Pożar, który trwa. 30 lat od tragedii w hali Stoczni Gdańskiej



Siedem ofiar śmiertelnych, ponad trzysta poparzonych osób, ból i lęk nieprzepracowane przez trzy dekady. Pożar w hali widowiskowo-sportowej Stoczni Gdańskiej do dziś żyje w pamięci tysięcy: uczestników samego koncertu i ich rodzin, ale też osób zaangażowanych w akcję ratowniczą - od Pomorza po Śląsk. W dzisiejszej Polsce takiej hali nie dopuszczono by do organizacji koncertu. Wtedy było inaczej.

Ania, Iza i jeszcze dwie koleżanki z klasy to niemal papużki nierozłączki. Do dziś. Mimo że upłynęło 30 lat od matury, spotykają się regularnie co kilka tygodni. 

Jednak w czwartek, 24 listopada 1994 roku poszły na imprezę do hali widowiskowo-sportowej Stoczni Gdańskiej we trzy, jedna z nich została w domu, żeby uczyć się do klasówki z niemieckiego. Bilety rozdawano bezpłatnie w szkole. Gdyby nie to, pewnie by się nie wybrały - na polski miały do przeczytania „Ferdydurke” Gombrowicza, a na Golden Life już były nie raz. Jednak po koncercie zapowiedziano nie lada atrakcję - na wielkim ekranie miała odbyć się transmisja rozdania nagród MTV, więc poszły.

0003482

Na spotkanie ze mną, 20 listopada 2024 roku przyszły we dwie. Trzecia z nich napisała, że nie jest gotowa na rozmowę „do publikacji”, zbyt wiele by ją to kosztowało.

Siadamy w kawiarni przy dużym oknie, za którym jest brzydka jesienna pogoda, podobnie jak tamtego wieczora.

- Pamiętam, że miałam zimową kurtkę, więc musiało być zimno - mówi Ania i mimo wieczornej pory zamawia kawę. Iza woli gorący napar imbirowy.

Kiedyś, przez kilka lat po pożarze, po wejściu do każdego lokalu, rozglądały się, gdzie są wyjścia, którędy uciekać w razie potrzeby. Izie zdarzyło się kilka razy wyjść ze spotkania, bo nie czuła się pewnie. I wciąż są miejsca, gdzie nie czują się komfortowo, jak w jednym z gdańskich klubów w piwnicy, do którego wiodą tylko jedne drzwi i wąskie schody.

Obie zapewniają, że z rozmową na ten temat nie mają już problemów. Zaczynają opowieść. A ja dopowiadam, co wyczytałem w mediach o tej tragedii.

0003478

Żegnałam się z życiem

Impreza zaczęła się o 18.

- Na początku koncert Golden Life, więc poszłyśmy poskakać pod scenę. Grali całkiem okej - wspomina Iza.

Po występie zespołu, czekając na transmisję nagród MTV dziewczyny usiadły na drewnianych trybunach, otaczających płytę główną hali. Była 20:55.

Ania: - Siedziałyśmy dokładnie na tej trybunie, na której zaczął się pożar. Wokół było sporo ludzi z naszej szkoły, z młodszych klas. Centralnie za nami zaczęło się palić. Pamiętam, że jak później zeznawałam na prokuraturze, to powiedziałam, że czułam zapach benzyny, czy czegoś takiego. Nie wpadłam w panikę, pomyślałam tylko - o kurczę, ogień, trzeba wyjść! Zaczęłyśmy więc powoli wychodzić, bez taranowania się i przeciskania. Trybuna była po przeciwnej stronie niż wejście, więc musiałyśmy przejść przez całą halę do drzwi, dlatego byłyśmy wśród ostatnich, którzy wychodzili. Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko. W pewnym momencie obejrzałam się za siebie. Paliło się już wszystko, łącznie z całym sufitem. W ciągu kilku chwil!

 

Gdy dziewczyny doszły do wąskiego przedsionka przed drzwiami wychodzącymi na ulicę Jana z Kolna, natrafiły na zator.

- Ludzie leżeli na ziemi. Ja uciekając... - głos Ani lekko się łamie - ...na kimś stałam. Byli też tacy, którzy się po nas wspinali, bardziej sprawni, silni chłopacy, którzy mieli mniej skrupułów.

Potem dziewczyny poczuły ogromny, gorący podmuch. To efekt eksplozji w pomieszczeniu na drugiej kondygnacji hali, która nastąpiła o godzinie 21.

Iza: W pewnym momencie, na całe szczęście przepalił się dach, więc ten cały żar nie szedł już na nas, tylko znalazł nową drogę ujścia, w górę. 

Gdy runął dach, była dokładnie 21:14, a w środku hali już żadnych ludzi, tylko w zatłoczonym przedsionku.

Ania: - Całe życie miałam wrażenie, że wyszłyśmy w ostatniej chwili.

Iza: - A ja całe życie plułam sobie w brodę, czemu nie poszłyśmy tym drugim wyjściem. Bo tak naprawdę można było wyjść pod trybuną, na której siedziałyśmy. Miałam wtedy taką myśl, że może jest gdzieś inne wyjście i potem się dowiedziałam, że faktycznie część ludzi się zorientowała i wyszła bezpośrednio na tereny stoczniowe. Ale my poszłyśmy za tłumem, do głównego wyjścia.

Zespół Golden Life wspomina pożar w hali Stoczni: - Długo przechodziliśmy traumę

Drzwi wychodziły na ulicę Jana z Kolna. Jest tam chodnik szerokości 2,5 metra. Zaraz za nim - bariera, w postaci płotu przy torach tramwajowych. To uniemożliwiało skuteczną akcję ratowniczą i spowodowało zator w przedsionku.

0003486

Iza: - Póki szłyśmy do wyjścia, to był spokój, ale jak trafiłyśmy na zator, to już była panika. To była walka o życie, tłum na mnie napierał i miałam jedno w głowie - żeby nie upaść na ziemię, bo bym została rozdeptana. Tak zginęły stratowane dziewczynki. Dlatego przez dłuższy czas wisiałam, dosłownie, na kracie trzymając się jedną ręką, tą najbardziej poparzoną.

- Ja się w tym przedsionku już żegnałam z życiem. Ludzie byli pod nami, nad nami i wokół nas. Szczerze mówiąc, myślałam, że to jest już koniec - dodaje Ania i jedyny raz podczas naszej godzinnej rozmowy szklą jej się oczy. - Myślałam wtedy: naprawdę to jest już wszystko, to jest już koniec? Mam naście lat i więcej nic? Nie tak się umawialiśmy, miałam żyć długo i szczęśliwie!

0003487

To naprawdę ty?

Iza trzymała za rękę trzecią z koleżanek, żeby się nie rozłączyć, ale w pewnym momencie tłum je rozdzielił.

- Gdy jednak wreszcie wyszłam na zewnątrz, to chodziłam w kółko i machałam rękoma, bo mnie strasznie paliły. Przypadkowo przejeżdżające prywatne samochody zatrzymywąły się, żeby zabierać rannych do szpitala. To był tłum ludzi, potrzebujących pilnej pomocy. Karetki nie dałyby rady. Trafiłam do samochodu z czterema innymi osobami i siedzieliśmy na tylnym siedzeniu we troje, wszyscy dyszeliśmy i jęczeliśmy i każdy robił tak... - Ania pokazuje, trzepocząc dłońmi jak ćma skrzydłami, która wpadła do klosza lampy naftowej.

Izę, wraz z kilkoma innymi uczniami z jej szkoły do szpitala zawiozła karetka pogotowia.

 

- Wtedy jeszcze nie wiedziałam o co chodzi, ale jak wsiadłam do karetki, koleżanka ze szkoły spojrzała na mnie i spytała: “Iza, to ty?!”. Mogę się tylko domyślać, jak wyglądałam. W szpitalach nie było luster.

Ania trafiła na chirurgię dziecięcą w Szpitalu Wojewódzkim: - Pamiętam jak mi przecinali w szpitalu pierścionki na palcach, darli ubrania. Długie włosy miałam spalone aż do uszu. Miałam poparzone odsłonięte fragmenty ciała - twarz, rękę, w której trzymałam kurtkę, plecy, bo mi się ubranie podwinęło. Wtedy nie było telefonów komórkowych, nie miałam jak powiadomić rodziców, że żyję, więc oni dzwonili po wszystkich szpitalach. Jak mnie znaleźli, to pierwsze słowa, jakie do nich powiedziałam, to że czuję się lepiej, niż wyglądam. Miałam świadomość, że musi być dramatycznie. 

Gaszenie pożaru trwało do 6 rano. Z hali zostały zgliszcza.

kat0019k

- Tak, też pamiętam przecinanie pierścionków. Straciłam swój ulubiony - dodaje Iza, która w Szpitalu Wojewódzkim spędziła trzy lub cztery dni, po czym została przewieziona do Specjalistycznego Szpitala Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. To było miejsce dla tych najciężej poparzonych.

Nie odkładaj marzeń 

Ania leżała w szpitalu w Gdańsku przez miesiąc, wyszła już na święta Bożego Narodzenia. 

Iza w Siemianowicach spędziła 2 miesiące: - Pielęgniarki i lekarze zapewnili nam super profesjonalną opiekę. Jeszcze w szpitalu zaczęły się rehabilitacje. Rany się goiły, wszystko mnie bolało jak cholera, a fizjoterapeuci gonili, żeby robić rehabilitację, bo im szybciej, tym lepiej, bo wszystko szybko sztywnieje. Była też tam super psycholożka, starsza pani. Jak mi się nudziło, bo ile można w tym szpitalu siedzieć, to szłam do niej na pogaduchy.

To była jedna z najbardziej niezwykłych spraw po pożarze - ta życzliwość Ślązaków, ich empatia i gotowość do niesienia pomocy poszkodowanym z Gdańska. Masowo przynosili do szpitala wałówkę, przychodzili do chorych, chcieli pocieszyć, porozmawiać.

Iza wróciła ze szpitala akurat na studniówkę. Bawiła się jeszcze w bandażach. Później była matura, egzaminy na studia, imprezy i wyjazdy studenckie. Po roku zakwalifikowała się na operację plastyczną twarzy do kliniki Rolanda w Bremie, gdzie dr. Hans Paschmayer bezpłatnie operował osoby poparzone w hali stoczni. Musiała wziąć roczny urlop zdrowotny, więc w wolnym czasie zaangażowała się w tworzenie Stowarzyszenia Osób Poparzonych w Hali Stoczni Gdańskiej. Pomagali tam rozdysponować ogromne sumy pieniędzy, wpłacane przez ludzi i instytucje z całej Polski na konto „Ofiarom Pożaru”, które zostało utworzone przez Urząd Miejski w Gdańsku.

Dziewczyny od tamtego strasznego dnia rzadko rozmawiały o pożarze i mimo kilkuletniej pracy z psychologami, nie z wszystkim się uporały.

kat0034k

- Mam poczucie, że przydałoby się to jeszcze przegadać, nawet teraz z perspektywy 30 lat. Zakończył się etap leczenia, rehabilitacji, operacji plastycznych. Siłą rzeczy trzeba było iść dalej i człowiek przestał się nad tym zastanawiać. A teraz mam poczucie, że brakuje mi obgadania, jak to wpłynęło na moje życie. Bo wpłynęło ogromnie. Poza oczywistymi rzeczami, jak to, że nie poszłam na studia na chemię, bo stwierdziłam, że nie mogę się grzebać w chemikaliach. Nie wiem, czy te obgadanie coś by mi dało, czy by bardziej nie rozdrapało ran, które się uspokoiły. Mam poczucie niedomknięcia tego, trochę żal i myśl, że trzeba było na ten koncert nie iść. Ale nie da się cofnąć czasu - mówi Iza. - Gdy przypomnę siebie z okresu po hospitalizacji, to myślę: Boże, ile byłam w stanie zrobić - działanie w stowarzyszeniu, organizacja wycieczek. Teraz mogę się tym pochwalić, że byłam prezesem stowarzyszenia. Dało mi to pewne doświadczenia, nawet może przydatne zawodowo.

 

Iza została ostatecznie panią inżynier.

Z kolei Ania nigdy nie miała poczucia żalu i myśli, że nie powinna pójść na ten koncert. Bardziej obwiniali się rodzice - że jej na to pozwolili.

- Jakkolwiek jest ciężko o tym mówić, to potrafiłam znaleźć pozytywny wpływ tego wszystkiego na moją psychikę. Uświadomiłam sobie, że to nie jest oczywiste, że nic mi się w życiu złego nie przydarzy, że w każdej chwili tak naprawdę moje życie może się zakończyć. A w wieku kilkunastu lat, nikt sobie tego nie uświadamia - podsumowuje Ania. Żyje pełnią życia, realizuje swoje marzenia, podróżuje. 

- Od tamtej pory, cały czas mam z tyłu głowy, że nie ma co odkładać marzeń i planów na później, bo nie wiadomo jak to będzie. Kolejne wydarzenia w moim życiu, jak śmierć mojego brata w bardzo młodym wieku, utwierdziły mnie w tym przekonaniu.

2024-11-21-Gdansk-pomnik-ofiar-pozaru-hala-stocznia_001

Dlatego Ania lubi nagrany zaraz po tragedii przez Golden Life utwór „24.11.94”. Jest tam przesłanie, z którym się utożsamia. “Życie choć piękne tak kruche jest… Zrozumiał ten kto otarł się o śmierć”

Od esbeka do bohatera

W szpitalu w Siemianowicach Śląskich leżał również Ryszard Tomczak, szef agencji ochrony Securitas Service, która ochraniała koncert. Tylko że piętro wyżej niż Iza, na oddziale intensywnej terapii. Nie miała z nim kontaktu, bo cały czas był pod kroplówką, ale zapamiętała go jako człowieka, który ostatni wyszedł z płonącej hali. Lekarze robili, co mogli, ale pana Tomczaka nie udało się uratować. Jego ciało było spalone w 66 procentach.

2024-11-21-Gdansk-grob-Ryszrada-Tomczaka-Srebrzysko_002

Jak pisał po jego śmierci (9 grudnia 1994) Dziennik Bałtycki, szef agencji ochrony uczestniczył w ratowaniu ludzi z pożaru. Świadkowie mówili, że na własnych rękach wyniósł z płomieni kilkanaście osób, a dr. Zbigniew Wypych powiedział na konferencji prasowej w Ministerstwie Zdrowia: „Zmarły wielokrotnie wchodził w ogień i ratował ludzi. Należy uznać go za bohatera”. 

Pierwszy raz o Ryszarda Tomczaka upomniał się zespół redakcji Głosu Wybrzeża.

„Tragiczny pożar hali widowiskowej Stoczni Gdańskiej, to nie tylko bezmiar ludzkiej tragedii, ale i dowód na ludzkie bohaterstwo i solidarność w cierpieniu. Ryszard Tomczak za swoje poświęcenie zapłacił cenę najwyższą - życie” - pisał 2 stycznia 1995 roku w gazecie Jacek Linder. Redakcja wyszła wtedy z propozycją nadania imienia Ryszarda Tomczaka jednej z nowych ulic w Gdańsku.

Wniosek wpłynął i już 12 stycznia 1995 roku Rada Miasta Gdańska przyjęła uchwałę o nadaniu imienia Ryszarda Tomczaka ulicy na Oruni. Ulica to mała, zawijająca się w pętelkę między Świętym Wojciechem a Lipcami - dwadzieścia parę domów. 

- Wiem tylko, że ten pan zginął w pożarze hali stoczni. Nic więcej - mówi mi na kilka dni przed 30. rocznicą tragedii jedna z mieszkanek ulicy Tomczaka.

2024-11-21-Gdansk-ulica-Ryszrada-Tomczaka_001

- Był reporterem lokalnej telewizji, zginął jak wynosił sprzęt - twierdzi inny mieszkaniec, myląc Tomczaka z pracownikiem telewizji Sky Orunia Wojciechem Klawinowskim, który zginął, wracając do płonącej hali po kamerę.

Drugi raz o Ryszarda Tomczaka upomniała się Anna Golędzinowska, miejska radna. Odwiedzając dziadków na Cmentarzu Srebrzysko, przez przypadek trafiła na jego grób. A że sama, jako 16-latka ucierpiała podczas koncertu i leżała w tym samym szpitalu w Siemianowicach Śląskich, zaczęła mogiłę Tomczaka odwiedzać, na chwilę refleksji i modlitwy. 

Anna Golędzinowska: - Po pożarze w hali Stoczni właściwie skończył się nasz świat

- Ratował ludzi z płonącej hali, wracał do środka mimo śmiertelnego zagrożenia. Dla mnie to prawdziwy bohater. Odwiedzam jego grób. Ma na Oruni swoją ulicę, ale biogramu w Gedanopedii już nie, choć powinien. Choćby po to, by ludzie, którzy mieszkają przy ulicy Tomczaka wiedzieli, kim był patron - mówiła na łamach naszego portalu radna. Rok temu złożyła na sesji Rady Miasta interpelację, by w Gedanopedii ukazał się wpis mu poświęcony. Usłyszała wtedy: “Z zomowca chce pani robić bohatera?”.

gcm-download-2500-2019-11-24_rocznica_pozaru_004-6741dfb47d434.JPG

Bo bohater z hali stoczni miał przeszłość, która nie wszystkim się podoba - w styczniu 1975 przeszedł kurs dla nowo przyjętych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku. W KWMO pracował do 1989 roku. W 1990 założył firmę ochroniarską.

Dziś Anna Golędzinowska mówi, że niezależnie od tego co Tomczak robił w milicji, liczy się to, jakim człowiekiem okazał się w chwili najważniejszej próby - podczas pożaru w hali stoczni.

Urodzony 13 sierpnia 1952 roku Ryszard Tomczak pozostawił żonę Barbarę i dwójkę dzieci, Iwonę i Przemysława. Biogram w Gedanopedii już ma.

Tragiczny bilans

W koncercie uczestniczyło może nawet 2000 osób, dokładna liczba uczestników nie jest znana. Część widzów wyszła zaraz po koncercie Golden Life. Ucierpieli ci, którzy zostali na transmisję gali MTV: ponad 300 poparzonych.

kat0009k

Było siedem ofiar śmiertelnych. Dwoje na miejscu: stratowana przez tłum 13-letnia Dominika Powszuk oraz pracownik telewizji Sky Orunia Wojciech Klawinowski, przygnieciony belką stropową, która spadła na niego, gdy wrócił do hali po sprzęt. W szpitalach, na skutek obrażeń zmarło kolejne pięć osób: ratujący innych ludzi pracownicy ochrony Ryszard Tomczak i Leszek Bronek, a także trójka dzieci: 13-letnia Karolina Śliwińska, 14-letnia Irena Swimarska, 17-letni Robert Lipnicki.

Jak wykazali śledczy, przyczyną pożaru było podpalenie, ale sprawcy nigdy nie ustalono.

Za nieumyślne spowodowanie tragedii sąd wymierzył kary kierownikowi hali (2 lata więzienia w zawieszeniu na 4 lata) i dwóm organizatorom koncertu z Agencji Reklamowej FM (1 rok więzienia w zawieszeniu na 2 lata). Proces karny toczył się 16 lat. W kwietniu 2013 roku Sąd Apelacyjny w Gdańsku orzekł, że organizatorzy nie zapewnili uczestnikom wydarzenia bezpieczeństwa.

- Zaniechali jakichkolwiek działań w celu otwarcia drzwi ewakuacyjnych - podkreślał w uzasadnieniu wyroku sędzia Krzysztof Ciemnoczołowski. - Hala być może nie była idealna, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to było dość dawno i inne czasy, ale opinie biegłych są bezlitosne: gdyby drzwi ewakuacyjne były otwarte, to nawet z tak niedoskonałej hali można się było uratować.

Brzmi to dość gorzko, jeśli uświadomimy sobie, że dziś nikt by takiego obiektu nie dopuścił do organizacji imprezy masowej. Zmieniło się wszystko: przepisy, procedury, standardy budowlane, jakość sprzętu strażackiego i instalacji p-poż.

gcm-download-2500-20231124_hala-stoczni-rocznica_001-67407c7c2e1f2

Tymczasem była to stara poniemiecka hala, wyłączona z produkcji stoczniowej i przeznaczona do rozbiórki. 10 lat po wojnie ktoś wpadł na pomysł, by ją uratować. Wnętrze wyposażono w trybuny. W maju 1956 roku po raz pierwszy zorganizowano tam mecz bokserski Polska - Anglia, miesiąc później był duży koncert jazzowy. W późniejszych latach występowali m.in. Jan Kiepura, Josephine Baker, Charles Aznavour, Paul Anka, czy „The Animals”. Fani boksu przychodzili na mecze. Służyła prawie przez 40 lat, aż do dnia, gdy spłonęła jak zapałka, zmieniając los wielu ludzi. 

Dziękuję moim bohaterkom Ani i Izie.