• Start
  • Wiadomości
  • “Nie mógłbym tego robić na wsi” - zobacz, jak żyją ostatni gdańscy rolnicy

“Nie mógłbym tego robić na wsi” - zobacz, jak żyją ostatni gdańscy rolnicy

Tradycję uprawy ziemi w mieście przejęli po rodzicach i dziadkach, którzy przybyli do Gdańska po wojnie i otrzymali grunty rolne m.in na Oruni i Olszynce. Kiedyś trudno było zliczyć gospodarzy na terenie naszego miasta, dziś trudno ich znaleźć. Poznaj jednych z ostatnich gdańskich rolników i ogrodników.
01.01.2018
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Paweł Mikołajczyk z synem Wiktorem na swoim oruńskim polu

Trudno w to uwierzyć, ale w Gdańsku teoretycznie mieszka 2040 rolników, czyli osób które posiadają powyżej jednego hektara gruntów rolnych i prowadzą gospodarstwa. Największe w naszym mieście mają powierzchnię od 31 do 74 ha i jest ich dziesięć. Rzeczywista liczba rolników w Gdańsku bliższa jest właśnie sumie tych największych gospodarstw.

- Większość z tych dwóch tysięcy to rolnicy statystyczni. Posiadają ziemię, ale sami jej nie uprawiają. Mają ten jeden czy kilka hektarów by płacić ubezpieczenie w rolniczej kasie zamiast w ZUSie - mówi Zenon Bistram, prezes zarządu Pomorskiej Izby Rolniczej. - Autentycznych, żyjących jeszcze z uprawy, policzyć można na palcach dwóch rąk. Żeby utrzymać się dziś z rolnictwa, trzeba obrabiać przynajmniej 30 ha, chyba że ktoś ma dwa hektary ze szklarniami, albo specjalistyczną produkcję nasienną.

Z naszych szacunków wynika, że prawdziwych rolników w Gdańsku można policzyć na palcach może nawet czterech rąk. Cała uprawiana jeszcze w naszym mieście ziemia jest albo ich własnością, albo dzierżawią ją od pozostałych posiadaczy gruntów.

Poznaj tych, którzy od pokoleń zajmują się tą raczej nie kojarzoną ze współczesnym miastem działalnością. Bądź pewien, że nieraz jadłeś uprawiane przez nich warzywa.

Sylwia i Paweł Mikołajczykowie w swoim domu. Sylwia w wolnych chwilach (np. czekając na załadunek ciągnika) robi na szydełku piękne róże

Mikołajczykowie - wrosnąć w zmiany

Końcówka lat 80.tych na Oruni. Kiedy Paweł Mikołajczyk wracał ze szkoły do domu przy ul. Żuławskiej, wsiadał na rower i jechał do rodziców na pole, długą ulicą w dół.

- Na każdym polu po drodze pracował któryś z sąsiadów. Spróbowałbym nie powiedzieć “dzień dobry i szczęść Boże”, zaraz by się poskarżyli rodzicom. Jechałem więc i głowa mi na boki chodziła “dzień dobry i szczęść Boże” - wspomina 36. letni dziś Paweł Mikołajczyk. - To było takie fajne! Słońce świeciło, siedziałem na skarpie, a mama i tata pęczki rzodkiewek na rynek szykowali. Jako dziecko cały czas byłem z nimi w polu, jak wszystkie dzieci stąd. Ciągnikiem zacząłem jeździć jako dwunastolatek.

Dziadek Pawła Mikołajczyka przyjechał do Gdańska zaraz po wojnie. Osiadł przy ul. Żuławskiej, w domu, w którym do dziś mieszkają rodzice Pawła. On z żoną Sylwią i synkami zajmuje sąsiednie domostwo. Z Sylwią przez 20 lat mijali się między polami, choć mieszkała w gospodarstwie ulicę dalej. Ona chodziła do szkoły w Gdańsku, on w Pruszczu. Poznali się u jej kuzyna w domu i tak już zostało.

Rodzice mieli jeden traktor i uprawiali trzy hektary. Paweł i Sylwia mają dziś m.in: cztery ciągniki, dwa kombajny, przechowalnię warzyw z myjką i szczotkarką i 70 ha ziemi - własnej i dzierżawionej, rozdrobnionej na 30 działek o powierzchni od pół do 6 ha, podzielonych rowami i kanałami. Zatrudniają czterech pracowników.

Paweł Mikołajczyk szykuje marchew do wysyłki dla hurtowni

- Kiedyś każdy dom na Żuławskiej to było gospodarstwo. Dlatego jest takie rozdrobnienie gruntów. Jak się ludzie zestarzeli, oddawali ziemię w dzierżawę, albo dzieciom, które same nie chciały robić. My i pozostali tutejsi gospodarze łapaliśmy te kawałeczki - mówi Paweł Mikołajczyk.

Z dziesiątek gospodarstw na Oruni oprócz Mikołajczykowego, zostało siedem, w tym dwa prowadzone przez siostry Pawła, kolejne należące do rodziców Sylwii, następne własności jej kuzyna i jeszcze trzech sąsiadów.

Starsi Mikołajczykowie uprawiali warzywa sezonowe: rzodkiewkę, sałatę, szczypior i chryzantemy, z których jeszcze w latach 90.tych słynęła Orunia. Towar sprzedawali na kilogramy. Sylwia i Paweł handlują na tony. Dziennie z ich gospodarstwa wyjeżdża 15 - 20 palet warzyw (jedna waży ok. 500 kg). Produkują głównie dla sąsiada, przetwórcy warzyw Romualda Ludkiewicza i dla trzech hurtowni.

W asortymencie: kapusta biała, czerwona i pekińska; buraki, marchew, seler korzeniowy i naciowy, brukiew, jarmuż, natka pietruszki i koper oraz pszenica (dla zachowania płodozmianu na polach).

- Musimy mieć taki asortyment żeby się utrzymać na rynku - tłumaczy Paweł Mikołajczyk. - Mówią “Masz seler i buraka - fajnie, ale marchew też byśmy brali”. No i zaś trzeba siać marchew. “A brukwi nie masz?” To na drugi rok trzeba brukiew robić. “Ale jakbyś pekinkę miał to byśmy już wszystko brali od ciebie”. Musisz mieć wszystko, żeby hurtownie wiedziały, że Mikołajczyk to ma i można od niego brać.

W lecie wstają o piątej i jak pogoda dobra pracują nawet do północy. Jesienią, na etapie zbiorów, pobudka o szóstej. Zazwyczaj na początku listopada wszystko jest już w przechowalni, ale wyjątkowo deszczowe drugie półrocze 2017 r. spowodowało, że zbiory się opóźniły. Ludzie i maszyny tonęły w błocie, czasem tak grząskim, że trzeba było odczekać kilka dni aż ziemia trochę podeschła. Nie było wolnych niedziel. Musieli zebrać jak najwięcej, zdążyć przed mrozami. A wieczorem umyty, posortowany i spakowany towar trzeba dostarczyć do hurtowni, posprzątać, naprawić co potrzeba, przygotować się na następny dzień.

- Najbardziej boli, że dzieciaki się pytają, a czasem się już nawet nie pytają, kiedy tata przyjdzie do domu. Bo na ogół już wtedy śpią. Kiedy ja się pojawię w drzwiach, też chcą się upewnić, czy już zostanę - wyznaje Sylwia Mikołajczyk. - Pełnię funkcję “biurowo - zaopatrzeniową”, gdzie trzeba tam uzupełniam braki, dlatego często sama nie wiem, czy jeszcze gdzieś nie pojadę wieczorem. Dziećmi zajmują się rodzice Pawła, najwięcej dziadek Henryk, nasza niania.

Podstawowa uprawa Mikołajczyków to kapusta dla pobliskiej przetwórni warzyw

- Moja mama Irena więcej pomaga nam w polu. Ma 75 lat, ale jeszcze jej nie złapiesz w robocie - dodaje Paweł.

A wakacje? - Nie ma takiej opcji - odpowiada Sylwia. - Jak wypadniesz z rytmu dostaw to wypadasz z rynku.

Czas na odpoczynek mają na przełomie lutego i marca. Towar z przechowalni jest już sprzedany, do rozsadów na pola zostaje kilka dni, które wykorzystują na wypad gdzieś w Polskę.

Jak to jest być rolnikiem w mieście?

- Praktycznie. Nie mógłbym być rolnikiem na wiosce, jak mój kolega ze studiów rolniczych z Mierzeszyna - odpowiada Paweł. - Nie daj Boże jakaś śrubka pójdzie w ciągniku, w pięć minut jestem na Oruni w sklepie i z powrotem. A on do Pruszcza musi zasuwać. Dla niego przyjazd do miasta to jakieś święto. Czuję się tu świetnie, bo na każdym kroku mam wszystko dostępne. Spodnie się podarły? Wieczorem jadę do Juli i kupuję. Coś na obiad potrzeba? Raz dwa załatwione. Tylko pogoda w tym roku psychicznie dobija.

Chociaż synowie, przedszkolaki Igor i Wiktor, z wielką chęcią pomagają im w pracy, Mikołajczykowie są przekonani, że są ostatnim pokoleniem gospodarzy w tym miejscu.

- Gdańsk nas wchłonie. Naprzeciwko nas, po wschodniej stronie Żuławskiej miasto poszerzyło linię zabudowy. Sąsiedzi już dzielą działki i na sprzedaż wystawiają - opowiada Paweł. - Nie stanie się to szybko, ale już się zaczyna. Zaraz będzie, że ciągnik komuś przeszkadza, albo co innego.

Uważają, że tony betonu wlanego w ziemię podczas budowy pobliskiego wiaduktu obwodnicy południowej zaburzyły tutejszą gospodarkę wodną.

- Tu nie tylko deszcz winien. Woda stoi na polach także dlatego, że rowy do których zrzucana jest teraz dodatkowo woda z obwodnicy, nie są regularnie oczyszczane. Droga funkcjonuje od pięciu lat, a w tym roku oczyszczono je po raz pierwszy - twierdzi gdańszczanin.

Paweł Mikołajczyk ze swoją mamą Ireną: - Ma 75 lat, a jeszcze jej w pracy nie dogonisz

Równolegle z oddaniem wiaduktu, kolej zamknęła przejazd przez tory przecinające ul. Żuławską.

- Działał przez 50 lat i nie było ani jednego wypadku! W zamian obiecano rolnikom wiadukt nad torami, który nie powstał do dziś. Teraz, kiedy jeździmy kombajnem naokoło, Lipcami, ludzie na nas rękami machają - mówią.

Ponieważ mieszkańcy Pruszcza w godzinach porannych skracają sobie drogę do centrum Gdańska ul. Żuławską, Mikołajczykowie mają korek pod nosem i trudno im nieraz wyjechać ciągnikiem z własnego podwórka.

- Musimy uciekać na chodniki jadąc w pole, a są tacy, którzy nie zjadą z drogi - mówi Sylwia. - Wrośliśmy w te zmiany. Jak zamknęli tory, nauczyliśmy się jeździć naokoło. Kiedy ktoś narzekał na błoto naniesione przez nasz sprzęt, kupiliśmy zamiatarkę.

- A kiedy komuś przeszkadzało, że jadę kombajnem, musiałem wyjść z kabiny i go nauczyć - dopowiada Paweł. - Muszę robić, to co robię, żeby zarobić. Nie chciałbym pracować do końca życia w ten sposób, dlatego kupujemy ziemię jako lokatę, ale mam marzenie, że przyjdzie ktoś, położy mi siedem milionów, wykupi mnie i wtedy odetchnę.

- Aleś się uparł: siedem milionów! Dziesiąty rok z rzędu tak mówisz - śmieje się jego żona.

- Jak robili obwodnicę, na Lipcach ludzi wykupili i to był dla nich strzał w totolotka. Nasi znajomi pokupowali sobie mieszkanka, a resztę trzymają na koncie, nie trwonią - tłumaczy Paweł. - Pracują tylko po to, żeby mieć zajęcie. W pierwszym planie droga szła centralnie przez nasze ziemie! Później cztery razy zmieniali projekt, aż w końcu wylosowali szczęśliwców.

- My naprawdę kochamy to co robimy. Rodzice nie byli zadowoleni, że idę na pole. Wiedzieli, że to ciężki kawałek chleba - mówi Sylwia. - Nikt mnie nie pytał, co chciałabym robić. Był plan, że skończę studia i pójdę do miasta do pracy, a brat zostanie na roli. To było marzenie rodziców. Jestem z wykształcenia psychologiem. Dlaczego więc nim nie jestem? Bo nie wyobrażam sobie innego życia. Przez pierwszych kilka lat pracowaliśmy sami z pomocą rodziców Pawła. 300 ton kapusty wycinaliśmy we dwoje, od rana do nocy, w słońce czy deszcz. Jeśli ktoś tego nie lubi, nie da rady. Chciałabym tylko żeby się nasze życie troszkę ustabilizowało, bo żyjemy bardzo szybko.

Teresa Zielińska w szklarni, w której już teraz rosną bratki do posadzenia na wiosnę

Teresa Zielińska - w szklarni cała w skowronkach

Do ogrodnictwa przy ul. Tamka na Stogach przyjechałam za późno. Po Wszystkich Świętych zostały resztki kulistych krzewów chryzantem. Szklarnie są puste, tylko jedną zajmują niepoliczalne ilości malutkich doniczek z bratkami, które na wiosnę będą w sam raz, by je posadzić na balkonie.

Ogrodnictwo “Stogi” istnieje od 1979 roku. Założyli je rodzice Teresy Zielińskiej. Pochodzący z Kociewia Zygmunt i Maria Braunowie przyjechali do Gdańska w 1947 r. Jej ojciec na początku pracował w Parku Oliwskim. Teresa Zielińska pamięta niezwykłe wrażenie, kiedy jako malutka dziewczynka weszła do tamtejszej palmiarni. Później Zygmunt Braun, już jako absolwent Technikum Ogrodniczego w Oliwie, dbał o ogród przy sanatorium przeciwgruźliczym na Polankach (dziś szpital dziecięcy).

W latach 60.tych Braunowie kupili hektar ziemi na Pieckach.

- Wtedy była tam tylko jedna ulica, Piecewska - wspomina gdańszczanka. - Kawałek od zakrętu z ul. Słowackiego było nasze pole, a zaraz za nim sad. Blisko były jeszcze dwie państwowe tuczarnie świń, a dokoła inne pola i pięć domów mieszkalnych. Uprawialiśmy wtedy warzywa i truskawki.

W końcu ziemię zabrano, bo rozbudowywały się Piecki - Migowo. Wtedy kupili 700 tys. mkw. gruntu na Stogach. Braunowie kontynuowali uprawę warzyw, były także chryzantemy i bratki. Pani Teresa pomagała rodzicom, ale nie od razu wiązała przyszłość z ogrodnictwem. Po maturze rozpoczęła naukę w technikum, którego absolwentem był jej ojciec, ale go nie ukończyła.

- Uznałam, że to czego tam uczą to dla mnie nic nowego, bo wiem to od dziecka. Interesowała mnie uprawa roślin, robiłam wszystko z tatą i wiedzę przejęłam od niego, chociaż stale się dokształcam, prenumeruję fachową prasę - zaznacza gdańszczanka.

Kiedy nie dostała się na wymarzoną geografię, uczyła się na księgową: z mizernym skutkiem. Później przepracowała kilka lat jako rejestratorka w przychodni, ale po urodzeniu trzech córek już tam nie wróciła.

- Zostałam z dziećmi, bo to nam się bardziej opłacało, a z czasem pomyślałam: “po co ktoś ma mną zarządzać?” I już oficjalnie rozpoczęłam współpracę z tatą - opowiada. - Dopóki żył było wspaniale, później już trochę trudniej. Tata był lepszym fachowcem ode mnie.

Ogrodnictwo prowadzi dziś wspólnie z mężem Mirosławem. Gdy pracy w sezonie jest więcej, z pomocą ruszają córki, choć to najmłodsza jest “urodzonym ogrodnikiem”. Skończyła tę samą szkołę co dziadek, później studia z architektury krajobrazu. Na co dzień jest inspektorem zieleni, a niemal każdą wolną chwilę spędza na Stogach.

U Zielińskich od kwietnia do czerwca kupić można grube jak palec rozsady warzyw i kwiatów, m.in: selera, pomidora, papryki, ogórka, ziół, astrów, lewkonii. Sprzedają także rośliny balkonowe: bratki, surfinie, pelargonie, aksamitki i - oczywiście, w październiku chryzantemy.

- Jeśli ktoś chce żółtego pomidora, może być pewien, że taki mu wyrośnie z naszych rozsad - podkreśla gdańszczanka. - Jestem na miejscu i swoją twarzą firmuję produkty, więc bardzo dbam o oznaczenia poszczególnych gatunków.

Ogrodnictwo Stogi przy ul. Tamka, mieszkańcy pobliskich bloków mają tu w sezonie piękny widok...

Sezonowo handlują także na giełdzie kwiatowo - warzywnej przy ul. Rzęsnej.

- Tu spotykaja się ostatni gdańskicy ogrodnicy, a niewielu nas już tu zostało, tyle co palców u jednej ręki. Nie ma już oliwskiego Okazu, który jeszcze jako gospodarstwo państwowe nie był dostępny dla osób z zewnątrz. Tata tam czasem pomagał. Zabierał mnie ze sobą i byłam cała w skowronkach - wspomina.

Kiedyś ludzie przychodzili do nich kupować warzywa prosto z grządki, ale wystarczyło otwarcie kilku większych marketów w mieście, by spadła liczba klientów, a kiedy na Stogach stanęły dwie Biedronki to już był koniec.

- Ludziom wydaje się, że u ogrodnika powinno być o wiele taniej, bo “samo rośnie” - mówi ogrodniczka. - Byłam kiedyś pod Sztokholmem, w ogrodzie, w którym można samemu zbierać warzywa i kwiaty. Słono się za to płaci! Piękne miejsce. Coś takiego by mi się marzyło, ale u nas nie miałoby to racji bytu.

Odnośnie “samo rośnie” - pracy w ogrodnictwie jest w bród, zwłaszcza jeśli wszystko robi się ręcznie. Nawet latem, kiedy nie ma już nic do sprzedania, trzeba podlewać, opryskiwać, pielić i nawozić rośliny, które do sprzedaży trafią jesienią lub dopiero w kolejnym roku. W zimie trzeba dbać o ogrzewanie młodych roślin czekających na wiosnę (np. sadzonek pelargonii). Jesienią sprząta się po sezonie i szykuje ziemię, którą w styczniu trzeba już napełnić doniczki.

- Kiedy dzieci były małe i kładłam je spać, później ciągle coś robiłam, zawsze do nocy. I tak mam do dziś, że już wszyscy śpią, a ja jeszcze grasuję po ogrodzie - śmieje się Teresa Zielińska. - Grudzień to jedyny luźniejszy miesiąc, ale jak się przez cały rok pracuje po 18 godzin, trzeba w końcu w domu trochę posprzątać. Nigdy nie byliśmy na dłuższym urlopie. W lecie wyskakujemy gdzieś na Kaszuby, ewentualnie na tydzień do znajomych w Szwecji.

Teresa i Mirosław Zielińscy pozują na tle swojego ogrodnictwa w pełni rozkwitu

Czy da się z tego żyć?

- Na chleb mamy, ubrać też się możemy, na bieżące naprawy wystarczy, ale nie ma z czego zainwestować, żeby to wyremontować i unowocześnić - odpowiada. - Jesteśmy archaiczni, niedługo ludzie będą tu przychodzić jak do muzeum. Nowoczesne ogrodnictwa, zmechanizowane i skomputeryzowane, to ogromne fabryki roślin.

Czy kocha swoją pracę?

- Nie chciałabym robić niczego innego. Wspaniale jest obcować z naturą, ale gdyby ktoś miał większe aspiracje ponad to, co mamy, byłoby mu smutno - uważa gdańszczanka. - Inni właściciele ogrodnictw w Gdańsku najczęściej mają jeszcze dodatkową działalność: warsztat, czy dom na wynajem. My jesteśmy z mężem we dwoje, nie bardzo jest komu to rozwijać. Dzieci mają swoje życie. Owszem pomagają nam, ale doraźnie. Nie wiem, czy będą chciały przejąć ogrodnictwo, ale ja też przecież nie od razu chciałam. Życie przed nami, zobaczymy.

Andrzej Kalinowski w swoim gospodarstwie przy ul. Modrej na Olszynce

Andrzej Kalinowski - odnalazłem siebie na roli

Nie wie co to błoto, kto nie był jesienią 2017 r. na zbiorach marchwi na Żuławach. Rekordowe opady deszczu w drugim półroczu sprawiły, że grunty Andrzeja Kalinowskiego pod Kiezmarkiem przypominały raczej pola ryżowe niż marchewkowe. Gospodarstwo gdańszczanina, które prowadzi z synami Piotrem i Krzysztofem, obejmuje 400 ha ziemi już nie tylko na Olszynce, skąd kilkanaście lat temu “wyrósł” poza granice Gdańska.

Ojciec Andrzeja Kalinowskiego wywodził się spod Lwowa, cała rodzina uciekła pod koniec wojny z tamtejszych wsi przed bandami UPA. Po krótkim przystanku w Krakowie wybrali Gdańsk, idąc śladami kuzyna księdza, który zdążył już osiąść w Sobieszewie i odbudowywał tamtejszy kościół.

Dostali poniemiecki dom przy ul. Żurawiej na Olszynce. Dziadkowie Kalinowskiego jako repatrianci z dokumentami świadczącymi, że prowadzili wcześniej gospodarstwo, otrzymali 4 ha gruntów rolnych. Uprawiali ziemię, a rodzice Andrzeja Kalinowskiego (poznali się już w Gdańsku) pomagali im. Ojciec dodatkowo pracował jeszcze na kolei. Stopniowo dokupywali ziemię, dzierżawili także grunty od państwa. Urodziła im się trójka dzieci, Andrzej jest najmłodszy.

- Mieliśmy konia i poniemiecki ciągnik Lanz Buldog zakręcany na korbę. Pamiętam jak mama krowy na pastwisko wyprowadzała jeżdżąc na Junaku - wspomina Andrzej Kalinowski. - Moje dzieciństwo to była praca na polu i nauka. Pomagałem rodzicom i już jako dzieciak stwierdziłem, że będę gospodarzył dalej. To była niezwykła szkoła życia, mało które dziecko z Gdańska miało szansę tego doznać. Wspaniale wspominam ten czas.

Nastolatek Andrzej Kalinowski jako uczeń Technikum Ogrodniczego w Pruszczu Gdańskim grał w szkolnym zespole na gitarze i basie. Występowali na wiejskich weselach swoich nauczycieli, a podczas konkursu młodych talentów raz nawet zagrali po Czesławie Niemenie

Na Olszynce było wielu gospodarzy, wkrótce powstała spółdzielnia ogrodniczo - pszczelarska kontraktująca uprawy od tutejszych i innych gdańskich rolników, pszczelarzy i sadowników. Zdecydowana większość rolników z Olszynki, w tym także Kalinowscy uprawiała i kisiła kapustę oraz ogórki.

- Kiedyś podstawą polskiej diety były kiszonki i ziemniaki. W warzywniakach z wielkich skrzyń gablami nakładano: “pięć kilo dla tej pani, dwa kilo dla tej, pięć kilo dla tamtej”. Nasze kiszonki dostarczaliśmy też na halę w Gdańsku. Kulałem beczki do piwnic, trzy piętra pod halą - tłumaczy gdańszczanin.

Pierwsze pieniądze zarobił w III klasie szkoły podstawowej. Jego rodzice mieli wtedy sporą plantację poziomek.

- Powiedzieli mi “zbieraj dotąd, reszty nie damy rady”. To ja resztę zbierałem dla siebie. Pracowałem przy tych poziomkach przez całe lato w weekendy po 12 godzin. Kobiałki woziłem do cukierni i lodziarni obok kościoła św. Barbary przy Długich Ogrodach - opowiada. - Zarobiłem tyle pieniędzy, że kupiłem używanego Komara od wujka.

Jako 16.latek zrobił prawo jazdy, rok później jeździł już Żukiem, na którego kredyt rodzice, ale sam go spłacał. W ciągu dnia woził dostawczakiem warzywa, a wieczorami jeździł pod LOT gdzie w latach 70.tych był salon meblowy. Razem z kolegą rozwozili i wnosili do gdańskich mieszkań szafy i meblościanki.

Kiedy skończył Technikum Ogrodnicze w Pruszczu Gdańskim, ojciec przekazał mu do uprawy pół hektara obsadzonego kapustą. - To był mój start w samodzielność. W 1980 roku, kiedy się ożeniłem, babcia przepisała mi te swoje cztery hektary - mówi gdański rolnik. - Później stopniowo kupowałem pojedyncze kawałki ziemi. Wielu sąsiadów i krewnych zrezygnowało z rolnictwa.

Skąd miał na to pieniądze? Zarabiało się na giełdzie, gdzie sprzedawano nadmiar z zakontraktowanych na rzecz spółdzielni zbiorów. Andrzej Kalinowski pamięta każdą gdańską giełdę: pierwszą na Łąkowej, drugą na parkingu przy Elbląskiej (Długie Ogrody) - naprzeciwko kościoła, trzecią koło rafinerii, czwartą na rynku we Wrzeszczu, piątą w Gdyni Orłowie i tę dzisiejszą, w Chwaszczynie.

Lata osiemdziesiąte, podczas festynu na Placu Zebrań Ludowych, Andrzej Kalinowski z żoną Małgorzatą i starszym synem Piotrem

- Jedną czwartą życia przespałem w samochodzie na giełdzie. Handel zaczynał się w niedzielę rano, ale żeby zająć miejsce trzeba było być tam już w sobotę wieczorem - tłumaczy gdański rolnik. - Handlowano w niedzielę i poniedziałek, więc spałem tam dwie noce. I tak przez 15 lat. Dziś żałuję, że miałem wtedy tak mało czasu dla rodziny, ale żeby sprzedać to co się naprodukowało, trzeba było te weekendy poświęcić. Latem w niedziele był największy ruch, bo po towar przyjeżdżał cały Półwysep Helski. Kupowali dla turystów na cały tydzień. Odnalazłem siebie w pracy na roli, lubię to i widzę, że mi wychodzi. Jeśli jestem po całym dniu pracy, niektórzy wracają właśnie wieczorem z plaży, a ja jeszcze z dziesięcioma tonami nawozu jeżdżę po polu do północy, bo widzę że jest piękna pogoda i będzie trzeba sadzić kapustę, to chyba o czymś świadczy.

Z uprawami poza granice Gdańska wyszedł na początku XXI wieku. Wygrał przetarg na kupno 30 ha po byłym PGR w Bystrej, później dokupił kolejne 15 i jeszcze 50 ha od Agencji Rynku Rolnego, wszystko w gminie Pruszcz Gdański. Jego gospodarstwo rosło w siłę.

- Zebrałem wiele nagród w swojej branży. Dwóch prezydentów RP przyznało mi Medale za Długoletnią Służbę, wręczali je ministrowie rolnictwa Marek Sawicki i Jarosław Kalinowski. Ten ostatni żartował, że wstydu nie przynoszę jego nazwisku - chwali się Andrzej Kalinowski.

Kiedy osiem lat temu do Gdyni przypłynął wycieczkowiec z grupą emerytowanych amerykańskich rolników na pokładzie, którzy chcieli zobaczyć polskie gospodarstwo, przywieziono ich do Kalinowskiego.

- Wyglądali: Ameryka. Jeden z cygarem, drugi w kapeluszu kowbojskim, pytali czy w Polsce uprawiamy rośliny GMO - wspomina gdańszczanin. - Miałem wtedy świetną ciężarówkę amerykańskiej firmy Syngenta. Na jej boku było piękna fotografia: dzieci siedziały na półkach i każde trzymało jakieś warzywo. Wszyscy turyści pozowali do zdjęć przy tych dzieciach.

W gospodarstwie Andrzeja Kalinowskiego rosną m.in pory

Obecnie na swoich i dzierżawionych terenach uprawia rocznie średnio 100 ha warzyw: marchew, buraka, pora, selera, pietruszkę (w zależności od koniunktury). Resztę gruntów obsadza pszenicą i rzepakiem. Jego główni odbiorcy to warszawska giełda owocowo - warzywna i gdański Selgros.

Gdańszczanin zaznacza, że jeszcze dwa lata temu dochód uzyskany ze sprzedaży warzyw pozwalał mu inwestować: kupować ziemię oraz sprzęt i spokojnie utrzymywać magazyny i chłodnie.

- W tym sezonie dotuję działalność. Choć zbiory przez opady słabe były w całej Polsce, ceny są rekordowo niskie. Dołożyło się jeszcze rosyjskie embargo, Rosjanie nie czekają już na towar w Warszawie - wylicza. - Najwyższa cena jaką dostałem za marchew to 57 gr brutto za kilogram, kiedy za nasiona zapłaciłem 200 tys. zł. A gdzie opakowania, transport do Warszawy, miesięczne rachunki za prąd w chłodniach rzędu 30 tys. zł, pensje dla ludzi? Pięknie było, kiedy się to tworzyło. Teraz stałem się niewolnikiem pieniędzy zainwestowanych w ziemię, sprzęt, magazyny, samochody. Trzeba ciągnąć, żeby to wszystko utrzymać. Trochę mi już sił brakuje. Moi synowie robią bardzo dużo, ale ja im obiecałem więcej…

Andrzej Kalinowski mówi, że jeszcze w 2018 r. będą uprawiać warzywa, ale jeśli kolejny sezon będzie równie ciężki pod względem cen i pogody, zostaną przy zbożu i przerzucą się na rośliny paszowe (bobik, groszek).

ZOBACZ, jak wyglądały marchewkowe żniwa w gospodarstwie Andrzeja Kalinowskiego w ekstremalnie błotnistych warunkach jesieni 2017 r.

Rolnictwo miejskie zamiast rolnictwa w mieście?

Przyszłości rolnictwa w Gdańsku w ocenie samych rolników nie jest raczej świetlana. Jednak z obowiązującego obecnie “Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego miasta Gdańska” z 2007 r. i kolejnej, procedowanej, edycji tego najważniejszego dokumentu planistycznego, wynika, że miasto chce utrzymać na swoim obszarze ok. 4 tys. ha gruntów rolnych. Najwięcej na Wyspie Sobieszewskiej, na Olszynce i w Rudnikach oraz na Oruni.

- Do procedowanego studium wpłynęło 80 wniosków o zmianę przeznaczenia terenów rolniczych na funkcje mieszkaniowe, usługowe, czy magazynowe. Większości z nich nie uwzględniono. Nie ma potrzeby wchodzenia na grunty rolne z tymi funkcjami. W dzielnicach południowych, zachodnich i na dolnym tarasie mamy wystarczającą do 2045 r. rezerwę terenów pod nową zabudowę - mówi Edyta Damszel - Turek, dyrektorka Biura Rozwoju Gdańska. - Zgoda jest tylko na zabudowę mieszkaniowo - usługową wzdłuż ul. Modrej i Łanowej na Olszynce, ponieważ przy tych ulicach jest już infrastruktura umożliwiająca takie funkcje. Dopuściliśmy także fotowoltaikę na części gruntów na Wyspie Sobieszewskiej i na Olszynce (poza Obszarem Chronionego Krajobrazu Wyspy), na Błoniach i Płoniach powstać mogą farmy wiatrowe.

Powodów dla utrzymania terenów rolnych w tych dzielnicach jest kilka. Po pierwsze są najcenniejsze w Gdańsku jeśli chodzi o wartości krajobrazowe pól uprawnych (wchodzą w Obszar Chronionego Krajobrazu Żuławy Gdańskie). Po drugie są to ziemie wysokiej klasy, od I do III, jedne z najlepszych w Polsce. Po trzecie - są bardzo ważne ze względu na ochronę przeciwpowodziową. I wreszcie - zdecydowana większość poza podstawowym układem drogowym nie ma uzbrojenia, a koszty zbudowania infrastruktury na potrzeby budownictwa wielorodzinnego byłyby bardzo wysokie.

Katarzyna Rozmarynowska, ekspertka w zakresie architektury krajobrazu uważa, że przyszłość rolnictwa w naszym mieście jest przesądzona.

- Moim zdaniem tereny rolnicze w Gdańsku nie mają szans na dalszą uprawę. Tego nie ma już nigdzie w Europie. Świat się zmienia, miasta rozrastają się i zajmują coraz większe tereny. Rolnictwo także prowadzone jest na coraz większą skalę, nieosiągalną w mieście - tłumaczy architekt. - Grunty te będą zmieniać się stopniowo w zieloną infrastrukturę, staną się parkami, może ogrodami działkowymi, a nawet po prostu nieużytkami. Tego typu tereny są w mieście potrzebne ze względów ekologicznych, przeciwpowodziowych i po prostu dla zdrowia psychicznego.

Katarzyna Rozmarynowska uważa, że do Gdańska zamiast rolnictwa w mieście zawitać może rolnictwo miejskie (ang. urban farming), coraz popularniejsze w Europie i w Stanach Zjednoczonych.

- Jego uprawy nie obejmują terenów rolnych lecz dachy budynków. Powstają na nich, wcale nie małe, farmy, głównie warzywne - tłumaczy Katarzyna Rozmarynowska.

I to mógłby być dobry trop, ponieważ gdańscy rolnicy słyną właśnie z upraw warzyw.

Od facelii do dyni, czyli co uprawiano w Gdańsku w 2016 r.?

Poprosiliśmy Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa o dane dotyczące upraw zadeklarowanych do dopłat rolnych na terenie Gdańska w przeciągu jednego roku. Agencja zastrzegła, że “obowiązek deklaracji upraw dotyczy wyłącznie gospodarstw o powierzchni gruntów ornych 10 ha i więcej” i przesłała dane za rok 2016.

Nazwa grupy upraw

Powierzchnia [ha]

Pszenica jara

475,20

Poziomka

0,03

Ziemniak

64,98

Ugór

77,62

Seler

6,97

Pszczelnik

1,54

Kukurydza

44,83

Marchew

31,90

Ogórek

4,39

Szkółka

0,53

Owies

21,87

Koper ogrodowy

7,78

Soczewica

34,36

Dynia figolistna

2,00

Trawy na gruntach ornych

46,43

Jęczmień jary

56,48

Żyto ozime

26,98

Słonecznik

0,96

Pasternak zwyczajny

2,25

Czosnek

26,93

Kapusta rzepak-ozimy

207,17

Pietruszka

16,67

Gorczyca biała

0,57

Kapusta warzywna

67,77

Fasola

1,80

Burak

23,87

Groch

3,50

Pszenżyto jare

10,95

Rzodkiew

0,48

Facelia

1,37

Uprawa mieszana

134,46

Wyka jara

176,12

Łubin

28,77

Pszenżyto ozime

20,18

Kapusta rzepak jary

21,64

Pszenica ozima

469,62

Kapusta właściwa

3,68

Dynia zwyczajna

2,56

SUMA:

125,21

TV

Wieczór dla tramwaju widmo