W tym roku przypada 42. rocznica Sierpnia '80. Z tej okazji do końca miesiąca - codziennie - będziemy przypominać debaty, rozmowy, które transmitowaliśmy rok i dwa lata temu podczas obchodów rocznicowych oraz wspomnienia uczestników Sierpnia '80.
Czytaj także: Strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej wybuchł 42 lata temu. Pamiętajmy, jak było
Kim jest Zbigniew Lis?
Urodził się 7 sierpnia 1948 roku w Sopocie. Wcześnie stracił rodziców - i jak sam mówił - w wieku 15 lat był praktycznie zdany na siebie. Po ukończeniu Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów w Gdańsku podjął pracę na wydziale S-5 jako monter maszyn i urządzeń okrętowych.
W marcu 1968 roku podczas studiów na Politechnice Gdańskiej uczestniczył w demonstracjach na ulicach Gdańska. Brał udział w protestach Grudnia '70.
W sierpniu 1980 roku był członek Komitetu Strajkowego podczas strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, następnie członkiem i szefem ochrony członków prezydium MKS i delegacji rządowej. 13 grudnia 1981 roku internowany, zwolniony w kwietniu 1982. Zatrzymany i aresztowany w lutym 1983, w maju zwolniony z pracy, w lipcu wypuszczony na wolność na mocy amnestii.
Pracował w Zakładzie Budowlano-Remontowym Lokatorsko Własnościowej Spółdzielni Mieszkaniowej Morena w Gdańsku, w latach 1986-1988 w USA, w latach 1989-1996 ponownie w Stoczni Gdańskiej, tym razem w roli starszego projektanta i specjalisty ds. analiz strategicznych.
W 1997 roku odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Rocznica Sierpnia '80. Bożena Rybicka-Grzywaczewska: - Żyliśmy jak w transie
Rozmowa ze Zbigniewem Lisem (fragment, cała rozmowa w dziale Historia Gdańska)
Ze Zbigniewem Lisem w czerwcu 2019 roku rozmawiała Marta Mrozińska.
- Cofnijmy się do sytuacji po wydarzeniach grudniowych 1970 roku, które przyniosły zmiany na najwyższym partyjnym szczeblu: po upadku Gomułki władzę obejmuje ekipa Gierka, a ten pojawia się w stoczni na spotkaniu, gdzie miało paść słynne robotnicze: „Pomożemy!”.
- Nie byłem na tym spotkaniu, zebrali tam swoich partyjnych, co do których nie było wątpliwości, jak się zachowają. Nie było to spontaniczne robotnicze poparcie. Niezależnie od tego spotkania przez stocznię przetaczała się niezaplanowana fala rozmów, dyskusji, w szatniach, podczas przerw śniadaniowych. Dominowała w nich opinia: socjalizm tak, wypaczenia nie.
Tak było i w czasie sierpniowego strajku w 1980 roku.
- No, przecież nikt nie mówił, a chyba i nie myślał o możliwości zmiany ustroju. W 1980 już od lipca w samej stoczni zaczęło się czuć, że coś musi nastąpić. To tak jak w powietrzu przed burzą. Dla mnie wszystko zaczęło się 14 sierpnia, kiedy zobaczyłem idących robotników od strony wydziału K-1. Wołali do nas z biura projektów: „Białe małpy chodźcie z nami!”. Chodziło o białe kitle, które nosiliśmy w pracy. Zrzuciłem ten kitel i wraz z grupą kolegów pobiegliśmy w kierunku koparki, na której stał i przemawiał Wałęsa. Ja, taki raczej dotąd niezaangażowany, poczułem, że zaczyna się coś bardzo ważnego i że muszę w tym uczestniczyć. Po przekazaniu postulatów dyrektorowi, grupa inicjatorów strajku z Wałęsą na czele ruszyła do Sali BHP i ja z nimi. Zawiązał się Komitet Strajkowy, do którego dokooptowano przedstawicieli poszczególnych stoczniowych wydziałów. Od razu pojawiła się potrzeba ochrony Sali BHP, potem w ogóle terenu stoczni. Spontanicznie wyłoniła się grupa „ochroniarzy” spośród młodych inicjatorów strajku, a ja, jako że byłem od nich starszy, zostałem szefem stoczniowej ochrony. To był zalążek grupy porządkowej. Nawet nie przypuszczaliśmy, jak poważne zdanie stoi przed nami: ile pracy organizacyjnej, jak wielka odpowiedzialność. Przez pierwsze trzy dni ochranialiśmy Salę BHP, by komitet mógł spokojnie obradować i – oczywiście – bramy stoczniowe. Z przedstawicielami wydziałów ustaliłem, które z nich odpowiadają za ochronę poszczególnych bram. Objeżdżaliśmy teren stoczni kilka razy dziennie (nocą z jeszcze większą częstotliwością). Wszystko funkcjonowało przez trzy dni do momentu uzyskania zgody na stoczniowe postulaty, to jest podwyżkę, co wiązało się tzw. piątą grupą według obowiązującej wtedy tabeli płac, upamiętnienie ofiar Grudnia ‘70, przyjęcie do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy. Było jeszcze oczekiwanie na potwierdzenie ze strony Tadeusza Fiszbacha, I sekretarza KW PZPR, gwarancji bezkarności dla strajkujących.
Przed salą BHP zgromadził się pokaźny tłum strajkujących, około godziny dziesiątej jeszcze w strojach roboczych, za to po dwunastej już przebranych i gotowych do wyjścia, tylko oczekujących na potwierdzenie podpisania porozumienia. Kiedy nadeszło, większość zniknęła w ciągu piętnastu minut. Nie na wiele zdały się nawoływania do pozostania, ponieważ sytuację zmieniło przybycie dwóch chłopaków z MZK (Miejski Zakład Komunikacji), przedstawicieli strajkujących w zajezdni tramwajowej, który obawiali się, że zakończenie strajku w stoczni, największym zakładzie Trójmiasta, skazuje strajkujących tramwajarzy na natychmiastową pacyfikację i przykre konsekwencje, łącznie z utratą pracy.
Wtedy Wałęsa ogłosił strajk solidarnościowy, a dużą rolę w powstrzymaniu wychodzących odegrały kobiety: Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska, Bożena Rybicka i pani Ewa z kiosku „Ruchu” na terenie stoczni. Właściwie to ona dała hasło: kobiety biegniemy do bram i zatrzymujemy! Powołany został Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, a przedstawiciele kolejnych strajkujących zakładów dołączali do jego prezydium. Później, kiedy tych zakładów były już setki, ich przedstawiciele zasiadali w Sali BHP jako delegaci. Ale to było później, bo po opuszczeniu stoczni przez większość załogi pojawił się problem przetrwania. Gdyby tej nocy władze zdecydowały się na atak, strajk bez trudu zostałby spacyfikowany. Nie zmrużyłem oka, co rusz objeżdżaliśmy bramy, których pilnowały nieliczne grupy – kilku, kilkunastu chłopaków – i właściwie nie było możliwości rotacji.
Przetrwaliście, ataku nie było…
- … a kolejny dzień, niedziela, przyniósł radykalną odmianę. Duże znaczenie miała msza odprawiona na terenie stoczni, która zgromadziła bardzo wiele osób po obu stronach bramy. Stoczniowcy, którzy przyszli w niedzielę do pracy wyrabiać nadgodziny, nie podjęli tej pracy i dołączyli do strajku. Tłum za bramą wyrażający wsparcie też miał swoje znaczenie. Odtąd strajk rósł. Postulaty, już nie tylko ekonomiczne, zostały sformułowane nocą z niedzieli na poniedziałek.
Strajk rósł a z nim i odpowiedzialność służby porządkowej.
- To było co najmniej kilkanaście godzin pracy na dobę, ciągłego sprawdzania ochrony stoczni, reakcji na różne sygnały o zagrożeniu; tu dociera jakiś anonim, trzeba sprawdzić, tu informacja o alkoholowej melinie. Kolega Bury dorwał kogoś wnoszącego do stoczni osiem czy dziewięć butelek spirytusu. Część została wylana, resztę oddaliśmy do stoczniowego szpitala. Uznaliśmy, że trzeba ogłosić prohibicję. Na strajku się nie pije. Pewnie ktoś tam coś miał i wypił, ale z pewnością pijaństwa nie było. Udawało nam się panować nad sytuacją, choć nie mieliśmy żadnego doświadczenie w dziedzinie ochrony obiektów i ludzi. Nikogo nie trzeba było poganiać, ludzie sami się zgłaszali do pomocy. Ważne było też, że zostali dowartościowani. Przedstawiciel ochrony czuwający przy bramie sam podejmował decyzje, nie oczekiwał nakazów z góry.
Trzeba też było uważać na różne możliwe prowokacje, bo przecież z pewnością takie próby były podejmowane przez SB. W Sali BHP co rusz pojawiały się podejrzenia o agenturalność, uważam, że właśnie celowo prowokowane. Najbardziej podejrzliwa była Joanna Gwiazda. Kiedy przyjechali doradcy: Mazowiecki, Geremek i inni, to siłą rzeczy zostali powierzeni opiece naszej służby porządkowej. Chodziliśmy z nimi po stoczni, a oni rozmawiali ze strajkującymi. Prowadzili też wykłady, czasami zapowiedziane, a czasami spontaniczne, wynikające z doraźnej potrzeby. Ludziom otwierały się oczy, to był naprawdę autentyczny kontakt robotników z inteligencją. Były też rozmowy i spotkania z przedstawicielami opozycji. Były wątpliwości, z pewnością podsycane przez wiadome służby, dotyczące ludzi KOR-u, konkretnie Bogdana Borusewicza. Stoczniowcy bardzo się dziwili: „Jak to? To on nigdzie nie pracuje? To z czego żyje?”. Sytuację wyjaśnił zdecydowanie Lech Wałęsa i tym samym uciął te spekulacje. Najważniejsza jednak była wymiana poglądów na tych spontanicznych spotkaniach. Ci, dotąd obcy, przestali być obcy.
Kolejne, chyba najtrudniejsze, wyzwanie to zapewnienie bezpieczeństwa delegacji rządowej, a przede wszystkim uniknięcie jakiejkolwiek prowokacji bądź po prostu nierozsądnych zachowań, które mogły doprowadzić do zerwania rozmów. Przecież trzeba było zapanować nad tysiącami strajkujących ludzi, zmęczonych długotrwałym oczekiwaniem, pełnych pretensji do władzy, pamiętających dramat siedemdziesiątego roku.
- Kiedy było już wiadomo, że przyjedzie delegacja rządowa, spotkaliśmy się w dyrekcji z przedstawicielami BOR-u (Biuro Ochrony Rządu). Przekonywaliśmy ich, że sami przejmiemy delegację i zapewnimy jej bezpieczeństwo. Okazało się jednak, że oni muszą koniecznie towarzyszyć delegacji, bo zgodnie z przepisami nie wolno im odstąpić od jej ochrony. Musieliśmy się więc zgodzić na ich obecność. Najważniejsze było jednak zapanowanie nad nastrojami strajkujących. Wciąż krążyły, chyba w dużej mierze prowokacyjne, informacje: a to że stoczniowcy na pewno będą chcieli członków delegacji wygwizdać, a to, że opluć, a może ktoś będzie chciał zaatakować wicepremiera Jagielskiego, co, oczywiście dostarczy władzy argumentu do użycia siły. Rozmawialiśmy o tym na poszczególnych wydziałach: „Niech nikt nie waży się gwizdać, pluć czy głośno krzyczeć!”. Rezultat przeszedł oczekiwania. Kiedy wysiedli z autobusu za główną drugą bramą i szli kilkaset metrów do Sali BHP, towarzyszyła im martwa cisza i tylko te wpatrzone w nich twarze stojących w szpalerach ludzi w roboczych kombinezonach.
Kiedy ich wprowadziłem do sali przez pierwsze dziesięć-piętnaście minut nie mogli dojść do siebie, dosłownie trzęsły im się portki. To był ważny moment psychologiczny. Zrozumieli naszą determinację i to było nasze pierwsze zwycięstwo. Jagielski powiedział wprost, że on drugi raz tak nie wejdzie i zażądał, żeby delegację dowozić autobusem do drzwi sali i koniecznie nie przez główną bramę. Wtedy podjąłem decyzję, że będziemy wjeżdżać i wyjeżdżać pierwszą bramą. Odwoziliśmy ich do budynku komitetu wojewódzkiego partii i tam też po nich przyjeżdżałem. I tak było do końca rozmów, również 31 sierpnia w dniu podpisania porozumienia.
Bardzo nie podobało się to dziennikarzom, którzy oczekiwali na następny przyjazd delegacji przy drugiej bramie. Tak gwałtownie pędem runęli ku Sali BHP, że doszło do przepychanek. Wyszedłem z tego nieco poturbowany , bo byłem w pierwszej linii chroniących delegację, borowcy byli za nami. Kiedy po podpisaniu porozumień żegnałem się z szefem ochrony Jagielskiego, przyznał, że podziwia odwagę strajkujących, tym bardziej, że wie jak sprzeczne rozkazy z góry, dotyczące rozwiązania sytuacji strajkowej, były wydawane.
Cała rozmowa ze Zbigniewem Lisem z 2019 roku do przeczytania w dziale HISTORIA portalu gdansk.pl. Tam także wiele innych ciekawych materiałów dotyczących historii Gdańska.