Od tego roku szkolnego na półkach szkolnych sklepików nie mogą znaleźć się nie tylko gazowane słodzone napoje i czipsy, ale też białe pieczywo, kanapki z serem topionym czy salami, słodkie batoniki, nawet dosładzane wody mineralne. Zobowiązuje do tego nowelizacja Ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia z listopada 2014 roku. Rozporządzenie ministra zdrowia do niej weszło w życie 1 września 2015 roku. Zdrowa żywność ma pojawić się nie tylko w sklepikach – także w szkolnych stołówkach, w przedszkolach, podstawówkach, gimnazjach i szkołach ponadgimnazjalnych (oprócz szkół dla dorosłych). Prowadzącym sklepiki za złamanie zasad grozi kara od 1 tys. do 5 tys. zł.
Słone paluszki do kosza
– Wprowadzanie zdrowszego pożywienia i eliminowanie wysoko przetworzonych produktów w szkołach było dobrowolne od lat – mówi Anna Sarad, dyrektorka Szkoły Podstawowej im. św. Jana de La Salle’a w Gdańsku. – I wiele szkół robiło to na własną rękę, wycofując produkty ewidentnie niezdrowe. Dlatego głosy oburzenia, że to rewolucja, zupełna nowość , niepotrzebny przymus – trudno zrozumieć. Ten prozdrowotny trend od lat widać w wielu placówkach.
W szkole im. św. Jana de La Salle’a do zmian wymaganych przez ministerstwo przymierzano się już od kilku lat, a w ubiegłym roku nastąpiło przejście do konkretów: dyrekcja zaprosiła dietetyczkę, która zwizytowała sklepik i pokazała, które produkty powinny zniknąć z półek.
– Byliśmy zaskoczeni, bo wydawało się, że wiemy dużo o zdrowej żywności – opowiada dyrektor Sarad. – Tymczasem pani dietetyczka jako niezdrowe wskazała słone paluszki, mówiąc, że to mąka, sól i konserwanty. Musiały zniknąć też dietetyczne batony, nawet smakowe wody do picia, bo to konserwanty, barwniki i syrop glukozowy. Cały ubiegły rok spotykaliśmy się z rodzicami, tłumacząc im, jak ważne jest zdrowe śniadanie w domu, dobra kanapka w tornistrze. Po jakimś czasie zamiast słodkich batoników dzieci zaczęły przynosić owoce i kanapki.
Od tego roku szkolnego w sklepiku szkoły do picia są herbata i woda mineralna, a w planach – kupienie maszyny do wyciskania soków. Kanapki z ciemnego lub pełnoziarnistego pieczywa, jogurty naturalne, owoce na sztuki. Powodzeniem cieszą się sałatki, np. grecka (6 zł za całkiem sporą porcję), robione na zamówienie na miejscu w szkolnej kuchni; chętnie kupują je gimnazjalistki i nauczyciele. Są czipsy z suszonych marchewek i jabłek w cynamonie. Były z buraczków, ale na razie pani prowadząca sklepik je wycofała, bo słabo schodziły.
– Kanapki robię na miejscu w szkolnej kuchni – mówi Anna Rajkowska-Dmuch prowadząca sklepik w Zespole Szkół im. św. Jana de La Salle’a w Gdańsku. – Z chleba razowego lub pełnoziarnistego. Z pomidorem, twarogiem, szynką, żółtym serem, z kiełkami. Z duszą na ramieniu obserwowałam przez te pierwsze dni, jak to będzie schodzić. Uczniowie przyglądali się, dopytywali, co z czym, i w końcu sprzedałam wszystkie kanapki. Jakoś nie przestraszyli się tej zdrowotności. Choć akurat moi „klienci” już wcześniej byli zainteresowani składem różnych produktów, pytali o zdrowe rzeczy. Może wynieśli to z domu.
Pani Anna wprowadziła też ciastka owsiane (50 gr za sztukę), suszone owoce (2,50 zł za niewielkie opakowanie), migdały, orzechy (ok. 6 zł za paczkę).
Drogo, niesmacznie, kto to kupi?
– Nie ma kawy tak lubianej przez naszych uczniów. Drożdżówka jest, ale bez kruszonki, nie ma czekolady, kanapki tylko z ciemnego pieczywa – wylicza Elżbieta Grabowska, dyrektor I Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku. – Czy są tylko zdrowe produkty? Nie wiem i nie zamierzam kontrolować pani prowadzącej sklepik, bo się na tym nie znam. Nie wiem też, czy nasz sklepik przetrwa te zmiany, jeśli nie – trudno. Rozumiem, że utrzymanie sklepiku na warunkach określonych przez ministra zdrowia może okazać się zbyt trudne.
Jednym z argumentów przeciwników restrykcyjnego rozporządzenia jest fakt, że zdrowa żywność jest droga. Zamiana pieczywa białego na orkiszowe, razowe, bezglutenowe to wysiłek i wyższa cena. Podobnie jest ze świeżymi sokami z owoców wyciskanymi na miejscu, naturalnymi jogurtami, sałatkami, owsianymi ciastkami, czipsami owocowymi.
Kolejnym argumentem przeciwników jest przekonanie wielu prowadzących sklepiki, że uczniowie tych zdrowych produktów nie będą chcieli jeść ani kupować.
– Norm, które ministerstwo narzuciło sklepikom, nie spełnia większość lodówek w naszych domach – uważa Dobrawa Biadun, ekspert Konfederacji Lewiatan skupiającej polskich przedsiębiorców. – Radykalizm rozporządzenia sprawi, że małe, często rodzinne działalności upadną. A to 30 tys. miejsc pracy. Kogo stać na kanapki z wędliny po 50 zł za kilogram albo kupować owocowy jogurt z najwyższej półki? Kto zechce kupić kawę zbożową słodzoną miodem? Nawet gumy do żucia bez cukru nie można sprzedawać. Rząd uderzył w słabą grupę, która nie wyjdzie na ulice. I po co, kiedy w szkołach i tak od lat dba się o coraz zdrowszy asortyment? Poza tym, jeśli tyle produktów jest tak niezdrowych, że aż zakazanych, to dlaczego jest ich pełno w sklepach?
– Pomysł się w środowisku nie podoba – dodaje dyrektor jednej z gdańskich szkół, prosząc o niepodawanie jego nazwiska. – Nawet tym, którzy radośnie do mediów mówią, że jest dobry. Te wytyczne są kompletnie wydumane, absurdalne, niepotrzebne. Szkoły i tak od jakiegoś czasu dbają o to, żeby w sklepikach było mniej chemii. Ale dbają z rozsądkiem. Skąd sklepikarz ma wiedzieć, czy w wędlinie jest odpowiednia zawartość tłuszczu, ile pomidorów ma być w keczupie albo czy w napoju nie jest za dużo cukru?
– Niektóre rzeczy są rzeczywiście droższe – przyznaje Anna Rajkowska-Dmuch ze szkoły de La Salle’a. – Ale dopiero będziemy liczyć, co się opłaca, a co nie. Na pewno największym wysiłkiem jest wiedza o zdrowych produktach, którą nagle musimy pozyskać, a przecież nie jesteśmy dietetykami. Ale to kwestia zmiany myślenia, ja właśnie je zmieniam.
Sorry, my jemy owoce goji
– Wobec technik marketingowych reklamujących niezdrowe produkty dzieci są bezbronne – mówi Paulina Metelska, dietetyk z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku, koordynator programu „6-10-14 dla Zdrowia”. – Są bombardowane reklamami, a siedmiolatek nie jest w stanie ocenić, czy coś jest zdrowe, zrozumieć, co jest napisane na etykiecie. To dorośli muszą zadbać o wyeliminowanie produktów wysoko przetworzonych, nafaszerowanych chemią. Ministerialne rozporządzenie jest rzeczywiście wymagające, ale dobrze uzasadnione. Dla szkół to zdanie do wykonania – przebudowa asortymentu, trochę wysiłku. Osobom, które tego nie rozumieją, nie chcą zadbać o swoje miejsce pracy, zainwestować w nie, powiedziałabym: trudno, rzeczywiście nie ma sensu prowadzić dalej sklepiku.
Lekarze z UCK przez pięć lat w ramach projektu „6-10-14” przebadali 30 tys. dzieci z Gdańska. 15 proc. z nich trafiło do dalszego etapu diagnostyki i leczenia. Powód – dietozależny nadmiar masy ciała. Te dzieci mają obciążony układ kostny, słabszą wydolność krążeniową, gorsze wyniki ogólne. Deficyty fizyczne to jedno. Ta grupa to dzieci zagrożone też złą samooceną i wykluczeniem rówieśniczym.
– Wśród dzieci zmienia się świadomość żywieniowa – zauważa Iwona Furmańczyk, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 12 w Gdańsku. – Wielu uczniów interesuje się dietami, ogląda programy o zdrowym żywieniu. Nadwagę, otyłość postrzegają jako chorobę. Te zmiany w sklepikach to nie jest coś, co trafi na opór. Takie myślenie jest przestarzałe.
W podstawówce nr 12 jest minisklepik. Już przed rozporządzeniem sprzedawano tu kanapki, wodę, soki z owoców i surówki. Schodziły.
Martę spotykam w „spożywczaku” przy Gdańskim Liceum Autonomicznym na Osieku. Kupuje wodę mineralną.
– Dużo dziewczyn pilnuje wagi – mówi licealistka. – Wiemy, ile co ma kalorii, od czego jest brzydka cera, zmęczenie. Wiele moich koleżanek jest wegetariankami albo wegankami, jest też grupa megazdrowo się odżywiająca: w pojemnikach noszą nasiona chia albo upieczony przez siebie chleb bananowy z owocami goji. Dla nich nawet zwykła kanapka jest zbyt niezdrowa. Sorry, te pytania o sklepiki są śmieszne, tym bardziej że i tak najwięcej jemy poza szkołą. A tam przecież jemy, co chcemy.