
Trochę w cieniu, ale jednocześnie w pierwszym szeregu z wielkimi tego świata. Prawie ramię w ramię, a jednak na tyle dyskretnie, by nie rzucać się w oczy więcej, niż to niezbędne. Taka mniej więcej jest rola przewodnika, który oprowadza po mieście ważne osobistości. Od ponad 40 lat taką niezwykłą misję pełni w Gdańsku Gabriela Kosicka. Lista zagranicznych dostojników, którym przybliżała dzieje naszego miasta jest bardzo długa. Każda taka wizyta to garść unikalnych wspomnień i anegdot.
Swego czasu miesięcznik “Pani” umieścił Gabrielę Kosicką pośród “100 Polek 2001 roku”. Napisali:
- Gabriela Kosicka - historyk i anglistka, jest najlepszym trójmiejskim przewodnikiem, pokazuje miasto koronowanym głowom i prezydentom, odwiedzającym Wybrzeże

Na rozmowę z dziennikarzem naszej redakcji Pani Gabriela przyszła do kawiarni przy ulicy Długiej, ubrana w sukienkę, w której … 31 lat wcześniej oprowadzała po Gdańsku króla Szwecji Karola XVI Gustawa. To rzecz wyjątkowa: ze świetnej tkaniny, kupiona w Afryce pod koniec lat 80. Elegancka i nie do zdarcia, podobnie jak jej właścicielka.
Stara Dama przy fontannie
Jak się zostaje przewodnikiem koronowanych głów państw?
- Mówiąc szczerze, to nie wiem. Swoje pewnie zrobił przypadek.
Jest Pani bardzo skromna.
- To nie żadna kokieteria. Znalazłam się po prostu na liście Urzędu Miejskiego do obsługi ważnych gości z zagranicy. Może dlatego, że na początku lat 90. wśród gdańskich przewodników PTTK biegła znajomość angielskiego nie była jeszcze tak powszechna. A ja szlifowałam ten język jak mogłam, już od młodzieńczych lat. Angielski zawsze był moim wielkim hobby. Zadbali też o to moi rodzice. Miałam prywatne lekcje angielskiego w domu wraz z trzema koleżankami. Na dobrym poziomie była też nauka tego przedmiotu w Liceum Ekonomicznym. W języku angielskim szło mi tak dobrze, że w gdy szkole któregoś roku zabrakło nauczycielki, to poproszono mnie, abym w jej zastępstwie przez dwa miesiące uczyła w klasie swoje koleżanki. Było nas wtedy ponad 30 dziewczyn. Dziś taka zamiana ucznia na nauczyciela na pewno by nie przeszła.

Tak więc świetny angielski otworzył przed Panią te możliwości...
- To też nie było takie proste. Lista ważnych gości w moim przypadku zaczęła się od niezwykłej wycieczki z Włoch. Co najlepsze, ja wcale nie wiedziałam, że są tacy ważni.
Mianowicie?
- Jesień 1983 r. Odbieram telefon, że następnego dnia o godzinie o 7.30 mam być przy Fontannie Neptuna. To dość nietypowa pora na zwiedzanie.
Na miejscu jest kilkunastoosobowa grupa Włochów wraz z tłumaczem znającym język angielski. Opowiadam, że tu Temistokles, tutaj Apollo i wszędzie dookoła łacina, która jest przecież bazą ich języka. A na Ratuszu Głównego Miasta maksyma: “Umbra sunt dies nostri” - “Cieniem są dni nasze” - czyli, w bardzo luźnym tłumaczeniu “Ciesz się każdą chwilą”. Na to jeden z nich oświadcza, że muszą mieć koniecznie zdjęcie przy Fontannie Neptuna. Staję między nimi, niewysoka jak dziś, ledwie 158 centymetrów. I w pewnej chwili jeden z tych Włochów nagle wyciąga i rozwija transparent z napisem: Juventus Club Torino.

Potem jedziemy do Sopotu i podobne zdjęcia robimy na molo i na plaży przed Grand Hotelem. Włosi byli oczarowani.
A ja, prawdę mówiąc, nie zdawałam sobie do końca sprawy, kim oni są, oprócz tego, że reprezentują drużynę piłkarską. Dopiero, kiedy wróciłam do domu, to usłyszałam: “To przecież wielkie Juve, Stara Dama!”
Super historia. Czytelnikom dopowiedzmy, że Juventus Turyn w składzie ze Zbigniewem Bońkiem i Michelem Platini rozegrał 28 września 1983 r. w Gdańsku mecz pierwszej rundy Pucharu Zdobywców Pucharów z trzecioligową wówczas Lechią. Dwa tygodnie wcześniej Włosi spuścili u siebie lanie "biało-zielonym" 7:0. Na Traugutta ostatecznie wygrali 3:2, ale gdańska drużyna przez kilkanaście minut prowadziła z wielkim rywalem 2:1
- Następne takie wczesne rano jak z Włochami trafiło się już wiele lat później na Westerplatte przy okazji wizyty Zbigniewa Brzezinskiego, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji prezydenta USA Jimmy'ego Cartera. Wielki człowiek, wielka postać.

Jak rozbawić księcia
Zbigniew Brzezinski mówił bardzo dobrze po polsku.
- Zgadza się. Ale ja oprowadzałam go posługując się angielskim. To jest bowiem język dyplomacji.
Ten mój szlak przewodnicki z VIP-ami rozpoczął tak na dobre książę Karol, dzisiaj Karol III, król Wielkiej Brytanii.
Kiedy to było?
- Rok 1993. Dostaję telefon z Urzędu Miasta, że książę Karol przybywa na Westerplatte. Wiem, że w tym czasie na Uniwersytecie Gdańskim działa fantastyczny człowiek profesor Jerzy Limon, który ma pomysł, aby wskrzesić w Gdańsku XVII-wieczny teatr Szekspirowski i będzie szukał poparcia dla tej idei u następcy brytyjskiego tronu.
Jestem na miejscu dwie godziny wcześniej, towarzyszy nam ówczesny admirał floty. Teren Westerplatte jest dokładnie sprawdzany. Wszystkie krzaki przeczesane przez służby z użyciem specjalnie szkolonych psów.
Czekamy przy wejściu na kopiec, na którym stoi Pomnik Obrońców Wybrzeże. Książę Karol przyjeżdża czarną limuzyną. Kiedy wyszedł z samochodu i zaczęło się powitanie ktoś puka mnie w ramię i mówi do ucha: “Remember, don’t say You” (Tylko nie używaj Ty). - Oczywiście. Wiem, że odpowiedni zwrot to “Your Highness” (Wasza Wysokość).
Idziemy do pomnika. Po drodze opowiadam o siedmiu dniach bohaterskiej obrony Westerplatte przez polskich żołnierzy. Czuję, że książę Karol jest perfekcyjnie przygotowany do wizyty. Ma świadomość w jak ważnym dla historii Polski miejscu się znajduje.

Z tego spotkania mocno pamiętam jego niebieskie oczy. Słońce wtedy mocno świeciło, była połowa maja. Ja byłam ubrana w sukienkę oraz czerwony płaszcz.
Na górze czeka na nas kompania honorowa Marynarki Wojennej. Książę Karol kładzie wieniec.
I kiedy kończy się ta oficjalna część znowu “przejmuję” księcia. Opowiadam o wzgórzach morenowych, o lodowcu, który kształtował ten ląd 13 tysięcy lat temu. I pozwalam sobie w tym momencie na dowcip.
Jaki?
- Kiedy patrzy się z kopca Westerplatte w stronę Gdańska, to dobrze widać Suchanino. A ja wraz z rodziną od 1983 r. mieszkam w wieżowcu przy ulicy Paganiniego 9. I mówię: "Czy Wasza Wysokość widzi ten wieżowiec w oddali?" "Tak" - odpowiada. - "To najważniejszy budynek historyczny w Gdańsku" - tłumaczę. "Tak, dlaczego? - pyta ze zdziwieniem. "Bo ja tam mieszkam" - odpowiadam z pełną powagą. I książę w śmiech.
I co było dalej?
- Zeszliśmy na dół. Tam książę Karol zmienił na pokładzie okrętu Marynarki Wojennej mundur na garnitur, a cała delegacja czekała w pobliżu.
Ja cały czas miałam ze sobą historię Gdańska po angielsku, wielkości zeszytu. Myślę sobie, że taka okazja się już nie powtórzy. Poproszę księcia Karola o podpis. Kiedy wychodzi z okrętu i zbliżamy się razem do samochodu wtedy pytam, czy zechce podpisać mi książkę. Ktoś z boku strofuje mnie jednak, że według obowiązującego zwyczaju, koronowane głowy nie robią takich rzeczy. Odpowiadam, że rozumiem.
Idziemy dalej chodnikiem w kierunku samochodu. I w pewnym momencie książę proponuje skrócenie drogi przez trawnik, ten na którym znajduje się napis “Nigdy więcej wojny”. Ja mówię: “Your Highness, it’s not very english style”. “Tam jest wiele krecich kopców”. “O, never mind” (Nic nie szkodzi) - odpowiada stoicko. “Wszyscy i tak pójdą za nami” - dorzuca. I tak się stało. My przez tę trawę, a reszta za nami, w tym też damy w szpilkach.
Druga część tamtej wizyty miała już miejsce w centrum Gdańska, obok parkingu, gdzie dziś wznosi się Gdański Teatr Szekspirowski. Na księcia Karola czekał już między innymi prof. Jerzy Limon oraz miejski konserwator zabytków Marcin Gawlicki.
Potem przeszliśmy na Długi Targ, gdzie znowu ja oprowadzałam. Spotkanie zakończył lunch w Piwnicy Rajców, udekorowanej pięknymi holenderskimi kaflami, których dziś, niestety już nie ma.
Następuje pożegnanie. Książę Karol dziękuje mi i mówi: "You are very informative" (Masz wielką wiedzę). Dużo się od Ciebie dowiedziałem. Potem dodaje: "You are very romantic" (Jesteście bardzo romantyczni). Książę wyraził tymi słowami podziw dla ducha Polaków, którzy potrafią porywać się na idee nie do spełnienia na pierwszy rzut oka. "Jestem pewny, że ten teatr Szekspirowski powstanie". I na koniec jeszcze uścisk ręki.

Z sercem do króla
Miała też Pani zaszczyt oprowadzać młodszego brata księcia Karola, księcia Yorku Andrzeja
- Tak. Było to 19 września 2000 roku. Dzień wcześniej, w Warszawie książę Yorku przekazał premierowi Jerzemu Buzkowi oryginalną niemiecką maszynę szyfrującą Enigmę M 3097, używaną między innymi do szyfrowania depesz do okrętów podwodnych. Kody do niej złamali polscy kryptolodzy i matematycy. Takiej maszyny do tamtej pory nie było w polskich zbiorach.
Podczas pobytu w Gdańsku książę Yorku zobaczył Westerplatte. Pamiętam, jak w trakcie rejsu pod Zieloną Bramę piliśmy na statku po polsku, a ściślej rzecz biorąc po turecku, zaparzoną kawę. Czyli dwie łyżki kawy i wrzątek. Bardzo mu smakowała. Opowiadałam mu wtedy, że ma szansę zobaczyć Gdańsk od strony wody, jak wszyscy żeglarze przybywający do miasta w dawnych wiekach.
O mały włos nie byłabym jednak przewodnikiem podczas tej wizyty.
Dlaczego?
- Kiedy z radością odebrałam z urzędu telefon, że do Gdańska przybywa książę Andrzej mój 7-letni synek Witek zupełnie nie podzielił mojego entuzjazmu. “No tak, to znowu Cię nie będzie w domu” - zareagował. - "Mnie nie będzie, ale tako samo dwie córki księcia, które są w podobnym wieku, też będą bez taty. W takim razie zrobimy im niespodziankę” - zaproponowałam szybko, aby pocieszyć synka.

Postanowiłam kupić ręcznie robione polskie krówki, które cały czas trzymałam luzem w torebce.
Pędzimy z księciem Andrzejem przez Długi Targ. On stawia duże kroki. Czuć pośpiech. Jego adiutant wciąż czuwa. Cały czas stosuję najważniejszą i świętą zasadę w mojej pracy: “Przewodnik nie mówi co wie, bo wie dużo - ale wie, co mówi”.
W końcu zatrzymujemy się z księciem Andrzejem przy Złotej Bramie. Zaczyna się pożegnanie. Ja mówię, że mam cukierki dla jego córek. Opowiadam, że mój syn skarżył się, że znowu zostanie sam w domu. - “Postaram się nie zjeść wszystkich w samolocie” - odpowiedział książę. Krówki rozdaję, zresztą, do dzisiaj turystom polskim i zagranicznym.
Skoro już mówimy o podarunkach dla monarchów, to muszę jeszcze wspomnieć o królu Szwecji Karolu XVI Gustawie, który był w Gdańsku 24 września 1993 roku.
Zamieniam się w słuch
- Moi synowie wymyślili, oczywiście z moją małą podpowiedzią: “Kupujemy bursztynowe serce”, wielkości dłoni. To będzie prezent dla Madeleine, najmłodszej córki króla, przyszłej królowej Szwecji.
Trzymam tę niespodziankę w torebce. Czy da się ją wręczyć królowi?Czekam na Karola XVI Gustawa i jego żonę Sonię przy Złotej Bramie.Według scenariusza, który otrzymałam wcześniej, mamy iść ulicą Długą i Długim Targiem i potem do ratusza. I nagle wiadomość: królowa jednak nie przybędzie.
Przy Dworze Artusa wplatam w opowieść szwedzki wątek o królu Zygmuncie III Wazie. Pytam też, czy może w Szwecji znają powiedzenie: że, kiedyś pewnego dnia w Gdańsku słońce zaszło w południe. Takie powiedzenie ukuto po bitwie pod Oliwą 28 listopada 1627 roku, podczas której zatopiony został admiralski okręt “Solen” (Słońce).
Potem wchodzimy do Sali Wielkiej Rady, zwanej też Salą Czerwoną, w Ratuszu Głównego Miasta. Proszę króla, aby spojrzał w górę na XVI-wieczne dekoracje, które robią wielkie wrażenie na wszystkich. Tam widać herb Wazów. “Ostatni z tej dynastii byli w Gdańsku w XVII wieku. A Wasza Wysokość jest dzisiaj” - opowiadam.
Nadchodzi moment, w którym prezydenci Gdańska, Gdyni i Sopotu wręczają Karolowi XVI Gustawowi prezent.

Postanawiam wkroczyć do akcji i złamać nieco protokół dyplomatyczny. - Nie będę miała okazji za 300 lat spotkać ponownie Waszą Wysokość - tutaj jest specjalny prezent dla najmłodszej córki. W dołączonym liście napisałam wraz z synami, że gdy spotykają się prezydenci, premierzy, królowie, najważniejsze jest, aby spotkali się też zwykli ludzie, którzy tworzą społeczności danych krajów” - powiedziałam wręczając bursztynowe serce.
Widzę, że lubi Pani wplatać w swoją opowieść przewodnicką ciekawostki o kraju, z którego pochodzi dana osoba
- To w oczywisty sposób uatrakcyjnia mój przekaz. Słuchacz jest wtedy bardziej zainteresowany tym, co mówię.
Taki trik zastosowałam chociażby w sierpniu 2021 r., kiedy nasze miasto odwiedziła wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Vera Jourova.
Po tym, jak w towarzystwie prezydent Gdańska Aleksandry Dulkiewicz, złożyła wieniec przy grobie Pawła Adamowicza w Bazylice Mariackiej, opowiadam jej, że Gdańsk ma ponad 1000 lat. I w tym miejscu pytam, czy wie, kiedy pierwszy czeski turysta przybył do Gdańska. Wielkie zaskoczenie. Ktoś z grupy towarzyszącej polityk rzucił: “Może Husyci?” Ja na to, że jeszcze wcześniej - święty Wojciech, X wiek. W tym momencie dowcipnie zareagowała Vera Jourova: “Ale bardzo źle go potraktowaliście”. “Ale to nie Polacy, lecz Prusowie go zamordowali” - prostuję. “Wina jest odkupiona, bo Czech z krwi i kości jest patronem Polski, a drugim święty Stanisław Kostka” - dodaję od razu. “Świetnie” - odpowiada Vera Jourova. W ten sposób dobre relacje polsko-czeskie zostały uratowane.
Potem tylko dopowiadam wszystkim, że Husyci z ziemi czeskiej rzeczywiście osiedlali się w Gdańsku w okolicy dzisiejszego Jelitkowa i tam sprawdzali, czy woda morska jest rzeczywiście słona.

Zachwycić się pięknem
Skąd u Pani wziął się pomysł, aby zostać przewodnikiem PTTK?
- Przewodnikiem chciałam być zawsze, ponieważ mój tata kończył kurs przewodnicki. Jego najmłodszy brat też działał w PTTK.
Widać z tego, że ma to Pani w genach
- Tak, to była niewątpliwie rodzinna tradycja. W domu, odkąd pamiętam, półki uginały się pod książkami o Gdańsku i historii. I te przedwojenne oraz powojenne, z których korzystał zarówno mój tata, jak i wujek.
Tata był Pomorzaninem, urodzonym w Tczewie. Sprawdziłam jego przodków cztery pokolenia wstecz, do XVII wieku. To byli ludzie związani od stuleci z ziemią pomorską. Zawsze mówili po polsku.
A Pani mama jakie miała korzenie?
- Pochodziła ze środka Polski, ze wsi Janisławice, niedaleko Skierniewic. To bardzo stara wieś ze starożytnym rodowodem. W Muzeum Archeologicznym w Warszawie pierwsza sala to “kultura janisławicka”. W 1936 r. archeolodzy odkryli w tej wsi grób wojownika scytyjskiego na koniu z VII wieku naszej ery.
We wsi stoi XIV-wieczny modrzewiowy kościół, przed którym witano rycerzy maszerujących na bitwę pod Grunwaldem.
Kolejna ciekawostka to taka, że Janisławice leżą koło słynnych Lipiec Reymontowskich. Ojciec mojej matki Józef Kowalczyk, który był bardzo światłym człowiekiem, spotykał się z naszym wybitnym pisarzem. Dziadek pisał wiersze. Był społecznikiem, przed wojną zbudował we wsi szkołę. I proszę sobie wyobrazić, że w tych latach zorganizował pielgrzymkę do Rzymu na rowerach.
W Janisławicach spędziłam część swojego dzieciństwa.
Przewodnik musi nie tylko znać, ale i czuć historię?
- Myślę, że ten typ wrażliwości po prostu pomaga. Do dziś mam przed oczami piękno mazowieckich pól, pociętych zagonami różnych upraw i widok kobiet idących na mszę w haftowanych chustach na głowach i w kolorowych kieckach, zupełnie jak w “Chłopach” Reymonta. Panowie trochę skromniej ubrani, bardziej na czarno. Jechali do kościoła na rowerach. I jeszcze ta specyficzna gwara, którą rozmawiali ze sobą.
Może zabrzmi to patetycznie, ale to wszystko tworzyło takie piękno szlachetne, którym można się było zachwycić.

Moją pasją zawsze była i jest historia. Stąd kierunek studiów też był oczywisty. Moja praca magisterska dotyczyła emigracji Szkotów na ziemie polskie w XVI-XVII wieku. W Gdańsku obecność tej nacji widać na planie miasta. Stare Szkoty nie wzięły się tak z niczego, przypadkiem.
Kochać ludzi i Gdańsk
Jaka była pierwsza wycieczka, którą Pani oprowadziła po Gdańsku?
- To była jakaś wycieczka szkolna. To już zatarło mi się w pamięci. Z reguły najpierw oprowadza się dzieci i młodzież, żeby młody, nieopierzony przewodnik mógł okrzepnąć, nabrać pewności i doświadczenia.
Ale zanim do tego doszło, to musiałam zdać wymagający egzamin PTTK obejmujący między innymi historię i architekturę miasta, zagadnienia morskie, przyrodę i geografię województwa gdańskiego. Na kurs przewodnika zapisałam się tuż po zdaniu matury. Miałam tam szczęście poznać wspaniałych ludzi. Wykładał nam legendarny Franciszek Mamuszka, który tak bardzo rozumiał Gdańsk i swoją wiedzę o mieście przekazywał w książkach. Spotkałam też wówczas Witolda Kledzika, przed wojną pracownika polskiej kolei w Wolnym Mieście Gdańsku. To Polak urodzony w 1906 r. w Berlinie, który w latach 70. jako przewodnik PTTK oprowadzał też turystów po niemiecku.

A wie Pan, że gdańskie koło PTTK jest najstarsze w Polsce?
Przyznaję się bez bicia: nie wiedziałem
- Zostało założone w 1950 r., kiedy jeszcze Gdańsk wciąż dźwigał się z ruin.
Nasz zasłużona koleżanka Barbara Bogdanowicz ukuła kiedyś hasło naszego koła przewodników PTTK: “Miłość do Gdańska niech idzie w pokolenia”. Może to Pana zdziwi, ale długi czas myślałam, żeby te słowa były wygrawerowane na moim kamieniu nagrobnym. Dziś już wiem, że jest za długie. Pozostanę więc przy takiej sentencji: “Kochałam ludzi i Gdańsk”. Ponieważ tak właśnie czuję.
Jak z agentem 007
Słyszałem, że miała Pani swój maleńki wkład w proces wejścia Polski do NATO
- Dementi, tak bym tego nie ujęła (śmiech). Ale mogę pochwalić się, że w 1990 roku oprowadzałam po Gdańsku Manfreda Wernera, sekretarza generalnego Sojuszu Północnoatlantyckiego. Zapamiętałam go jako bardzo zdecydowanego mężczyznę. Kiedy ja chciałam przejść do Bramy Wyżynnej, to on nagle skręca w prawo, w kierunku Baszty Słomianej. Dopiero po chwili udało mi się zawrócić go na właściwy kierunek.
Niemiecki polityk był kiedyś pilotem, a moi synowie bardzo interesowali się samolotami. Wzięli ze sobą album o lotnictwie światowym. Zapytałam Manfreda Wernera, czy może podpisać książkę. Zrobił to z chęcią. Potem była wymiana upominków. Dostałam na pamiątkę grubą kopertę z napisem NATO, a w niej elegancki nóż do otwierania listów.
Wspomniała Pani wcześniej o protokole dyplomatycznym. Czy dotyczy on stroju?
- Wspomnę w tym miejscu o historii z lipca 2007 roku, kiedy do Gdańska przyleciał Firas Raad Zaid Al-Hussein, bratanek króla Jordanii Abdullaha wraz z małżonką.

Pamiętam, jak czekaliśmy z prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem i zastanawialiśmy się oboje, jak będzie ubrany książę, czy będzie miał na sobie dżallabijję (tradycyjna biała szata mężczyzn arabskich). A tu wychodzi z samolotu mężczyzna w jasnym garniturze, w wieku około 30 lat. To było duże zaskoczenie. Ja miałam wtedy spodnie i bluzkę, więc standard został zachowany. Jordański książę przyjechał wtedy wesprzeć Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Było oczywiście zwiedzanie miasta, ale też wizyta na luksusowym jachcie Sunreef. Przed wejściem na pokład musieliśmy wszyscy zdjąć buty. W środku poczułam się jak w filmie o agencie 007: pełno różnych ekranów, świateł i kosztownych drobiazgów.
A były jakieś wpadki podczas tych wizyt?
- Szczęśliwie takich uniknęłam. Mogło dojść do zgrzytu, ale w porę zostałam uprzedzona. To było w 1994 roku, podczas wizyty prezydenta Turcji Süleymana Demirela z żoną. Był bardzo lubiany przez Turków. W pewnym momencie prezydencka para została rozdzielona. Prezydent udał się do Dworu Artusa, a ja kontynuowałam zwiedzanie z jego małżonką. Wtedy ktoś mi zwrócił uwagę, żeby broń Boże nic nie wspominać o Grecji. Chodziło o wciąż żywe spory historyczne między oboma krajami.
Pierwsza dama Turcji zatrzymała się na ulicy Mariackiej, gdzie podziwiała piękne wystawy sklepików z bursztynową biżuterią. I wówczas powiedziałam, jak po grecku, ale w starożytnej grece, nazywano bursztyn. To było słowo elektron. Małżonka prezydenta Turcji zareagowała na to zupełnie normalnie.
Wszystko, co najlepsze
Którą wizytę najmilej Pani wspomina, z łezką w oku?
- Było takich wiele. Z sentymentem myślę na przykład o wizycie w 2007 r. członków teatru japońskiego, grających na bębnach. Podczas spotkania z nimi opowiadałam o tym, jak japońscy kolejarze wspierali budowę Pomnika Poległych Stoczniowców w 1980 oraz o tym, że mamy w Gdańsku obok Placu Kobzdeja replikę pomnika Mariusza Kulpy, który znajduje się w Parku Pokoju w Nagasaki. Rzeźba w formie pąka kwiatu upamiętnia ofiary bomby atomowej zrzuconej na to miasto w 1945 roku.

Przypomniałam też moim gościom historię ich rodaka, który w połowie lat 70. przyjechał do Gdańska i zaczął robić zdjęcia dworca PKP Gdańsk-Główny. Zauważyli to milicjanci i zabrali mu aparat fotograficzny. Ostatecznie, skonfiskowali mu tylko kliszę. W tej sytuacji kupił w kiosku Ruchu pocztówki z wizerunkiem dworca. Okazało się, że obywatelowi Japonii tak się spodobał nasz obiekt kolejowy, że na jego podobieństwo zbudował Pałac Ślubów na jednej z wysp w swojej ojczyźnie.
Na japońskiej grupie teatralnej największe wrażenie zrobiła Sala Czerwona w Ratuszu Głównego Miasta. Po powrocie do kraju przysłali mi pamiątkowy album z podziękowaniami.
Zawsze lubię też obsługiwać wizyty żony ambasadorów, które cyklicznie organizują wycieczki po Polsce. Podróżują w kilkudziesięcioosobowej grupie. To jest reprezentacja całego świata. Fascynująca dla mnie jest ta mieszanka kultur i stylu życia.
Nie myśli Pani o odpoczynku, przejściu na zasłużoną emeryturę?
- W życiu! Na emeryturę przewodnik turystyczny przechodzi tylko wtedy, kiedy nie może się już poruszać po ulicach Gdańska i po prostu nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Ja, póki co, nie mam z tym żadnego problemu.
Żal byłoby mi zostawić mój Gdańsk. Bardzo się staram, aby osoba, do której mówię - nieważne król, książę, polityk, uczeń, nauczyciel, zwykły Kowalski - naprawdę słuchała. Bo Gdańsk jest tak wyjątkowy. To jest miejsce, z którego lepiej widać losy świata.
