Andrzej Wajda, który odebrał w sobotę tytuł honorowego obywatela Gdańska, obiecał sobie, że nie będzie w Gdańsku mówił o bieżącej polityce. Wolał mówić o sztuce, filmie, historii. Nie chciał, i nie mówił, o rządach PiS czy Trybunale Konstytucyjnym. Może i dobrze?
Ale przecież, nawet, gdy w poniedziałek, 14 marca, w ECS, podczas trzeciego (i ostatniego) spotkania z gdańszczanami, Wajda mówił o swoim najnowszym filmie - "Powidoki" - to siłą rzeczy w jakiś sposób mówił jednak o polityce. O powinnościach obywatelskich, odwadze, konieczności stawiania oporu zapędom dyktatorskim. Film “Powidoki” opowiada bowiem o Władysławie Strzemińskim, malarzu, plastyku i wykładowcy akademickim (w roli głównej Bogusław Linda), który w latach 50. w Łodzi próbował - bez skutku - obronić sztukę awangardową przed socrealizmem.
Dla niezaznajomionych z tematem: Strzemiński urodził się w 1893 roku w zaborze rosyjskim. Był uczniem szkoły kadetów w Moskwie. W czasie I wojny światowej, po wybuchu granatu, amputowano mu dużą część prawej nogi i lewej ręki. Po wojnie studiował w szkole artystycznej w Moskwie. Tam poznał żonę - Katarzynę Kobro, również artystkę. W rewolucyjnej Moskwie Strzemiński współpracował z tamtejszą awangardą. Był asystentem słynnego abstrakcjonisty Kazimierza Malewicza! Strzemiński do wolnej Polski przyjechał w 1922 roku. W 1931 roku trafił do Łodzi. Pochłonięty był ideą stworzenia unikalnej kolekcji sztuki nowoczesnej: awangardy, kubizmu, futuryzmu, sztuki radykalnej i eksperymentalnej. Udało się to w 1931 roku. Natomiast już po wojnie, bo w 1948 roku, w Muzeum Sztuki w Łodzi, artysta stworzył słynną Salę Neoplastyczną: była to awangardowa przestrzeń wystawiennicza, zaprojektowana w pewnym rygorze matematycznym i kolorystycznym, w myśl idei neoplastycyzmu.
Dwa lata później, w 1950 roku, Sala Neoplastyczna została, niestety, zamalowana przez komunistów, a Strzemiński - dekretem ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego - został w trybie pilnym wyrzucony z pracy w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi. Umierał śmiercią głodową, dokarmiany przez studentów, próbując dorabiać dekoracjami wystaw sklepowych.
Dlaczego Wajda zdecydował się opowiedzieć akurat tę biografię? - Zaciekawiło mnie życie Strzemińskiego i jak to się stało, że on sam jeden w tej Łodzi, w latach 50., w najczarniejszym okresie, bo socrealizm sowiecki i stalinizm miały wtedy swoje apogeum w Polsce, przeciwstawiał się władzy - tłumaczył Wajda. - Był malarzem, stworzył w Łodzi drugie w Europie muzeum sztuki nowoczesnej. Jaką on miał wizję przyszłości! W muzeum łódzkim po wojnie stworzył słynną Salę Neoplastyczną. Jak przyszedłem do szkoły filmowej w 1949 roku, to jeszcze ta sala istniała! Potem zniknęła, została zamalowana. Komuniści spychali go ku śmierci. To właśnie pokazuje mój nowy film. Postawa obywatelska Strzemińskiego, jako artysty, jako człowieka, była dla mnie bardzo istotna. To człowiek, który nie odstąpił od tego, w co wierzył, ani w swoim malarstwie, ani w tym, co mówił do studentów, ani nawet w tym, co pisał, a pracował nad książką “Teoria widzenia”. Czułem, że powinienem był zrobić taki film.
- Jeżeli ten film kończy się tym, że Strzemiński upada na ulicy w Łodzi, przyjeżdża pogotowie i stwierdza, że to jest śmierć głodowa, to trzeba sobie powiedzieć, że to nie były czasy, że ludzie umierali z głodu - mówił dalej Wajda. - To był wybór Strzemińskiego. Wybór wobec tego, co mu mówił minister kultury, wobec negatywnych recenzji, wobec sowieckiej propagandy, która preferowała socrealistyczne malarstwo, którego on w ogóle nie akceptował. On jeszcze w Sankt Petersburgu tworzył z Malewiczem i innymi wspaniałymi artystami sztukę awangardową, najbardziej nowoczesną, współczesną.
Wajda podczas spotkania cofał się też chętnie do czasów Sierpnia 80 w Gdańsku. Po raz kolejny opowiadał o tych gorących dniach i fantastycznym uczuciu zmiany, jaka wisiała w powietrzu.
O pracy przy “Człowieku z żelaza”, w 1980 roku, na terenie stoczni, Wajda mówił: - Ten film musiał być od razu zrobiony! To nie miał być film historyczny, to się działo tu i teraz. Więc Jerzy Radziwiłowicz stał po jednej mojej stronie, a po drugiej stał Jerzy Borowczak [jeden z organizatorów strajku w sierpniu 1980 roku - red.]. Borowczak opowiadał mi, jak zaczął ten strajk, a Radziwiłowicz jednym uchem słuchał tej rozmowy. Borowczak opowiada, jak przyszedł, jak rozwiesił pierwszych pięć plakatów w szatni, i co było dalej. Ja za chwilę mówię “Kamera!”, a Radziwiłowicz swoimi słowami opowiada to, co przed chwilą usłyszał od Borowczaka. Więc ten film powstawał nie tylko w mojej głowie; przede wszystkim my tu byliśmy i żyliśmy wśród ludzi, którzy tworzyli tę rzeczywistość. Dlatego ten film miał taką siłę! Ja byłem w stoczni, tu były nasze kamery, ja fotografowałem na bieżąco, co się dzieje.
Wajda cofnął się w swoich wspomnieniach jeszcze dalej: opowiadał, jak w 1959 roku w Gdańsku współpracował ze Zbyszkiem Cybulskim przy sztuce “Kapelusz pełen deszczu” Michaela Gazzo w teatrze Wybrzeże.
- Zygmunt Hübner, który objął wtedy teatr Wybrzeże, przywiózł mi do Wrocławia sztukę amerykańską, co na tamte czasy było dziwne, bo normalnie te współczesne sztuki amerykańskie nie były brane pod uwagę. Ja pierwszy raz pracowałem wtedy w teatrze. Hübner zaproponował mi tę pracę, bo pracowałem wcześniej ze Zbyszkiem przy “Popiele i diamencie”. To był aktor z innej bajki! Widziałem niedawno na Żoliborzu graffiti z wizerunkiem Cybulskiego. Myślę, że on ciągle żyje w wyobraźni współczesnej młodzieży - mówił Andrzej Wajda.