21 archiwalnych zdjęć ze strajku sierpniowego 1980 roku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina można obejrzeć na terenie stoczni. Stoi przed budynkiem Dyrekcji, nieopodal Sali BHP, do końca września. Wystawę przygotowała Stocznia Cesarska Development. Autorem zdjęć sprzed 44 lat jest Stanisław Składanowski, wtedy fotoamator, dziś profesjonalista.
Sebastian Łupak: Niech Pan podpowie młodym fotografom, jak się robi ikoniczne zdjęcie?
Stanisław Składanowski: Zdjęcie Lecha Wałęsy na ramionach stoczniowców było wykonane dokładnie 30 sierpnia 1980 roku, w sobotę, dzień przed podpisaniem Porozumień Gdańskich. To był moment, kiedy odprowadzono delegację rządową do autobusu i wtedy Wałęsa ogłosił strajkującym, że mamy wszystko uzgodnione i jutro tylko delegacja rządowa przyjedzie i będzie oficjalne podpisanie porozumień.
Euforia tłumu była ogromna. Dwaj ochroniarze wzięli Wałęsę na ramiona, a on zrobił słynny, charakterystyczny gest zwycięstwa.
Fotografów było w tym momencie wielu i akurat ja się również tam zawieruszyłem. Zdjęcia robiłem w biegu. Wszyscy się przepychali łokciami, a ja byłem dosłownie w odległości półtora, dwóch metrów od Wałęsy. Szybko zrobiłem w czasie tego przemarszu cztery czy pięć zdjęć. To zdjęcie akurat jest nieco nieostre, co dodaje mu tylko uroku.
I akurat to zdjęcie stało się ikoną Sierpnia’80. Bez mojej wiedzy i zgody.
W jakim sensie bez Pana zgody?
Po prostu w czasie strajku zrobiłem około 1400 zdjęć. Odbitki były zaraz po zakończeniu strajku robione pod powiększalnikiem i puszczane między ludzi. Oni chcieli mieć jakąś pamiątkę po strajku. Moje zdjęcia szły jak świeże bułeczki. Nie były oczywiście podpisane moim nazwiskiem, bo wiadomo, że bezpieka infiltrowała całe środowisko, więc zdjęcia puszczało się w obieg bez podpisu. No i później to zdjęcie stało się ikoną Sierpnia’80, ale wiele publikacji korzystało z niego z podpisem “autor nieznany”.
Co zdecydowało o jego ikoniczności?
Było tam kilku fotografów, ale nikomu nie udało się czegoś podobnego zrobić. Wszyscy przepychali się wokół Wałęsy łokciami, więc ja też starałem się nie być gorszy i być jak najbliżej. Robiłem te zdjęcia w zasadzie biegnąc do tyłu. Nie wiedziałem, co jest za mną, tylko - cyk, cyk - zrobiłem zdjęcie, naciągałem i robiłem kolejne, jedno za drugim, jak najszybciej. Nie było wtedy takiej możliwości jak dzisiaj, że się naciska spust i leci cała seria.
Jeszcze jedno moje zdjęcie stało się ikoną Sierpnia.
Które?
Moment już w niedzielę, 31 sierpnia 1980 roku, kiedy delegacja rządowa przyjechała do stoczni i było podpisanie Porozumień Gdańskich. Wszyscy fotoreporterzy w tym czasie byli usadowieni na podłodze przed sceną, gdzie stały stoły w Sali BHP. A ja, jako ten niepokorny, wskoczyłem do góry z bardzo szerokim obiektywem i niemalże położyłem się na stole i uchwyciłem moment podpisu.
Tak się złożyło, że te dwa zdjęcia zaczęły żyć swoim życiem i ja już na to nie miałem wpływu. Dzisiaj każdy, kto chce wykorzystać to zdjęcie, zwraca się do ECS-u, bo oni mają wykupione prawa. Albo przekierowują do mnie prośby o użyczenie.
Jakim aparatem robił Pan te zdjęcia?
Enerdowskim aparatem Praktica, bo tylko ten typ aparatu w zasadzie był dostępny dla takich fotoamatorów jak ja.
To taki trabant wśród ówczesnych aparatów?
To był dość dobry sprzęt. Oczywiście nie dorównywał zachodniemu czy japońskiemu, ale cenowo i jakościowo był niezawodny. Robiąc te zdjęcia nie potrzebowałem cudów, tylko tego, żeby aparat naświetlał prawidłowo i nie zawiódł mnie w ważnych momentach.
A skąd Pan miał kliszę na 1400 zdjęć? Przecież były braki wszystkiego na rynku…
Można było kupować filmy w sklepach sieci Foto-Optyka. Filmy konfekcjonowane w kasetach troszeczkę kosztowały, nawet jak na tamte czasy.
Natomiast ja kupowałem filmy w centrali “Foto Kino Film” w Warszawie. Kupowałem film w rolce, w 300-metrowej szpuli. Miałem urządzenie, które później odmierzało mi długość filmu i ilość klatek. Był to typ filmu NP7 i NP55. To była tak naprawdę taśma filmowa używana do kamer filmowych.
W sumie, jakby to przeliczyć, to wykonałem ponad 40 filmów w czasie strajku.
Kiedy Pan trafił do stoczni?
Drugiego dnia strajku. Pierwszego dnia byłem jeszcze w pracy, bo ja pracowałem wtedy w Remontówce, czyli Gdańskiej Stoczni Remontowej.
Kiedy rozpoczął się strajk, pracowałem tam w trybie zmianowym 24/48, czyli 24 godziny pracy i dwa dni wolne. Traf chciał, że akurat miałem dyżur i dopiero po zejściu z tego dyżuru pojawiłem się na stoczni.
Jakie Pan miał stanowisko w Remontówce?
Obsługa mostu pontonowego na wyspę Ostrów. Kiedyś tam był most pontonowy, dziś jest stały.
Więc rano zabierałem jakąś tam partię filmów, przychodziłem na stocznię, robiłem zdjęcia i wieczorem, kiedy już wszystko cichło, a ludzie się pokątnie chowali do snu, to szybko wracałem do domu, zabezpieczałem naświetlone filmy, brałem kolejną partię i wracałam na stocznię.
Jak udało się Panu tam dostać? Był Pan przecież amatorem, a nie akredytowanym fotoreporterem. Nie wywoływało to podejrzeń, że biega Pan z aparatem po stoczni?
Byłem absolutnym fotoamatorem. Wejście na stocznię miałem poniekąd ułatwione, ponieważ wiele osób wśród strajkujących znało mnie z widzenia, bo codziennie mnie oglądali przejeżdżając przez most na Ostrów. Więc nie miałem problemu z wejściem.
Pierwszego dnia starałem się robić zdjęcia dyskretnie, bo widziałem, że strajkujący bardzo nieufnie podchodzili do mnie, odwracali głowy, pytali: “a po co to robisz, a dla kogo robisz”. Wiadomo było, że na stoczni fotografowali też tajniacy z bezpieki, więc naturalnie ludzie troszeczkę nieufnie podchodzili do mnie. Odwracali się, więc trzeba było im tłumaczyć, że “słuchajcie, dzieje się historia i ktoś to musi pokazać, bo jeśli się tego nie pokaże na zdjęciach, to kto będzie o tym wiedział”.
Ten argument do ludzi przemawiał. Nie do wszystkich, ale do niektórych na szczęście tak.
Trzeciego dnia strajku z Polski zaczęły napływać informacje o tym, że inne zakłady pracy dołączają do Gdańska. Na twarzach strajkujących zaczęła się wtedy pojawiać radość, że nie są sami. I w tym momencie zmieniło się również podejście do fotografujących.
Ja byłem o tyle w dobrej sytuacji, że nie mam prawej dłoni.
W dobrej sytuacji?!
Jak ludzie widzieli, że nie mam dłoni, to łatwiej było z nimi nawiązać kontakt. Pytali mnie, gdzie straciłem rękę i tak dalej, Jakaś więź się wtedy nawiązywała.
Jak stracił Pan dłoń?
Jesienią 1971 roku roku na poligonie w Drawsku Pomorskim. Byłem żołnierzem - odbywałem dwuletnią służbę wojskową. Dali mnie do oddziału nurków/saperów, bo ja w młodości uprawiałem nurkowanie.
I pewnego dnia kazali nam sprzątać poligon po Rosjanach. W Drawsku stały jeszcze poniemieckie czołgi. I Rosjanie tam ćwiczyli strzelanie do nich. Ale, jak to Rosjanie, po manewrach nie sprzątali po sobie. Zostawiali wszystkie niewybuchy. Nam kazali po nich posprzątać. W dłoni wybuchł mi zapalnik, który próbowałem odrzucić.
Z moim pobytem w wojsku wiąże się jeszcze jedna historia. Dotyczy grudnia 1970 roku.
W Gdańsku wybuchły wtedy zamieszki, płonął Komitet Wojewódzki PZPR. W Gdyni strzelali do stoczniowców idących do pracy…
Jak mówiłem, służyłem w Braniewie w kompanii saperów i nurków. Byłem świeżo przyjęty, na początku służby. W grudniu 1970 roku pewnego dnia w południe nastąpił alarm w pułku. Żołnierze musieli zabrać cały swój bagaż, wszystko, co mieli na stanie. Na salach pozostały tylko metalowe łóżka i szafki.
Zapakowali nas do transporterów opancerzonych i wywieźli poza miasto. W lesie kolumna się zatrzymała. Kazali nam wysiadać. Nagle z jednego z wozów opancerzonych koledzy wynoszą skrzynie z nabojami i rozdają każdemu po 90 sztuk, czyli pełne trzy magazynki ostrej amunicji. Wszyscy takie oczy zrobili. Co jest grane? Kadra mówi, że jedziemy do Gdańska, bo w Gdańsku jest desant nieprzyjaciela od strony morza.
Zapakowali nas ponownie w transportery i jedziemy. Zakazali nam otwierania luków w wozie. Nagle poczułem swąd spalenizny. Przejeżdżaliśmy zapewne pod budynkiem płonącego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Otworzyłem luk i zobaczyłem dworzec kolejowy.
Oczywiście wciąż nie wiedzieliśmy, co się dzieje, bo w wojsku obowiązkowo oglądało się “Dziennik telewizyjny”, a tam nic nie mówiono na temat zamieszek.
Moją kompanię od razu dowieziono pod stację telewizyjną na ul. Sobótki i tam byliśmy w obstawie TVP. Ale oczywiście zaczęły docierać do nas sygnały, co się pod stocznią dzieje. Stwierdziliśmy z kolegami, że jeśliby nam kazano strzelać do ludzi, to ten dowódca, który by kazał nam to robić, prawdopodobnie pierwszy dostałby kulkę w łeb. Takie było nasze nastawienie.
Do tej telewizji przyjechał Stanisław Kociołek, ówczesny wicepremier, i tam nagrywał zachętę, żeby stoczniowcy wrócili po zamieszkach do pracy. No i poszli. W Gdyni spotkało ich to, co ich spotkało.
Na terenie tej stacji telewizyjnej mieliśmy zakwaterowanie, materace. Po tygodniu pobytu zwinęli nas z powrotem do koszar.
Wróćmy do Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Co Pana najbardziej interesowało przy robieniu zdjęć?
Starałem się skupić na twarzach strajkujących, ponieważ wcześniej zajmowałem się portretem. Interesowały mnie głównie twarze, reakcje ludzkie, klimat i to starałem się uchwycić. Oczywiście robiąc zdjęcia starałem się robić to bardzo dyskretnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Nie chciałem robić zdjęć pozowanych, nieautentycznych.
Miałem przy tym świadomość, że dzieje się naprawdę duża historia. Wzdłuż jezdni na stoczni stały takie gabloty, gdzie pojawiał się na bieżąco wycinki z gazet zachodnich - niemieckich, szwedzkich - i widać było, że wiadomość o strajku poszła w świat i robiła wrażenie.
Jak Pan odbiera te zdjęcia po 44 latach?
Przy niektórych wciąż czuję dreszczyk po plecach. Ci ludzie stojący pod bramą, wyczekujący wieści o swoich bliskich - niektórzy z nadzieją, inni zmęczeni. Ludzie przywożący maluchami na strajk ze wsi warzywa, cebulę, pomidory. Centrum prasowe zaaranżowane na gorąco - tam były pisane i powielane ulotki i biuletyny strajkowe, a ludzie przekazywali sobie te druki z rąk do rąk. Robotnik śpiący na zrolowanej wykładzinie tuż przy toalecie. Wspólne modlitwy. Trzeba było mieć oczy ze wszystkich stron głowy, żeby widzieć, co się dzieje i zdążyć to uchwycić.
Sierpień 1980 był pięknym okresem, ale już w grudniu 1981 roku wprowadzono stan wojenny. Jak Pan go przeżył?
Wpadłem dość przypadkowo.
Z racji swojej pracy w Remontówce miałem przepustkę na przebywanie na ulicach także w czasie godziny milicyjnej. Pewnego dnia, wiosną 1982 roku, siedziałem na Przymorzu w ciemni i robiłem odbitki z negatywów w kolorze. Tuż przed godziną milicyjną zabrałem jeszcze mokre zdjęcia do torby i wybrałem się w drogę do domu. Byłem tam wtedy z moim kolegą Romkiem.
Traf chciał, że uciekł nam autobus. Zostaliśmy na przystanku, no i w tym momencie zza rogu wychodzi czterech zomowców i mówią: “dokumenty”. Ja pokazałem przepustkę i dali mi spokój. Ale przyczepili się do Romka. On był studentem i nie miał przepustki na godzinę milicyjną. Wstawiłem się za nim. Mówię, że uciekł nam autobus i tak dalej. A jeden z tych zomowców mówi do mnie: “A ty co się wp…? Co masz w torbie?”
No i zaczęli przeszukanie. W torbie znaleźli plik jeszcze mokrych zdjęć w kolorze.
I co na nich było?
Miałem tam zdjęcia z chrztu córki Wałęsy - Wiktorii. Wałęsy na nich nie było, bo był w tym czasie internowany. Zomowcy oglądają te zdjęcia i pytają, co tak dużo ludzi na tym chrzcie. Mówię im: “liczna rodzina”.
Ale miałem też zdjęcia przedstawiające grób pański z Kościoła św. Brygidy. A wiadomo jakie w tamtym czasie ksiądz Jankowski groby robił - z dużym napisem Solidarność.
Ten zomowiec patrzy na to zdjęcie i krzyczy: “O, k…, patrzcie! Solidarność!” Cytuję dosłownie.
Od razu nas za tyłek i na komisariat na Przymorzu. A tam po korytarzu łazi mnóstwo narąbanych równo zomowców, a pod ścianami stali ludzie, którzy - jak my - zostali zwinięci podczas godziny milicyjnej. Zomowcy podchodzili pijani do tych ludzi i pytali: “a ty co się gapisz?”. Można było dostać za samo spojrzenie, więc przezornie unikałem ich wzroku.
Wsadzili nas później do dyżurki obok oficera dyżurnego. Podsłuchałem rozmowę tegoż oficera z komendą główną na Kurkowej. Z kontekstu zrozumiałem, że oni z centrali temu dyżurnemu z Przymorza nadali, że ja zajmuję się fotografią. Czyli już mieli na mnie wszystko, dobrze wiedzieli, co robię.
Nad ranem, chyba około godziny czwartej, przewieźli mnie i Romka do szpitala MSW na obdukcję. Taki “przegląd”. A później do aresztu.
Około godziny 10-11 rano klawisz przychodzi do celi i mówi: “chodź”. Przeprowadził mnie do pokoju, gdzie siedział ubek. Wchodzę, patrzę na stół, a tam leżą rozłożone moje zdjęcia. Nogi się pode mną ugięły, bo w tym momencie do mnie dociera, że miałem już rewizję w domu. Miał na stole mnóstwo zdjęć z manifestacji antyrządowych, gdzie były widoczne twarze ludzi. Więc kolejna myśl: cholera, teraz na podstawie moich zdjęć mogą ludzi wyłapywać, identyfikować.
Co dalej?
Na drugi dzień w tym areszcie, w godzinach popołudniowych, przyszli po nas i wyprowadzili na dziedziniec, gdzie stała milicyjna “suka”. Wsiadać! Jechaliśmy dobrze ponad godzinę. W końcu samochód się zatrzymał. Wysiadać! Okazało się, że jesteśmy na terenie obozu internowanych w Strzebielinku. Oczywiście wokół nas wianuszek ludzi, którzy byli wcześniej zatrzymani. Witamy! W tym momencie już byłem spokojny, bo widziałem ludzi, których znałem ze strajku, znajome twarze.
Ile Pan przesiedział?
Dwa miesiące. I trochę żałuję, że mnie tak szybko wypuścili.
Żałuje Pan?!
Po pierwsze, ten mój pobyt w Strzebielinku wspominam bardzo pozytywnie, bo ludzie, którzy tam siedzieli, byli wspaniali, no i poznałem troszeczkę życie obozowe. Dryl więzienny trochę już wtedy zelżał, więc nie było tak źle. Dużo się działo, zwłaszcza jak był 13. dzień każdego miesiąca. O godzinie 12 w nocy wszyscy otwierali okna i walili miskami w kraty, krzyczeli. Służba więzienna biegała i odpędzała nas od okien.
A po drugie - przyjechała do mnie żona z dziećmi w odwiedziny. Trzyletnia córeczka z chomikiem.
No i zaczęło się umawianie, żeby coś przemycić. Kolega Bogusław Nieznalski miał mi nawet dostarczyć do środka miniaturowy aparat fotograficzny, szpiegowski, typu Minox. On już był niemalże w drodze do mnie. Gdybym miał posiedzieć dłużej, to mógłbym wewnątrz zrobić dobre zdjęcia. Aparat już był odpowiednio zapakowany. W niedzielę miała do mnie przyjechać żona i mi go przywieźć. Ale jak na złość w piątek mnie wypuścili! (śmiech)
Jak strajk w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku zmienił Pana życie?
Na pewno moje zdjęcia poszły w świat, a ja fotograficznie zaistniałem. Dopiero po tych strajkach dostałem się do Związku Polskich Artystów Fotografików, właśnie z zestawem zdjęć strajkowych. Moje hobby stało się moim zawodem. I do dzisiaj, już ponad 50 lat, zajmuję się fotografią.
Z drugiej strony nie do końca mi się to podoba, że mnie trochę zaszufladkowano. Stałem się “fotografem Solidarności od zdjęć strajkowych”.
A przecież ja zajmuję się fotografią bardzo szeroko: reklamową, użytkową, fotoreportażem, pejzażem. Mam wydanych 10 albumów autorskich.
A od trzech-czterech lat w zasadzie zajmuję się tylko i wyłącznie tym, co sprawia mi przyjemność.
Czyli czym?
Aktem. Głównie kobiecym, to jasne, ale i męskim, bo uważam, że mężczyźni również zasługują na to, żeby pokazać ich ciała.
Poza tym pracuję nad albumem o polskich latarniach morskich, byłem niedawno w Stilo.
Oczywiście siedzę też nad porządkowaniem mojego archiwum. Wcześniej robiłem zdjęcia na negatywach, a teraz cyfrowo. Myślę, że w sumie chyba milion fot został przekroczony przez całe moje życie!
Wybieram ze swojego archiwum co ciekawsze zdjęcia, staram się opracować je perfekcyjnie, żeby zostały po mnie dla potomnych. Tak było na przykład ze zdjęciami z wizyt papieża na Zaspie. Tak samo ze stanu wojennego. Ponieważ te zdjęcia niegdyś wielokrotnie przechodziły przez powiększalnik, zostały w jakiś sposób porysowane. Ja to wszystko opracowałem teraz cyfrowo, piksel po pikselu, odnowiłem je.
Nad zdjęciem papieża na Zaspie z charakterystycznym gestem pozdrowienia siedziałem dwa dni. Pod tym względem jestem perfekcjonistą.
rozmawiał Sebastian Łupak
Stanisław Składanowski - ur. 30 maja 1950 w Książniku k. Ostródy. Ukończył III LO im. Bohaterów Westerplatte dla pracujących w Gdańsku. W latach 1964-1968 stażysta w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W latach 1968-1984 zatrudniony w Gdańskiej Stoczni Remontowej. W sierpniu 1980 uczestnik strajku, następnie fotograf dokumentalista „Solidarności”. Po 13 grudnia 1981 autor zdjęć z protestów i zajść ulicznych w Gdańsku i Gdyni; 15 maja 1982 internowany w Ośrodku Odosobnienia w Strzebielinku. Autor wielu albumów, a także współautor zdjęć w takich albumach, jak: ''Stan wojenny – ostatni atak Systemu'' (KARTA 2007) i ''Lech Wałęsa – droga do Prawdy”.