Red. Agnieszka Michajłow zaprosiła tym razem do swojego programu z cyklu "Jestem z Gdańska" jednego z najbardziej rozpoznawalnych obecnie w naszym kraju sędziów, Igora Tuleyę.
Red. Agnieszka Michajłow: Czy Pan już pracuje? Bo przygotowując się do naszej rozmowy, szukając informacji o Panu, pomyślałam, że dziennikarze przestali się już Panem interesować. Czy to prawda?
Sędzia Igor Tuleya: Ostatnio moim miejscem, centrum aktywności, jest przede wszystkim sąd. Ale, jeśli tylko mam chwilę, to "urywam się" z tego sądu, choćby tak jak dzisiaj do Gdańska, czy wczoraj, kiedy to byłem w Żywcu, na spotkaniu obywatelskim.
Obywatele ciągle się Panem interesują...
- Na szczęście tak. Chociaż myślę, że nie tyle mną się interesują, co temat praworządności jest ciągle żywy, i to jest ważne.
Co u Pana słychać? Jak wygląda życie sędziego, który wraca do sądu po tak długim okresie banicji?
- W sądzie pojawiłem się 30 listopada i normalnie pracuję. Niestety, takiej prawdziwej rozprawy jeszcze nie miałem. To wynika z tego, że w Sądzie Okręgowym w Warszawie mamy duże problemy techniczne. Brakuje i urzędników i nawet sal rozpraw.
Chce mi Pan powiedzieć, że dużo się zmieniło od kiedy był tam Pan wcześniej?
- Myślę, że sporo się zmieniło, niestety, na niekorzyść. Mamy dużo wakatów urzędniczych i tak prozaiczne problemy, jak brak sal. Dlatego pierwsze sesje mogłem wyznaczyć na koniec stycznia i luty. A tak, to głównie orzekałem na posiedzeniach, przygotowywałem się do tych sesji, czytałem sprawy, które są mi przydzielane. A jeśli wydawałem orzeczenia, to właśnie na posiedzeniach, czyli postanowienia. Tego było sporo.
Co Pan czuje, kiedy znowu Pan tam jest? Co czuje sędzia? Mówił Pan nieraz, że jest to istota tego, co Pan lubi najbardziej w życiu.
- Oczywiście, te pierwsze momenty to było dużo wzruszenia. Wróciło to, o czym myślałem przez dwa lata, czyli możliwość założenia sędziowskiej togi, łańcucha, wyjścia na salę. Posiedzenia odbywają się w togach i łańcuchach, więc tak naprawdę już na początku grudnia poczułem się prawdziwym sędzią. Jest sporo nowych sędziów, ale, na szczęście, pozostali też sędziowie, których pamiętałem sprzed zawieszenia. Oczywiście, musiało upłynąć też trochę czasu, zanim oswoiłem się na nowo z tym dużym budynkiem sądu w Warszawie, nim zacząłem odnajdywać się w labiryntach korytarzy sądowych.
To było 740 dni poza sądem, tak? Z tej perspektywy, jak Pan dzisiaj na to patrzy? Mam Pan jakąś refleksję - co to w Pańskim życiu oznaczało, czego to Pana nauczyło?
- Tak naprawdę niewiele to we mnie zmieniło, bo nie żałuję decyzji, którą podjąłem na sali sądowej, i z powodu której usiłuje się do tej pory postawić mi fałszywy zarzut. Gdybym wtedy na sali sądowej, jako sędzia, coś kalkulował, to nie mógłbym być sędzią. Cieszę się, że przez te dwa lata miałem kontakt z prawem, przynajmniej teoretycznie. Te dwa lata nauczyły mnie tego, że nie jesteśmy sami, nawet w tych najtrudniejszych momentach. Nie chodzi tu o środowisko sędziów walczących o praworządność, ale przede wszystkim o olbrzymie wsparcie ze strony obywateli. To było bardzo krzepiące, dające siłę.
Miał Pan świadomość, że może być coś takiego, że obywatele staną za sędziami? Mówię o czasach, kiedy nie trzeba było protestować przed sądami.
- Nie miałem takiej świadomości. Myślałem, że obywatele traktują sąd jak jakiś inny urząd. Natomiast tych ostatnie osiem lat, poza tymi olbrzymimi minusami, pokazało też wiele plusów. Okazało się, że w 2015 roku, kiedy był demolowany Trybunał Konstytucyjny, nagle odkryliśmy, że kwestie praworządnościowe, kwestie niezależnych sądów, nie są obywatelom obojętne. W końcu to obywatele jako pierwsi stanęli pod Trybunałem i bronili tej praworządności, a kolejne lata pokazywały, że Polacy rozumieją, co to jest praworządność i po co są niezależne sądy. Myślę, że świadomość prawna przez ostatnich osiem lat niesamowicie poszybowała w górę. I to jest właśnie ten plus ostatnich lat chaosu.
Zobacz cały program "Jestem z Gdańska", z udziałem sędziego Igora Tulei