Roman Daszczyński: Pogratulować takiej sprawności fizycznej i umysłowej. To zasługa sportowej młodości?
Prof. Jerzy Młynarczyk: - To jest w ogóle zasługa aktywności. Rzeczywiście, uprawiałem koszykówkę, byłem reprezentantem Polski, graliśmy z drużyną na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie, w 1960 roku, a także cztery razy na mistrzostwach Europy. Wspaniałe czasy. Druga moja pasja wiąże się z ciągłym treningiem umysłu, czego wymaga codzienna praca profesora prawa i wykładowcy. Tak więc trzymam się rzeczywiście nie najgorzej.
Spotkał pan wielu interesujących ludzi. Podobno nawet Grace Kelly, wielką gwiazdę kina, księżną Monako…
- O tym spotkaniu z Grace Kelly lubię sobie pożartować, że miałem z nią krótką rozmowę. Na olimpiadzie w Rzymie mieszkaliśmy po sąsiedzku z reprezentacją USA. Wychodzę na spacer, patrzę, a naprzeciwko mnie idzie zjawiskowo piękna dziewczyna. Gdy była bliżej, poznałem ją od razu. Grace Kelly, sama, bez jakiejkolwiek obstawy! Musiałem mieć tak głupi wyraz twarzy, że mijając mnie rzuciła słodkie “Hello!”. Ja jej na to: “Hello!”. I tak się minęliśmy. Miałem z nią krótką rozmowę? No przecież miałem! Hahahahaha! Później upewniłem się, że to była ona. Przyszła w odwiedziny do brata, który był reprezentantem USA w wioślarstwie.
Inne ciekawe spotkania?
- Mnóstwo. Niekoniecznie ze znanymi osobistościami. Raz w Londynie mojemu angielskiemu znajomemu popsuł się mercedes. Mówi pojedź ze mną do warsztatu, to najlepszy taki warsztat w mieście, bo prowadzi go Niemiec, który zna się na naprawie niemieckich aut. Od słowa do słowa, ja mówię że jestem z Gdańska, a Niemiec na to - chyba nazywał się Schmidtke - Oh! Danzig! Mam bardzo dramatyczne wspomnienia. Byłem w grenadierach pancernych SS, walczyliśmy do końca. Miałem szczęście, ewakuowałem się ostatnim statkiem, 30 marca! Niestety auto było już gotowe, musieliśmy ruszać, więc tylko powiedziałem panu Schmidtke, że jak się zobaczymy następnym razem, to mu powiem skąd się wzięło to jego szczęście, że ocalał. Niestety nie widzieliśmy się już potem.
Dlaczego więc Schmidtke ocalał z wojny?
- Tak się składa, że naprawdę wiem. W PRL hołubiliśmy polsko-radzieckie braterstwo broni. Rosjanie przyjeżdżali z Kaliningradu i Bałtijska, było sympatycznie pogadać przy dobrym jedzeniu i piciu. Ja jestem wielkim miłośnikiem języka rosyjskiego, całkiem dobrze nim władam. Posadzili mnie raz przy takim niedużym, niepozornym, starszym oficerze. Okazało się, że to dowódca okrętu podwodnego. Zaczął mi opowiadać, jak u wyjścia z Zatoki Gdańskiej polowali na niemieckie statki. Tłukli tych hitlerowców niemiłosiernie. Jego kolega, kapitan Marinesko, zatopił “Gustloffa” i “Steubena”. Mój rozmówca też miał swoje osiagnięcia, ale i porażkę. “Wiecie, ale do dziś nie mogę odżałować, że to mnie uciekł ostatni niemiecki statek, po brzegi wypełniony faszystami i sprzętem. To się zdarzyło 30 marca. Już go brałem na cel, a tutaj meldują mi, że skończyły się torpedy!”. Chciał wynurzyć się i walić do tego statku z działa pokładowego, ale to było zbyt ryzykowne, bo latały niemieckie samoloty. I w ten sposób herr Schmidtke, grenadier pancerny SS, uratował życie i został mechanikiem w Londynie.
Inne ciekawe rozmowy?
- Ogromnie przyjemne było spotkanie z panią prezydentową Jolantą Kwaśniewską. Kiedyś była moją studentką, podobnie jak Aleksander Kwaśniewski. Zdarzyło się raz, że zauważyła mnie na festiwalu filmowym w Gdyni. Idzie do mnie z całą swoją świtą, uśmiechnięta, bardzo serdeczna. “Pan profesor mnie poznaje?! Pamięta pan, że dał mi na egzaminie piątkę?”. Ja na to: “Z jednej strony było to uznanie dla Pani wiedzy, z drugiej - świadectwo, że instynktownie wiedziałem, komu warto się podlizać”. Hahahahahaha.
Komu musiał się pan podlizać, żeby zostać prezydentem Gdańska?
- Słowo daję, że nikomu. To jedna z najdziwniejszych historii, jakie mi się w życiu przydarzyły. Miałem wykład w budynku NOT, kątem oka widzę, że wchodzi pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Tadeusz Fiszbach. Wiedziałem, że to on, choć osobiście się nie znaliśmy. Usiadł z boku, przysłuchiwał się, wyraźnie czekał. Myślę sobie: “Oho, na pewno chce mi wcisnąć kogoś znajomego na studia”. A ja byłem wtedy szefem komisji egzaminacyjnej, na studia prawa zgłaszało się po siedemnastu kandydatów na jedno miejsce! Po wykładzie Fiszbach zaprasza mnie na rozmowę w cztery oczy. Myślę: “Oho, zaczyna się!”. A on do mnie bez ceregieli: “Towarzyszu, zostaniecie prezydentem Gdańska. To decyzja polityczna, nie możecie odmówić. Nikomu na razie nie wolno o tym opowiadać. Sprawę znają tylko trzy osoby: wy, ja i ktoś bardzo ważny w Warszawie, z kim porozmawiacie we właściwym czasie”. Ja na to, że przecież moja kariera na uczelni, a poza tym w ogóle nie znam się na mieście. Fiszbach uspokajał, że inni się znają. Moja funkcja będzie miała charakter polityczny i reprezentacyjny. Zgodziłem się. Było zabawnie, bo w Gdańsku zrobiła się giełda kto będzie nowym prezydentem. Dziesięć kandydatur krążyło, tak zwani pewniacy, ale nikt nie wpadł na to, że prezydentem będę ja.
Kim był ten “ktoś bardzo ważny z Warszawy”?
- Premier Piotr Jaroszewicz. Pojechałem na spotkanie do stolicy. Wchodzę, a Jaroszewicz do mnie: “Ale ty wyrosłeś…”. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że on mnie widział w dzieciństwie. Mój tata, Jan Młynarczyk, był działaczem PPS i został szeregowym pracownikiem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Tam poznali się z Jaroszewiczem, który już wtedy był szychą. Jako trzynastolatek przyszedłem parę razy do ojca. Dlaczego to wszystko było ważne? W PRL nie było rzeczywistych władz samorządowych, prezydenci dużych miast podlegali bezpośrednio premierowi…
Był pan prezydentem przez cztery i pół roku. Z czego jest pan dumny, a co uważa za swoją porażkę?
- Dumny jestem z tego, że udało się załatwić dużo spraw dla zwykłych ludzi. Przede wszystkim mieszkania. Jak one wtedy były budowane, tak były, ale nie da się normalnie żyć bez własnego kąta. Kiedyś na uroczystości wręczania kluczy pewna kobieta rzuciła mi się do nóg i pocałowała w rękę. To było wstrząsające przeżycie, byłem zawstydzony, chodziłem jak bym dostał obuchem w głowę. Ta sytuacja uświadomiła mi, jak ważna jest uczciwość i odpowiedzialność w życiu publicznym. Do dziś trzymam pakiet listów od zupełnie nie znanych mi osób, dostałem je, gdy na początku stanu wojennego pozbawiono mnie prezydentury. Ludzie dziękują w nich za okazaną pomoc w trudnych sytuacjach życiowych. Takie były czasy - mogłem, więc pomagałem.
Szalenie dumny jestem też z tego, że udało się zbudować Pomnik Obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku. Jako prawnik musiałem tłumaczyć Gierkowi, że Niemcy popełnili na tych ludziach mord sądowy i to jest naprawdę ważne, by ich uhonorować.
Największa porażka?
- Nowy Port i Letnica. Tam były straszne warunki mieszkaniowe, ludzie żyli w pomieszczeniach, gdzie na podłodze stała woda. Coś strasznego! Były plany, by wybudować najpierw jeden blok, przenieść ludzi do nowych mieszkań, a rudery wyburzyć. Potem drugi blok i tak po kolei. Przyszedł kryzys gospodarczy, zabrakło środków i czasu. Został wyrzut sumienia.
Wałęsie załatwił pan większe mieszkanie na Zaspie…
- Bez przesady. Ja tylko podpisałem się pod tą decyzją. W PRL każda wielodzietna rodzina, taka jak rodzina Wałęsów, miała prawo do odpowiednio dużego mieszkania. Inna historia jest ciekawa, a zupełnie nieznana. Otóż już po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, ktoś w Warszawie wymyślił sposób na to, by “Solidarność” pozbawić lidera. Postanowiono zaproponować Wałęsie kilkuletni wyjazd na kontrakt do Iraku. To była bardzo intratna robota, zarabiało się ciężkie pieniądze. Zachowałem gdzieś nawet korespondencję, jaką prowadziłem z Warszawą w tej sprawie. Podjąłem rozmowy z Wałęsą, na początku wyglądało na to, że da się przekonać, ale ostatecznie pani Danuta i doradcy wybili mu to z głowy.
Właściwie dlaczego po wprowadzeniu stanu wojennego odebrano panu prezydenturę Gdańska?
- Widocznie uważano, że jestem zbyt liberalny i przez to nie budziłem zaufania. Proszę wierzyć, że ja do końca nie wiedziałem, że będzie stan wojenny. Zaprzyjaźniłem się z Tadeuszem Fiszbachem, razem biegaliśmy dla kondycji. Ja były koszykarz, on - lekkoatleta. Fiszbach też nic nie wiedział, to znaczy zdawaliśmy sobie sprawę, że coś wisi w powietrzu, ale nie że wojsko wprowadzi stan wojenny, i że coś zdarzy się 13 grudnia. Jeszcze w przeddzień umawialiśmy się z Fiszbachem, że przebiegniemy trasę do Pachołka w Oliwie. Stan wojenny to nie były żarty. Dziś różni ludzie mogą opowiadać różne bzdury, ale prawda jest taka, że jak przyszli po Wałęsę, to on naprawdę nie wiedział dokąd go biorą i co dalej będzie. Mogli z nim zrobić wszystko, na przykład wywieźć do lasu i zakopać w dyskretnym miejscu. A byli we władzach PZPR tacy, którzy tego chcieli. Całkiem niedawno umarł człowiek, mniejsza o nazwisko, który mówił: “A trzeba było zabić 15 tysięcy tych solidaruchów, mielibyśmy spokój na dwadzieścia lat i na koniec jeszcze postawilibyśmy im pomniki!”. Takich radykałów w PZPR nie brakowało, całe szczęście, że kontrolę nad sytuacją mieli jednak ludzie umiarkowani.
Po prezydenturze w Gdańsku był powrót na uczelnię?
- Nie od razu. Przez krótki czas byłem pierwszym wojewodą gdańskim. Ktoś wpadł na pomysł, żebym jeździł po rodzinach internowanych działaczy i ich uspokajał, że nikt nikogo nie zabił, że oni żyją, ale są przetrzymywani w miejscach odosobnienia. Myślę, że zrobiłem wtedy coś naprawdę dobrego. Wiele rodzin żyło w strachu, wielkiej niepewności…
Ktoś wyzywał pana od komuchów?
- Nie, ani razu i moim zdaniem jest to jeszcze jedno potwierdzenie, że nie ma się czego wstydzić.
Jak pan postrzega dzisiejszy Gdańsk, ten postęp cywilizacyjny, który się dokonał w ostatnich latach?
- Muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Gdańsk to jest miasto bardzo trudne do rządzenia, zupełnie inaczej niż Gdynia. Chodzi o sytuację prawną tych miast po 1945 roku. Gdynia była polska przed wojną, więc tam stosunki własnościowe były proste: wiadomo do kogo należał dom, do kogo jakaś parcela. W Gdańsku obowiązywał dekret o mieniu poniemieckim. Dochodziło do wielu nadużyć, sytuacja generalnie zrobiła się zagmatwana. Tak więc w Gdyni przeprowadzenie jakiejkolwiek inwestycji generalnie było i jest łatwiejsze niż w Gdańsku, gdzie zawsze coś się komuś nie podoba, organizowany jest sprzeciw, protesty. Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem tego postępu cywilizacyjnego, jaki się w ostatnich latach dokonał. Samo się oczywiście nie zrobiło, to zasługa całych władz samorządowych: radnych, pracowników Urzędu Miejskiego w Gdańsku i współpracujących instytucji. To oczywiście w dużej mierze jest osobista zasługa prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, a ja wiem jak trudno dobrać sobie zespół ludzi o wysokich kwalifikacjach i skutecznie nim kierować dla dobra całej społeczności. Dziś Adamowicz stał się obiektem ataków, jego nazwisko budzi sprzeczne emocje, czego nie podzielam i nie rozumiem. Jeśli są jakieś wątpliwości prawne, niech spokojnie rozstrzygnie je sąd, ale nie powinno to przybierać formy polowania medialnego na człowieka, robienia z niego jakiegoś szwarccharakteru… Nie powinno coś takiego kłaść się cieniem na życie całego Gdańska. To są polityczne zagrywki. Prawda jest przecież taka, że miasto kwitnie dzięki mądremu zarządzaniu i ma to potwierdzenie w licznych niezależnych rankingach, jak choćby ten, który niedawno ogłosił dziennik Rzeczpospolita. Pamiętam jak Gdańsk wyglądał zaraz po wojnie, bo tata w 1945 roku dostał tutaj pracę. I widzę jak ten Gdańsk wygląda dzisiaj. Proszę mi uwierzyć, że to są dwa zupełnie różne światy.
Biogram prof. Jerzego Młynarczyka w Gedanopedii - czytaj TUTAJ