niekoniecznie - odpowiada inż. Andrzej Muziński, który przez lata pracował w biurze projektowym, gdzie szefem był Jerzy Duszota. - Żelbeton, solidne zbrojenie, takie były wtedy normy. To dotyczyło różnych typów budynków mieszkalnych, nie tylko tych stawianych w systemie MBY 110Z. Dziś buduje się bardziej oszczędnie.
Oczywiście nie należy idealizować. Złodziejstwo na placach budowy, brakoróbstwo - to wszystko było plagą w PRL-u. Gdzieś zastosowano słabszy beton albo dano mniej stali, przez co konstrukcja tu i ówdzie może być słabsza.
Poza tym, prawdopodobnie byłoby więcej ofiar, gdyby wieżowiec przy Wojska Polskiego 39 wybudowano nie w 1972 roku, ale w drugiej połowie lat 70. - był to czas, gdy ekipa Gierka zareagowała na niedobory stali zbrojeniowej i wydała przepisy, które pozwalały na obniżenie norm pod tym względem.
Rzecz w tym, że Jerzy Duszota był bardzo uważny i drobiazgowy, pilnował sposobu realizacji swoich projektów. Zamiast siedzieć w biurze, lubił jeździć w teren i patrzeć ludziom na ręce, co mogło być nawet irytujące. Nie pozwalał robić "po swojemu", musiało być zgodnie z projektem.
- Wspaniały, uczciwy człowiek i prawdziwy patriota - podkreśla inż. Andrzej Muziński. - Jego budynki zawsze trzymały się wysokich standardów.
Kilkanaście lat temu inż Jerzy Duszota został uhonorowany przez władze państwowe srebrnym krzyżem zasługi.
Pojechało na wywrotkach
Cały czas prowadzono pomiary. Wieżowiec, choć trzymał się, nie był stabilny. Pogłębiało się odchylenie od pionu w tempie 20 mm na godzinę. Około godz. 10 osunął się o 50 cm, w czasie gdy przeszukiwano pozostałości zmiażdżonych kondygnacji. Do wieczora przechył budynku na stronę ulicy wzrósł o 1,5 metra.
Uszkodzony budynek groził w każdej chwili zawaleniem, stan techniczny nie pozwalał na prowadzenie jakichkolwiek prac zabezpieczających - podjęto decyzję o wyburzeniu ocalałych pięter. Ewakuowano wszystkich mieszkańców sąsiednich domów, w promieniu 300 metrów.
Wyburzenie przeprowadzono przy pomocy ładunków wybuchowych, dzień po katastrofie, w południe 18 kwietnia 1995. Sterta, jaka powstała, miała 10 metrów wysokości. Wywieziono tysiąc wywrotek gruzu. Były w tych transportach zwłoki dwóch ofiar - odnaleziono je dopiero na wysypisku. Razem z gruzem pojechał też niemal cały dobytek mieszkańców wieżowca.
Patrzyli na to wszystko bezradnie Sylwia i Edmund Rzeszotarscy. Mieli mieszkanie na 10. piętrze. Katastrofa ich ominęła, ponieważ Wielkanoc 1995 roku spędzali w Międzygórzu, w Sudetach. O tym, że nie mają już domu, dowiedzieli się z radia. Od razu wsiedli w samochód i ruszyli do Gdańska. Dotarli na miejsce jeszcze przed wyburzeniem. Widzieli, że w ich mieszkaniu wszystkie szyby były całe. A potem odpalono ładunki wybuchowe i pozostałości wieżowca rozsypały się, a wraz z nimi dorobek ich życia. Szczególnie żałowali 12 tysięcy książek, około 1000 programów teatralno-operowych, slajdów i kosztowności, które ukryli w pufach. Odnalazło się kilka sfatygowanych książek i poza tym nic, nawet jeden pierścionek.

Czas więzi i solidarności
Wskutek katastrofy zginęły 22 osoby. W porządku alfabetycznym:
- Grażyna Bodeńska-Moroz
- Zofia Brzozowska
- Barbara Dawidowska
- Franciszek Dawidowski
- Irena Henszke
- Genowefa Jasińska
- Ryszard Moroz
- Paulina Nikiforos
- Janina Paszkowska
- Czesław Paszkowski
- Jan Piwowarczyk
- Józefa Piwowarczyk
- Maria Próchniak
- Janina Pstrokońska
- Marek Pstrokoński
- Małgorzata Radojewska-Borzym
- Wanda Radomska
- Teofil Siegmüller
- Jerzy Szachowski
- Maria Warmińska
- Monika Warmińska
- Jarosław Żołędziewski
Było 12 osób rannych.
Ci z mieszkańców, którzy ocaleli, odwiedzali się. Chodzili na pogrzeby tych, którzy mieli mniej szczęścia. Nie posiadali dachu nad głową, ani dobytku, mieszkali w hotelowcu w Nowym Porcie albo kątem u rodziny - ale mieli w tym wszystkim poczucie wspólnoty losu.
Wojewoda Maciej Płażyński ogłosił 22 kwietnia dniem żałoby w województwie gdańskim. Na miejsce katastrofy przyjechał prezydent Lech Wałęsa. Był też szef Urzędu Rady Ministrów Marek Borowski. Kondolencje rodzinom ofiar złożyli prezydent Gdańska Tomasz Posadzki i Paweł Adamowicz, ówczesny przewodniczący Rady Miasta Gdańska. I przyszły kondolencje i wyrazy wsparcie najważniejsze, od papieża Jana Pawła II.
Zewsząd też napływała pomoc. Od współobywateli, od rządu, także z zagranicy. Rzeczy i pieniądze. Mieli poczucie, że ze swoim nieszczęściem nie są sami.

Trzy wersje, jedna mocna
Prokuratura Wojewódzka w Gdańsku badała dwie możliwe wersje zdarzeń poprzedzających wybuch. Po latach pojawiła się też trzecia.
Wszystkie wiążą się z ustaleniami śledczych, że na około godzinę przed eksplozją doszło do rozszczelnienia instalacji, co miały potwierdzić urządzenia pomiarowe. W jaki sposób ulotniła się ilość gazu, która mogła spowodować tak duże zniszczenia? Dowodem poszlakowym stały się odnalezione wśród gruzu dwa korki odwadniaczy. Jak ustalono, ktoś musiał je celowo wykręcić z instalacji, gdyż nie mogły odłączyć się same, w wyniku eksplozji, czy późniejszego zawalenia budynku. Do tragedii na tak dużą skalę doszło właśnie dlatego, że gaz, począwszy od piwnic, wypełnił całe korytarze w dolnych kondygnacjach budynku. Gdyby wybuch nastąpił w którymś z mieszkań, zapewne nie doszłoby do tak wielkich zniszczeń, ponieważ fala dekompresji znalazłaby ujście przez otwory okienne.
- Pierwsza wersja mówiła, że sprawcą był właściciel mieszkania na parterze, Jerzy Szachowski. Był osobą zamkniętą w sobie i trudną we współżyciu sąsiedzkim. W momencie wybuchu był ubrany wyjściowo i przebywał przed wejściem do wieżowca. Zginął od eksplozji. W ocenie prokuratury zebrany materiał dowodowy świadczył jednoznacznie, że rozszczelnienia instalacji gazowej dopuścił się właśnie Jerzy Szachowski, który miał działać zgodnie z wcześniej przyjętym planem. Był w trudnej sytuacji życiowej: skonfliktowany ze spółdzielnią mieszkaniową, zadłużony, z nakazem eksmisji z mieszkania. Mimo tego, w styczniu 1995 roku, ubezpieczył mieszkanie na znaczącą wówczas kwotę 40 tys. nowych złotych. Wywiercił dziurę w podłodze swojego mieszkania na parterze, tak że przebiła strop piwnicy. Wygląda na to, że celem było wyłudzenie ubezpieczenia za zniszczone mieszkanie. Zapewne nie przewidywał, że jego zachowanie może spowodować aż tak daleko idące następstwa. Ostatecznie przyjęto taką właśnie wersję, ponieważ prokurator nie znalazł jakichkolwiek dowodów mogących wskazywać na inne osoby, jako związane z eksplozją. Śledztwo zostało umorzone z powodu śmierci sprawcy.
- Druga hipoteza - brana pod uwagę na początku śledztwa - mówiła o kradzieży zaworu instalacji gazowej, której miał dokonać bliżej niezidentyfikowany złomiarz. Do samego wybuchu, według tej teorii, miała przyczynić się nieświadomie mieszkanka bloku, która zeszła do piwnicy nakarmić mieszkające tam bezpańskie koty. Śledczy zakładali, że zapalenie światła mogło spowodować iskrę, która zainicjowała wybuch. Jednak od tej wersji ostatecznie odstąpiono, ponieważ działania policji nie potwierdziły, by w którymkolwiek punkcie skupu złomu ktoś próbował sprzedać odpowiedni zawór.
- Trzecia hipoteza pojawiła się w sierpniu 2016 r. za sprawą historyka Sławomira Cenckiewicza, który na profilu społecznościowym zamieścił wpis sugerujący, że związek z wybuchem gdańskiego wieżowca w 1995 r. mogły mieć "służby specjalne". Rzekomym celem miało być dostanie się do mieszkania jednego z lokatorów - płk. Adama Hodysza - który rzekomo był w posiadaniu „kwitów” potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB. Cenckiewicz powołał się na anonimowych rozmówców, z których jeden miał powiedzieć: „Upozorowali wybuch gazu - mówił - żeby wyprowadzić później wszystkich mieszkańców i wejść do mieszkania Hodysza. Przesadzili, budynek się zawalił i zginęli ludzie. Ale do mieszkania i tak weszli”. Na potwierdzenie tej wersji Cenckiewicz zamieścił dokument z 2005 r., z którego wynika, że Urząd Ochrony Państwa wiedział od swojego informatora, że Hodysz trzyma w mieszkaniu dokumenty SB i takie archiwalia znaleziono po wybuchu wieżowca. “Może więc wstrząsające opowieści moich źródeł informacji polegały na prawdzie?” - spuentował swój wpis Sławomir Cenckiewicz.
Oskarżenia bez dowodów
Cała sytuacja wywołała wówczas wzburzenie Lecha Wałęsy, który uznał wersję sugerowaną przez Cenckiewicza za skrajnie nieodpowiedzialną, w obliczu śmierci i cierpienia wielu osób dotkniętych tą tragedią.
- Co tu komentować?! To nieprawdopodobna bzdura! Cenckiewicza podejrzewam o paranoję, bo jak można pisać takie rzeczy? - powiedział Lech Wałęsa.
Sprawę skomentował też wówczas na swoim profilu Fb Paweł Adamowicz: “Chyba nie powinno się zbyt wcześnie wracać z pracy i włączać >>narodowej<< tv. Dziś wyjątkowo wróciłem do domu przed godz. 18 i włączyłem ogólnopolską >>Panoramę<< w TVP. A tam... Jak przejść do porządku dziennego nad takim absurdem?? Obszerny materiał o tym, że za wybuchem gazu w wieżowcu przy Wojska Polskiego w 1995 roku mógł stać Urząd Ochrony Państwa. Że, ponieważ w wieżowcu na parterze mieszkał Adam Hodysz, to >>prawdopodobnie<< UOP chciał się dobrać do dokumentów z jego mieszkania i dlatego zaaranżował wybuch gazu. To wszystko jest wywnioskowane z jakiejś notatki, jakiegoś funkcjonariusza, do której dotarł S. Cenckiewicz. Oczywiście notatka (tak jak jest przedstawiona w tvp) nie mówi o tym, że UOP to zrobił, chciał, planował czy przygotowywał. Nie! Notatka mówi, że Hodysz ma prawdopodobnie w domu dokumenty m.in. dot. L. Wałęsy. Jak można tego typu krańcowe oskarżenia publikować, nie mając nawet poszlak? Bo to jest oskarżenie najgrubszego kalibru. No chyba, że to jest kabaret. Ale mnie i rodzin tych osób, które tam zginęły wcale to nie śmieszy”.

Na podstawie publikacji medialnych po internetowym wpisie Sławomira Cenckiewicza, Prokuratura Krajowa poinformowała w sierpniu 2016, że podjęła czynności sprawdzające pod kątem „ewentualnego udziału w tym zdarzenia Urzędu Ochrony Państwa”. Sprawa zakończyła się ostatecznie odmową wszczęcia śledztwa, z braku podstaw.
Nowy dom, bez gazu
Pieniędzy z darów od różnych instytucji i osób prywatnych przyszło tyle, że mogli szybko rozpocząć budowę - i choć w tym samym miejscu, pod tym samym adresem, to dom musiał być zupełnie inny.
Nowy budynek stanął dwa lata po katastrofie: pięcioramienny, trzypiętrowy, 56 mieszkań i wieżyczka od frontu. I bez instalacji gazowej, tylko prąd elektryczny.
Prezes ich spółdzielni, Marek Uszpulewicz, bardzo chciał, żeby na cmentarzu stanął krzyż dla tych wszystkich, którzy zginęli pod gruzami. Mówił, że gdy ludzie umierają nagle, z zaskoczenia, to nie do końca rozumieją, co się stało - ich dusze wciąż się znajdują w miejscu, gdzie zginęli. Dopiero postawienie dedykowanego im krzyża na cmentarzu, miało te dusze uwolnić od adresu Wojska Polskiego 39.
Krzyż na cmentarzu nie stanął.
Nowe mieszkania są zbudowane w zdecydowanie lepszym standardzie, niż te stare. Niby wszyscy na początku byli zgodni, co do decyzji finansowych spółdzielni, ale przyjacielska atmosfera wieżowca nie wróciła. Z czasem pojawiły się niesnaski między mieszkańcami. O co? O różne rzeczy, często bzdurne. Mijały lata, nie wszyscy umieli żyć w tym nowym domu na Wojska Polskiego 39. Dawni lokatorzy sprzedawali mieszkania i wyprowadzali się lub po prostu umierali. Dziś pod tym adresem jest ich tylko garstka.

W jakimś sensie podzielił ich Jerzy Szachowski, bo jakże honorować pamięć kogoś, kto był sprawcą tej tragedii? Zresztą, prokuratura potwierdziła.
W 2005 roku Miasto ufundowało estetyczną tablicę pamiątkową, która jest na murze nowego domu. Żadnych nazwisk, tylko tekst upamiętniający, że zginęły 22 osoby. I dalej:
W dwa lata po tym tragicznym wydarzeniu przy ofiarnej pomocy społeczeństwa wielu sponsorów i instytucji, zbudowano ten nowy dom, w którym zamieszkali ocaleni mieszkańcy wieżowca.
Żadnych nazwisk, bo część mieszkańców nie chciała jednego nazwiska.
- To nie przyszło z nieba, było przygotowane, tylko temu, kto to zorganizował, do końca nie wyszło - mówił w jednym z wywiadów prof. Bronisław Rocławski. - A zorganizował, bo chciał się zemścić na ludziach. Przez pewien czas był zastępcą prezesa spółdzielni mieszkaniowej, ale ludzie się szybko na nim poznali i zaczęli go wycofywać. Nie płacił czynszu, zadłużenie jego mieszkania narosło na tyle, że miało zostać zlicytowane, a on wyeksmitowany w kwietniu albo w maju. To wtedy pewnie ostatecznie podjął decyzję, że wszystkich nas stąd wyeksmituje.
Cześć dawnych mieszkańców widzi to inaczej.
- A ja myślę, że nie można oskarżać człowieka, który już się nie obroni - mówi Krzysztof Głębocki. - Jak miał wykręcić te odkraplacze, jeśli gwinty pewnie po 23 latach były skorodowane? 100-procentowych dowodów nie ma. Ja bym raczej przychylał się do innej wersji.
- Jakiej?
- Tej ze służbami.
- Ale ona się kupy nie trzyma. Co to za służby, które zamiast wejść po cichu do mieszkania, pod nieobecność lokatorów, i wykraść to, o co im chodzi, we własnym kraju robią masakrę na wiele osób. To zbyt ryzykowne
- Ja tam nie wiem, moim zdaniem chyba służby - odpowiada Krzysztof Głębocki.
Jerzy Szachowski to sprawca, czy jedynie ofiara tamtej tragedii?
Jak zwykle w Polsce - zgody nie było, nie ma i raczej nie będzie.

Dziękujemy za pomoc w realizacji materiału: Marcinowi S. Wildzie, Mikołajowi Sobczakowi, Jerzemu Wittmanowi i Ryszardowi Grudzie