Co panu wiadomo o okolicznościach, w których pański ojciec został ewakuowany latem 1939 roku do Anglii, jako uczestnik Kindertransportów?
Danny Kalman: Był jednym ze starszych chłopców w Kindertransportach, miał już 16 lat. Jechał z młodszym bratem. Wsiedli do pociągu we Frankfurcie nad Menem, w Rotterdamie przesiedli się na statek, w Anglii znowu do pociągu i wysiadka w Londynie. Właśnie o takich podróżach w przededniu wybuchu wojny mówią pomniki Kindertransportów. Jest ich kilka, jeden z nich w Gdańsku. Ojciec jechał do Anglii nie znając języka, mówił tylko po niemiecku i to przyniosło później swoje konsekwencje. Moi dziadkowie nie mieli jednak wątpliwości, że chłopcy muszą jechać. Ludzie wiedzieli, że nadciąga wojna, choć nikt nie przypuszczał, że tak straszna. Żydzi oczywiście doświadczali na sobie, jak zachowują się naziści, wobec czego mieli szczególne powody do obaw.
Pomnik Kindertransportów wrócił do Gdańska
Dziadkowie pochodzili z Polski?
- Tak, byli polskimi Żydami. Z Tomaszowa Mazowieckiego i z miejscowości Lubranice - tak zapamiętałem nazwę, ale nie mogę jej znaleźć na mapie, więc może chodzić o miasteczko Lubraniec (w woj. kujawsko-pomorskim, niedaleko Włocławka - przyp. red.). Mam w domu zdjęcie jednego z dziadków w polskim mundurze wojskowym. Krótko po I wojnie światowej, jeszcze przed rokiem 1920, obie rodziny niezależnie od siebie wyjechały do Niemiec, bo tam było łatwiej o pracę, były generalnie większe możliwości. Jedni i drudzy zamieszkali we Frankfurcie nad Menem, dziadkowie się poznali już w Niemczech i tam wzięli ślub. Tam urodził się mój ojciec. Myślę, że niemieckie władze od początku traktowały ich jako ludzi drugiej kategorii. Pradziadkowie i dziadkowie nigdy nie dostali niemieckiego obywatelstwa, ani niemieckiego paszportu. Mieli jedynie polskie dokumenty i jakieś zaświadczenia po niemiecku. Mój ojciec nie posiadał nawet tego, Niemcy nie dali mu obywatelstwa, choć urodził się we Frankfurcie. Stał się bezpaństwowcem, musiał legitymować się jakimś świstkiem.
Wyjazd do Anglii uratował i zmienił jego życie.
- Całkowicie. Ale na początku nie było słodko. Jeszcze raz to podkreślę, że tata znał tylko niemiecki i musiał się uczyć angielskiego od podstaw. Już w zasadzie nie był dzieckiem, miał 16 lat. Brytyjczycy obawiali się, że w tej fali ludności, która do nich uciekała z Niemiec mogą być hitlerowscy szpiedzy. Tak więc internowali mojego ojca z innymi osobami niemieckojęzycznymi, wszyscy byli trzymani w obozie na wyspie Man. Tam też trafili po ucieczce z Niemiec mój dziadek i pradziadek. Odnaleźli się w tym obozie na wyspie Man i przynajmniej byli razem z moim ojcem. Gdy tata nauczył się angielskiego, Brytyjczycy nabrali do niego zaufania, dawali mu do tłumaczenia niemieckie dokumenty. Język niemiecki był dla niego na początku jak kula u nogi, ale w końcu stał się atutem.
Kiedy poczuł się Anglikiem?
- Szybko nauczył się biegle po angielsku, choć mówił z wyczuwalnym niemieckim akcentem. Jeszcze w czasie wojny dostał brytyjskie dokumenty. W 1948 roku Brytyjczycy przyznali mu obywatelstwo. Mógł się poczuć, jak u siebie.
Został w Anglii?
- Tak, zamieszkał w Sheffield, na północy kraju. Po wojnie nawiązał jednak kontakty ze znajomymi w Niemczech i zaczął prowadzić interesy. Miał w Niemczech przyjaciela, do którego mnie czasem zabierał, gdy byłem dzieckiem. Mój ojciec różnił się od większości Żydów, jeśli chodzi o stosunek do Niemców. Mówili, że to przeklęty naród morderców, więc nigdy już nie będą rozmawiać po niemiecku, nigdy do Niemiec nie pojadą, nigdy nie sięgną po niemieckie jedzenie, ani inne towary niemieckiej produkcji. Mój ojciec nie chciał myśleć w ten sposób. Uważał, że nie wszyscy byli nazistami i nie należy stosować zbiorowej odpowiedzialności.
Czym się dokładniej zajmował?
- Prowadził interesy wspólnie z młodszym bratem. Mieli kilka firm. Jedna z nich prowadziła sprzedaż napojów i słodyczy za pomocą automatów. Byli jednymi z pierwszych, którzy stawiali takie automaty w klubach, na basenach, w szkołach. Prowadził też popularny w Sheffield klub nocny. Ojciec miał także firmę remontującą domki letniskowe. No i oczywiście firmę handlową, która eksportowała brytyjskie towary do Niemiec. Większość interesów w końcu splajtowała, ale mój ojciec z bratem trzymali się razem, w razie porażki zmieniali branżę i tak to się kręciło.
Gdańsk upamiętnił Franka Meislera - wybitnego rzeźbiarza, autora Pomnika Kindertransportów
Co pan wie o losach członków swojej rodziny? Przetrwali wojnę?
- Całej rodzinie mojego ojca udało się zdobyć dokumenty wyjazdowe w lipcu 1939 roku. Wydostali się z Frankfurtu do Anglii i byli z tego powodu bardzo szczęśliwi. Rodzina ze strony matki wyjechała do Francji już w 1933 roku, krótko po tym, jak Hitler został kanclerzem. Mieli krewnych w Paryżu i tam zamieszkali. Jednak po tym, jak w 1940 roku Niemcy zajęli Francję dziadek ze strony mojej mamy został schwytany i wywieziony na Wschód. Zginął w Auschwitz. Pozostałym udało się ukryć, francuski Ruch Oporu przeszmuglował ich do Vichy, czyli quasi państwa francuskiego, które wydzielono na południu Francji - na jego czele stał rząd kolaborujący z Niemcami. Tam jakoś przetrwali. Dziś już nikt ze starszego pokolenia nie żyje, mam jeszcze tylko wujka ze strony mamy, który mieszka w Kanadzie. Widujemy się co roku.
Przyjechał pan na ponowne odsłonięcie pomnika Kindertransportów w Gdańsku, jest to dla pana ważne. Z jakich powodów?
- To bardzo ważne. Te pomniki przypominają o bardzo złych czasach, kiedy nienawiść zaczęła rządzić narodami, a zaraz potem ofiary szły w miliony. I o tym, że warto się zachowywać po ludzku w strasznych czasach. Brytyjski rząd dzięki Kindertransportom ocalił 10 tysięcy żydowskich dzieci. Dzięki temu mogę dziś być w Gdańsku jako przedstawiciel kolejnego pokolenia. Musimy jednak pamiętać, że półtora miliona żydowskich dzieci nie przeżyło wojny. Zostały zamordowane. Żaden naród nie poniósł tak wielkich ofiar, jak Żydzi. Wojenna generacja już niemal w całości odeszła. Jednak są kolejne pokolenia i takie pomniki, jak ten w Gdańsku. Musimy przypominać o tym co się stało, żeby Zagłada nigdy już się nie powtórzyła. Żeby nie powtórzył się ten niewyobrażalny koszmar. To ważne dla wszystkich ludzi.
Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Przypominamy postać Franka Meislera
To pana pierwszy pobyt w Gdańsku?
Tak, jestem zachwycony miastem. Szczególnie duże wrażenie zrobiła na mnie bazylika Mariacka. Cudowny był spacer po zabytkowej części miasta. Piękna ulica Długa. A do tego wspaniała pogoda, jakby specjalnie zamówiona na tę okazję (śmiech). To była dla mnie ważna i wspaniała podróż, jestem wdzięczny Miastu Gdańsk za zaproszenie.
NASZA FOTOGALERIA: