Ten arsenał wzbudziłby zazdrość niejednego miłośnika fajerwerków, który desperacko stara się znaleźć coś wyjątkowego na tę wyjątkową noc. Oglądam bomby (tak, taki napis na nich widnieje!) o kalibrze 75 i 100 milimetrów. Każda osobno opakowana, każda gotowa do detonacji. Ach, gdyby mieć coś takiego na własną imprezę sylwestrową…
To jest bowiem ta noc, która uwalnia ukryte w nas przez cały rok zadatki na pirotechników. Nieważne, czy stać nas na duży arsenał, czy tylko na kilka lichych petard, mizernych bączków i iskrzących ogni. Wszyscy chcemy uczcić przyjście nowego czasu ogniami na niebie. Przywitać Nowy Rok z hukiem petard lontowych. Czy można nam się dziwić?
Niestety, nikt z nas nie zrobi lepszego pokazu niż Sławomir Jóźwiak z firmy Click Pyro&Art. Firma działa od 1995 roku i rozświetla niebo, nie tylko nad Gdańskiem, ale nad całą Polską.
Jóźwiak z pomocnikiem właśnie ładuje „bomby”, czyli ładunki, do specjalnych żółtych wyrzutni-moździerzy. Gdy już będą napełnione, a muzyka przygotowana (Jóźwiak nie chce zdradzić ścieżki dźwiękowej, poza zespołem Frankie Goes To Hollywood), zza konsolety pokieruje 15-minutowym show na niebie za pomocą fal radiowych o specjalnej częstotliwości, które uruchomią wyrzutnie! Ze swojego stanowiska przy Targu Rakowym w Gdańsku, na skwerze Harcerzy Polskich, będzie miał ogląd sytuacji. Będzie reżyserem: to on zdecyduje, jaki fajerwerk, kiedy i na jakiej wysokości eksploduje.
– Teraz jest zimno, ale w nocy będzie bardzo gorąco! – zapewnia Jóźwiak. – Za każdym razem staram się, żeby było inaczej, ciekawiej, żeby nie było nudy i rutyny. W tym roku na niebie pojawi się złoty brokat… Więcej nie zdradzę!
Jego ulubione fajerwerki? – Lubię willow, czy wierzbę płaczącą, która długo opada do ziemi, lubię fire flowers, płonące kwiaty, no i lubię waterfalle, czyli wodospady. Piękne ogniste pejzaże… – mówi Jóźwiak z rozmarzoną miną.
Obudzić Godzillę!
Pierwsze fajerwerki stworzyli Chińczycy. Miały odstraszyć złe duchy. Dopiero Włosi, pod koniec XIX wieku, zaczęli robić je naprawdę dobrze, naprawdę kolorowo, z fantazją, i tylko po to, żeby uświetnić swoje festiwale i karnawały, dać ludziom radość. Jóźwiak wymienia nazwiska znakomitych włoskich rodów, które wzięły na siebie produkcję fajerwerków: Grucci, Zambelli, Lanzetta.
– Wielu z nich albo poszło w powietrze, albo potracili ręce, ale pasja sprawiała, że ich synowie i wnuki pracowali dalej – mówi Jóźwiak. – Dzięki temu, że oni się poświęcili, następni się uczyli, żeby już tych wypadków nie było. Produkcja dziś jest inna. My sami w 1995 roku, wstyd się przyznać, odpalaliśmy wszystko ręcznie! Potem doszły kable i osobne włączniki do każdego ładunku. Dziś są komputery i impuls fali radiowej, nie ma potrzeby biegania z ogniem od ładunku do ładunku!
Jóźwiak swoimi fajerwerkami uświetnił już setki imprez. Którą pamięta najlepiej? Otwarcie stadionu w Poznaniu, jeszcze przed Euro 2102, po koncercie Stinga.
– Ośmiu ludzi przez 12 dni po 12 godzin dziennie pracujących na koronie stadionu i montujących 20 stanowisk – wspomina. – To były porządne fajerwerki, nie jakieś chińskie podróby, ale amerykańskie, najlepszej jakości! Pamiętam też regaty Cutty Sark w Gdyni w 2006 roku: 300 tysięcy ludzi na skwerze Kościuszki. Gdy usłyszeliśmy ich aplauz po wszystkim, sami unieśliśmy się w powietrze z radości!
W Gdańsku w tym roku będzie 15 minut „malowania” na niebie. Czym Jóźwiak stworzy swoje obrazy? Największe „bomby” mają rozmiar 150 milimetrów, wylecą na 150 metrów w górę. – Kiedyś mogliśmy używać nawet takich o rozmiarze 40 centymetrów, ale wprowadzono nowe przepisy bezpieczeństwa – mówi Jóźwiak. – I dobrze, bo bezpieczeństwo widzów jest dla nas kluczowe. A stare wyrzutnie do dużych ładunków stoją już tylko jako eksponaty w firmie…
Jeśli Jóźwiak komuś zazdrości, to na pewno Japończykom, którzy produkują ładunki naprawdę gigantycznych rozmiarów. Taka „bombka” Yonshakudama, o której w Japonii mówią, że może przebudzić Godzillę, waży 420-460 kilogramów! To są już rekordy świata. Do tego specjalne, wielometrowe wyrzutnie, wkopywane w ziemię. Żadnej żywej istoty nie może być w pobliżu takiej wyrzutni w promieniu półtora kilometra! Ale efekt zapiera dech...
Zapłaciłem, muszę odpalić!
Jóźwiak z ekipą dalej dozbraja swoje wyrzutnie. Nie ukrywam, że mu zazdroszczę, bo czym będzie moja marna imprezka w porównaniu z tym, co on szykuje na dzisiejszą noc. Pytam go przy okazji, jakich zasad powinni przestrzegać domorośli pirotechnicy.
– Pierwsza i główna zasada: trzeźwość – mówi. – Poczekajmy do północy z alkoholem albo wylosujmy spośród siebie jednego, który nie będzie pił – radzi. – Po alkoholu fantazja niebezpiecznie rośnie.
I druga rada: – Czytajmy instrukcję obsługi! Jeśli nie ma instrukcji, nie kupujcie, bo to jest pewnie ładunek nielegalnie sprowadzony, więc nie warto – mówi Jóźwiak. – Pamiętajmy, każdy element ma prawo zawieść. Wszystko jest obliczone na minimalną zwłokę ośmiu sekund. Ale co wtedy, jeśli jest wilgoć w powietrzu i może to trwać kilka sekund dłużej? Ktoś się wtedy niecierpliwie zbliża do takiego efektu. Po co? Jeśli efekt ne odpalił, nie ponawiamy próby! Niestety, u nas jest zasada: „zapłaciłem, to muszę odpalić!”. I potem mamy urwane palce na pogotowiu! Dorosłych aż tak bardzo nie żałuję, bo powinni być mądrzejsi, ale, na miłość boską, niech uważają na stojące obok dzieci!
Zobacz także: