• Start
  • Wiadomości
  • "Szarutek" z charyzmą. Nowa książka Magdaleny Grzebałkowskiej, o Krzysztofie Komedzie, 9 maja

"Szarutek" z charyzmą. Nowa książka Magdaleny Grzebałkowskiej - o Krzysztofie Komedzie

Podczas pierwszych Gdańskich Targów Książki, w Nadbałtyckim Centrum Kultury, odbyło się spotkanie z Magdaleną Grzebałkowską. Reporterka opowiadała o pracy nad biografią Krzysztofa Trzcińskiego “Komeda. Osobiste życie jazzu”. Książka ukaże się na rynku 9 maja. Jaki był Komeda? Jak umarł?
17.03.2018
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Magdalena Grzebałkowska jest reporterką, autorką bestsellerowych książek: Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego, Beksińscy. Portret podwójny oraz 1945. Wojna i pokój. Laureatką Nike Czytelników 2016. W najnowszej książce opowiada o Komedzie


Anna Umięcka: Kiedy wzięłam do ręki "Komedę. Osobiste życie jazzu", z niecierpliwością zajrzałam najpierw na ostatnią stronę (jak w dzieciństwie). Chciałam sprawdzić jak naprawdę zginął Krzysztof Komeda? Dlaczego? Mam nadzieję, że to nie wpływ tabloidów na moje postrzeganie świata, ale...

Magdalena Grzebałkowska: Nie, to na pewno twoje wewnętrzne dziecko (śmiech).

... jego ciekawość jest usprawiedliwiona (śmiech). Ale jednak to znamienne, że po tylu latach powód jego śmierci wciąż budzi niedowierzanie: naprawę tak banalnie? A miał przed sobą taką przyszłość, taką karierę!

- I czy to jednak nie ten szatan, który podpisał umowę z Polańskim na “Dziecko Rosemary”? Bo takie też są głosy.

I czy Hłasko zabił się, bo dręczyły go wyrzuty sumienia, że przyczynił się do śmierci Komedy?

- Wszyscy temu zaprzeczają. Oczywiście, Zofia Komedowa lansowała taką tezę. Podobno faktycznie mówił, że się zabije jak umrze Komeda, ale to też wiemy od Zofii. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, że Hłasko przedawkował leki nasenne, może też alkohol.

Okładka książki 'Komeda. Osobiste życie jazzu' Magdaleny Grzebałkowskiej

Poruszył mnie opis pierwszego festiwalu jazzowego, który odbył się w Polsce, w 1956 roku. Te tłumy jadące pociągiem do Sopotu, ludzie szarżujący na drzwi, wybite szyby, brak miejsc na sali. Dziś już nikt nie jest tak głodny muzyki, nikogo ona tak nie obchodzi. Wtedy to była sprawa wagi państwowej!

- Tak, ale jazz nie był zakazany w Polsce, jak mówi legenda miejska. To nieprawda, że dopiero w 1956 roku pozwolono go słuchać. Faktycznie, zdarzało się, że na potańcówkę, gdzie słuchano boogi - woogi przychodzili przedstawiciele Związku Młodzieży Polskiej i przerywali zabawę. W gazetach pisano jeszcze, że jest okropny, ale już wcześniej, na początku lat 50. odbywały się turnieje jazzowe. Partia nigdy żadnym edyktem nie zakazała słuchania jazzu. Ono było raczej źle widziane.

Jednak piszesz, że student medycyny Trzciński ukrywał. że wieczorem zmienia się w jazzmana Komedę.

- Wtedy został już lekarzem. I nie chodziło o to, że gra jazz, ale że niszczy powagę zawodu. Natomiast ten szturm i najazd ludzi na Sopot z powodu festiwalu… jazz miał inne znaczenie, niż dzisiaj. Poważni ludzie go nie słuchali, był dla nich zbyt młodzieżowy, niestrawny. Mówiono nawet, że powyżej 18 roku życia nikt jazzu nie słucha, traktowano go jak dzisiaj rap. Ale innej muzyki nie było. Tylko “Budujemy nowy dom”, “Na prawo most, na lewo most” czy grzeczne piosenki Marii Koterbskiej.

Po drugie, jazz w Polsce kanalizował ruch młodzieżowy. Bo co mieli ludzie? Czerwone krawaty, zielone koszule, “Podaj cegłę” i czyny społeczne, a tu nagle... nikt ich nie pilnował, mogli spać na plaży, tańczyć! To było coś więcej niż jazz - to była wolność! Potem, gdy pojawił się pod koniec lat 50. rock 'n' roll, bardzo dużo ludzi odpłynęło. Wolność dawał rock 'n' roll, a jazz stawał się coraz trudniejszy, nie dało się już do niego tańczyć.

Komeda też zaczął grać rock 'n' rolla.

- Zrobił to dla pieniędzy. Bo na jazzie zarabiało się wtedy bardzo dobrze, ale na tradycyjnym. A Komeda grał jazz nowoczesny, trudny. I żeby zarobić i ściągnąć ludzi - koncerty odbywały się w wielkich salach, w halach fabrycznych - Komeda i jego ludzie “przebrali się” za rock and rollowy zespół “Jan Grepsor i jego chłopcy”.

Czy rzeczywiście sopocki festiwal jazzowy był takim wentylem bezpieczeństwa w tamtych niespokojnych czasach, tak jak mówiono potem o Jarocinie w latach ‘80? Festiwal został zorganizowany w sierpniu, tuż po wypadkach czerwcowych.

- Nie jestem historykiem tego okresu, ale nasuwa się taka interpretacja. Wpadki w Poznaniu miały miejsce pod koniec czerwca 1956 roku, a zgody na organizację festiwalu wciąż nie było. Oczywiście, w Polsce o poznańskich wypadkach nie wiedziano tak powszechnie, ale wieść się już rozchodziła. Zaczęto mówić: “ci co podnioszą rękę na partię, partia im tę rękę utnieI”. I potem, nagle… zgoda! Być może był to wentyl bezpieczeństwa, ale dobrze że ten festiwal się odbył.

Zorganizowano go w Sopocie. Czy wtedy nie było takiej centralizacji zjawisk kulturalnych - wszystko co ważne dzieje się w Warszawie - jak dziś?

- Tak, ale wynikało to też z tego powodu, że w Gdańsku mieszkał wielki jazzowy działacz Franciszek Walicki. Pracował w “Głosie Wybrzeża”, ale pisywał do “Jazzu”. Walicki był “ustawiony” w partii, więc było mu tutaj łatwiej wykonywać pewne ruchy, a Warszawa też pewnie wolała, żeby festiwal odbył się - nie w centrum.

A co do centralizacji kultury, faktycznie, nie były to czasy internetu, a ludzie przyjeżdżali na koncerty, jakoś dowiadywali się, pisali listy między sobą kto, gdzie gra.

Do końca lat 50. takim centrum jazzowym był Kraków, a potem jednak Warszawa, bo tam skupiała się władza, ministerstwa, pieniądze…

Bliscy, przyjaciele Komedy mówili o nim sprzeczne rzeczy: mruk, ale uśmiechnięty, wrażliwy, ale uparty, skromny, ale na dystans. Gruza nazywał go “szarutkiem”, ale Skolimowski podziwiał za charyzmę. Czy Krzysztof Trzciński był aż tak niejednoznaczny?

- Polegam tylko na ludzkiej pamięci, ale myślę, że to się nie wyklucza. Zagubiony i wrażliwy w sprawach życiowych - kupić buty, ugotować obiad - nie był zagubiony w sprawach motoryzacji, na punkcie której miał świra. Jeździł fantastycznie, ścigał się samochodami, i muzyki, na której był bardzo skoncentrowany. Szedł konkretnie do celu. Był “dwuosobowy”, ale ludzie tacy są, Beksińscy też tacy byli.

Dla Komedy prawdziwym celem była muzyka. On chodził w chmurze muzyki.

Matka go zniechęcała, nie miał warunków, ale nie rezygnował. Podziwiam go za to. Nawet gdy odwiedzali go znajomi, zawsze siadał przy pianinie, a rękę trzymał na klawiszach.

Czy niezbyt udany związek z Zofią Lach, nielubianą, apodyktyczną, ale skuteczną menadżerką nie miał przybliżać go do tego celu?

- Wydaje mi się, że na początku łączyła ich prawdziwa miłość i fascynacja. Ona była piękna, energetyczna, energiczna, a on - charyzmatyczny. Potem różnie bywało, jak to w związku. Niektórzy mówią, że gdyby nie Zofia, to nie byłoby Komedy. Bzdura, przecież kiedy poznali się, Komeda zakładał już zespół “Sekstet Komedy”. Ale rzeczywiście bardzo mu ułatwiała życie, nawet na tym podstawowym poziomie: nakarmić, posprzątać, załatwić umowę. Wyszarpywała dla niego robotę. Różnie o tym mówiono: hukiem, krzykiem, przymilaniem się, ale była bardzo skuteczną menadżerką.

Ostatni rok swojego życia, to był 1968, Komeda spędził w Stanach. Pracował nad muzyką do filmu Polańskiego “Rosemary's Baby” i “The Riot” z Gene Hackmanem. Nieszczęśliwy wypadek zakończył jego błyskotliwą karierę. Trzciński zmarł w kwietniu 1969 roku. Byłaś w Stanach zobaczyć jego dom?

- Tak, ale nie znałam zupełnie Ameryki i wydawało mi się, że jak ktoś mieszka w Beverly Hills to się domy dziedziczy. A w Los Angeles, gdzie są trzęsienia ziemi, domy buduje się z płyty pilśniowej OSB. Potem pokrywa się je warstwą cegły albo tynku (i mamy dom hiszpański), ale to wciąż dom z dykty.

Tego domu więc już nie ma, pozostał układ działek.

Jak wygląda to miejsce?

- Tam, gdzie mieszkał Komeda to był przedsionek sławy, czyli “już coś osiągnąłeś”, mieszkasz na wzgórzach Beverly Hills, ale to jeszcze nie West Hollywood. Jeśli robisz karierę - idziesz wyżej, do domu z ogrodem, jeśli się nie udaje - spadasz poniżej Los Angeles. Tam już nie ma żadnych luksusów.

Gdzie mieszkałby Komeda, twoim zdaniem, za rok, dwa?

- Myślę, że byłby sąsiadem Polańskiego. Straszne jest tak dywagować, ale kto wie? Gdyby nie zmarł tak szybko, może były na ostatniej kolacji w domu Polańskiego, z Sharon Tate? [od red.: Sharon Tate, żona Romana Polańskiego, zginęła zamordowana przez bandę Mansona 9 sierpnia 1969 roku w ich domu w Beverly Hils].

Pracowałaś nad trzema portretami artystów i jednym portretem czasów - “1945. Wojna i pokój”. Czy łatwiej jest przyglądać się pod lupą historii człowieka czy momentowi w historii?

- Traktuję to tak samo. Wszystkie moje książki są reportażami. Biografie też. W środku jednej historii jest mnóstwo mniejszych, które też opisujesz jak pojedyncze mini reportaże. Może praca nad “1945” była bardziej typowo reporterska, ale każda z nich była równie ciężka.

A z tych ludzkich, najtrudniejsza?

- Teraz mi się wydaje, że Komeda, bo go dopiero skończyłam. Być może jednak za jakiś czas przyjdzie inna refleksja.

Wszyscy trzej bohaterowie twoich książek byli artystami: Beksiński - malarzem, Komeda - muzykiem. Twardowski był księdzem, ale pisał wiersze. Czy podjęłabyś się napisania biografii polityka albo sportowca?

- Polityka to nie, bo nienawidzę polityki. Sportowca - bardzo chętnie. To mogłoby być ciekawe, zupełnie inny świat. Bohater musiałby jednak nie żyć, bo bardzo źle się pisze biografię żyjącego człowieka, to same kłopoty. Jeśli bohater żyje, chce Tobą sterować, a ja nie mogłabym się zgodzić na to, żeby ktoś miał wpływ na moją pracę.

Udany start. Gdańskie Targi Książki - dzień pierwszy [FOTOGALERIA]

Jeszcze do niedzieli: Gdańskie Targi Książki. 70 wydawnictw, znani autorzy

Marcin Świetlicki w Sztuce Wyboru. Tłumy na spotkaniu z poetą

TV

Kamienica przy Toruńskiej 27 odzyskała blask