• Start
  • Wiadomości
  • Punk rock, miłość, Siekiera. I stan wojenny - opowiada Tomasz Budzyński, muzyk i świadek tamtych wydarzeń

Punk rock, miłość, Siekiera. I stan wojenny - opowiada Tomasz Budzyński, muzyk i świadek tamtych wydarzeń

- Nie rozumiem, dlaczego mnie tu zaproszono, nie jestem żadnym kombatantem - mówił Tomasz Budzyński, wokalista legendarnego zespołu Siekiera założonego w stanie wojennym. Został na jeden dzień przewodnikiem w ECS i był to świetny pomysł: przewodnik "rozkręcił się" i słuchacze dostali autentyczną, żarliwie opowiedzianą historię życia o czasie, w którym trudno było być punkowcem.
13.12.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Po opowiedzeniu swojej historii, Tomasz Budzyński chwycił za gitarę i dał fantastyczny mini koncert w ECS

Przedstawiamy zapis wybranych fragmentów (większej części) subiektywnego oprowadzania po wystawie stałej Europejskiego Centrum Solidarności z Tomaszem Budzyńskim - malarzem, muzykiem i poetą. W latach 1982-84 był wokalistą kultowej dziś Siekiery. Jest współzałożycielem zespołu Armia, w którym śpiewa do dziś. Spacer odbył się w niedzielę, 11 grudnia 2016 r.


Pochodzę z Puław, z małego miasteczka koło Lublina. Kiedy ogłoszono w Polsce stan wojenny miałem 19 lat. Pamiętam, że 12 grudnia 81 roku byłem na koncercie zespołu TSA, grali w moim mieście. Poszedłem na niego z dziewczyną z Warszawy, w której byłem wtedy bardzo zakochany. Dlatego dziś, jak słyszę hasło “stan wojenny” - to mi się kojarzy z tą dziewczyną. Wróciłem do domu po fajnym koncercie, pozytywnie naładowany. Obudziłem się rano i mama mówi: “stan wojenny ogłosili”.

Jaruzelski przemawiał z telewizora, a do mnie to nie docierało. Jaki stan wojenny? To będą teraz do mnie strzelać, do moich kolegów? Próbowałem żartować, ale widziałem że moim rodzicom nie było do śmiechu. Byli działaczami Solidarności w swoich zakładach pracy. Telefony nie działały, w telewizji - nic, w radio nic - włączasz Trójkę, najlepszy program na świecie w czasach komuny - a tu cisza.

Wiem, że znajomi moich rodziców mieli kłopoty, wielu było internowanych. Miałem koleżankę, 13 grudnia przyszli w nocy do jej domu i zabrali jej ojca. Dla mnie stan wojenny to było “nie ma Trójki”, a dla kogoś innego było “nie ma ojca”. 

Następnego dnia, w poniedziałek, jakoś chciało mi się pojechać do szkoły, do mojego liceum plastycznego. Wyjątkowo, bo normalnie nigdy mi się nie chciało, często wagarowałem - o 5.20 musiałem wstać, żeby zdążyć. Ale miałem wtedy taką potrzebę, żeby być razem z kolegami, człowiek nie chce być sam w trudnych chwilach - tak rozumiem słowo “solidarność”.

W szkole okazało się, że wszyscy mieli tak samo, cała klasa przyjechała. Nawet nauczyciele odnosili się do nas jakoś inaczej, nagle mieliśmy poczucie wspólnoty z nimi, nawet z tymi, których się nie lubiło. Kiedy wracaliśmy do domu z kolegami, zaczepiła nas starsza pani i powiedziała: “biedni jesteście chłopcy, pewnie was zaraz do wojska wezmą”. Dotarło to do nas, że może się tak stać. Tego się głównie baliśmy, nie chcieliśmy iść do wojska na warunkach “radzieckiego diabła”, ale ponieważ byliśmy uczniami na szczęście nas nie wzięli.

Przerwa w nauce trwała chyba z miesiąc. No i moja miłość - byłem przecież zakochany w tej dziewczynie z Warszawy. I co teraz? Zadzwonić się nie da - telefon nie działa. Od razu chciałem do niej jechać, te 100 km z Puław. Ale też się nie da - nie wolno opuścić miasta! Musiałem iść do urzędu po pozwolenie na wyjazd do Warszawy. Dostałem - jak człowiek jest zakochany to nie ma dla niego żadnych przeszkód.
 

Bohater snuł swoją energetyczną opowieść na wystawie stałej w ECS: - Dla mnie stan wojenny to była dziewczyna, którą kochałem i to, że nie było radiowej Trójki. Dla innych to był brak ojca w domu

Przyjechałem do mojej ukochanej. Zapukałem do jej drzwi, dumny z siebie, że przedarłem się przez ZOMO, przez te wszystkie przeciwności. I to są wspomnienia młodego chłopaka ze stanu wojennego - przecież w tym wieku marzy się tylko o tym, żeby mieć dziewczynę. Mnie interesowało jeszcze malarstwo i rock`n`roll. Nigdy nie angażowałem się politycznie.

Z czasem ta groza stanu wojennego zelżała - nie wiem po ilu miesiącach, ale w końcu włączyli Trójkę - to, że radio znów zaczęło nadawać muzykę to była dla mnie duża otucha. Oczywiście - pewnych zespołów, np. Maanamu nie mogli puszczać, ale Lady Pank zawsze miał wolność w eterze.

A ja właśnie w stanie wojennym zostałem muzykiem, zawsze chciałem grać w zespole. Wtedy był modny punk rock i ja też byłem takim punkowcem. Miałem obszarpane ubranie, pełno agrafek w ubraniu, włosy “rozczapirzone”, napis “Sex Pistols” na koszulce zrobiłem sobie sam.

W naszym mieście raz do roku w domu kultury organizowano konkurs dla młodych zespołów. Rankiem, w dzień imprezy (pod koniec listopada 1983 r.) rozmawialiśmy sobie z kolegą, że może pójdziemy zobaczyć, co tam się dzieje. A w końcu powiedziałem do niego: “ty, zróbmy sobie jaja i powiedzmy, że my też występujemy, załóżmy sobie jakiś zespół i się zgłośmy, coś tam zagramy”. Zebraliśmy ekipę na zasadzie: “ty i ty będziesz w naszym zespole”, załapał się też niejaki Tomasz Adamski (późniejszy lider zespołu Siekiera - red.). Poszedłem do komisji i zgłosiłem nasz zespół. “A jak się nazywacie?” - pytają. Podrapałem się w głowę i mówię: “Siekiera” i właśnie tak powstał słynny punkowy zespół Siekiera. Kapela, która występowała przed nami w konkursie pożyczyła nam swoje “gary” i gitary.

Graliśmy byle co, a ja się darłem do mikrofonu - totalny awangardowy punk rock. Po 10 minutach nam podziękowali. Jak człowiek stanie tak raz na scenie przed mikrofonem to połyka bakcyla.
 

Słuchaczami opowieści Tomasza Budzyńskiego byli nie tylko fani jego twórczości z czasów Siekiery, ale także młodsze i starsze pokolenie

No więc graliśmy czy raczej uczyliśmy się grać - na początku covery kapel punkowych, których wtedy słuchaliśmy (Dead Kennedys, Church, UK Subs, Exploited). Ja byłem wokalistą. Nie znałem angielskiego - wtedy w Puławach nikt nie znał angielskiego! Śpiewałem “łałała, yeah, fuck off”-i tak każdy utwór.

Byłem już wtedy studentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego - za namową mamy poszedłem na historię sztuki, chociaż chciałem iść na malarstwo na akademii (mama chciała, żebym był kustoszem na zamku) i to był straszny błąd. Zamiast na nudne studia jeździłem do mojej dziewczyny z Warszawy i na próby Siekiery. Po pół roku zostałem wyrzucony.

Później kolega zaproponował, żebyśmy zagrali przed Kultem i Dezerterem na organizowanej przez niego imprezie studenckiej w Lublinie. Nie wyszliśmy nawet z garderoby, bo nasz perkusista nie dojechał, ale poznaliśmy wtedy Grzegorza Brzozowicza. To był facet, który działał w warszawskim klubie Remont - najważniejszym klubie punkowym w Polsce! Przyjechał z Kazikiem, któremu tyle nagadaliśmy o naszym świetnym graniu, że Brzozowicz w końcu zaproponował nam koncert w Remoncie.

Powiedzieliśmy sobie wtedy: “no, jeśli mamy tam grać, to musimy mieć swoje numery”. I wtedy Tomasz Adamski w ciągu dwóch miesięcy zrobił ten słynny repertuar Siekiery: “Idzie wojna” i “Fala” i inne piosenki.

No i zagraliśmy w Remoncie. Punki z Warszawy to byli chuligani prawdziwi, chcieli nas otłuc i zaczepiali naszą załogę z Puław tańczącą pogo pod sceną. I wtedy Adamski podszedł do mikrofonu i rzucił słynne hasło, które odbiło się na całej historii muzyki rockowej w Polsce: “Świry do przodu, próchno za drzwi”.

To było już po stanie wojennym w 1984 roku (stan wojenny zniesiono 22 lipca 1983 r. - red). Usłyszeliśmy, że jest taki festiwal w Jarocinie (to była czwarta edycja wydarzenia - red.) i że tam takie zespoły ze wsi jak my mogą zagrać dla dużej publiczności.

Nagraliśmy na kasetę nasze 25 minutowe demo i wysłaliśmy listem do Jarocina. Czekaliśmy. Przyszedł list od Waldemara Chełstowskiego, szefa festiwalu. “Cześć, przyjeżdżajcie jesteście świetni. Puściłem waszą kasetę Niemenowi”.

Czytaliśmy i nie wierzyliśmy...Dla mnie słowa, że Czesławowi Niemenowi, najlepszemu wokaliście w Polsce podoba się nasze granie to było coś niesamowitego.


Zwiedzający mieli okazję wysłuchać trzech utworów w wykonaniu wokalisty Armii

Takich zespołów jak nasz przyjechało do Jarocina chyba z 50.Tak dowaliliśmy na naszym występie, że 20 tys. osób publiczności zbaraniało. Tam był total, do nieba unosił się jeden wielki tuman kurzu. Nasz koncert trwał 20 minut i w tym czasie zmieniło się moje życie. Do Jarocina przyjechałem jako chłopak znikąd, a jak zszedłem ze sceny byłem gwiazdą polskiego rocka. Kiedy wróciłem do domu ojciec mi pokazał zdjęcie w gazecie “Sztandar Młodych”:  - Tomasz Budzyński, polski Mick Jagger - tak był podpis.

No i magazyn muzyczny “Non Stop”. Byłem chyba pierwszym Polakiem na jego okładce. Zdjęcie było z Jarocina, wygolony, z paskiem włosów na środku głowy darłem się do mikrofonu.

(Chciałbym zaznaczyć, że w 1984 roku mieć taką fryzurę to nie było to co teraz - i to jeszcze w Puławach. Można było na dzień dobry dostać “wpierdziel” od chuliganów miejscowych, albo zostać zwiniętym przez pierwszy patrol milicji. To był akt prowokacji, trzeba było się liczyć z tym, że zaraz trzeba będzie się bić).

Podpis pod zdjęciem brzmiał: “wokalista zespołu Siekiera trzyma w ręku mikrofon, dobrze że nie tasak”.

I tak, przypadkowo stałem się muzykiem. To jest historia, tak było. Nie wiem dlaczego tak się potoczyło, miałem być przecież kustoszem. Jestem wdzięczny Bogu, że tak się nie stało.
 

Choć opowieść dotyczyła ponurych czasów stanu wojennego i schyłku PRL było dużo okazji do śmiechu

Opowiem jeszcze jak muzyków prześladowano w tamtych czasach na festiwalu w Jarocinie.

W 1985 roku pojechałem tam już jako wokalista Armii. Spaliśmy gdzieś pod Jarocinem - co ciekawe - w Ośrodku Uprawy Lnu i Konopii. I nagle szósta rano walenie do drzwi: “Wstawać! Milicja! Jest tu Budzyński?”. No i zakuli polskiego Micka Jaggera w kajdanki. Pytam o co chodzi. “Zobaczysz, zobaczysz - okradliście sklep ze skórami” odpowiedzieli mi. Zabrali na komendę, odciski palców zdjęli, w końcu puścili, bo przecież żadnego sklepu nie okradłem. To był element zastraszania - uważaj Budzyński, nie fikaj ze sceny, bo w razie czego to jesteś złodziejem.

Festiwal w Jarocinie to było wspaniałe wydarzenie, ale to nie było miejsce gdzie było wszystko wolno. Graliśmy tam z Armią co roku do 1991 roku, a do 89 roku, dopóki była komuna, za każdym razem, tuż przed koncertem wzywano nas do urzędu Służby Bezpieczeństwa w Jarocinie, bali się, że będziemy nawoływać publiczności ze sceny do buntu. A my nie mieliśmy takiego zamiaru, bo nie o to w tym festiwalu chodziło.

Kiedy człowiek wtedy, w PRL, przyjechał na taki festiwal z małego miasta i nagle zobaczył, że takich jak on jest 20-30 tysięcy, że nie jest sam, że jest solidarność, że jesteśmy jedną załogą to wracał później odważny, chodził z podniesioną głową.

Komuna myślała, że Jarocin to wentyl bezpieczeństwa, że jak ludzie się tam raz do roku zjadą to nie będą palić komitetów partii, ale nie rozumieli jaką muzyka ma moc, że daje człowiekowi ducha. To właśnie dzięki silnemu duchowi zwyciężyliśmy w Polsce komunizm.


Czytaj także:

Czytaj także: Grudzień`70. Śmierć młodego stoczniowca w rodzinnym wspomnieniu

Z solidarności dla Solidarności - bohaterowie strajku głodowego w enerdowskim więzieniu odznaczeni w ECS. Poznaj ich niezwykłą historię

Pomnik 20.letniego Antoniego Browarczyka stanie na Targu Rakowym. Upamiętni ofiary stanu wojennego



TV

Święty Mikołaj przyjechał do Świbna