Gdy dowiedziałem się, że jako dziennikarz uczestniczyć będę w transporcie autobusów nie spodziewałem się większych kłopotów. Do Ukrainy kawał drogi, ale trasa wiedzie przez wygodne autostrady. Zresztą mieliśmy je dostarczyć tylko do polsko-ukraińskiej granicy. Nie musiałem też martwić się o miejsce siedzące. Byłem przecież jedynym pasażerem dużego miejskiego Solarisa, którego kierowca wybrał się w najdłuższą trasę, jaką kiedykolwiek odbył miejski autobus z Gdańska. Dziś muszę przyznać, że nie o wszystkim pomyślałem. Ale po kolei.
Lwów dostaje cztery
W połowie marca samorządowcy z Trójmiasta pojechali na Ukrainę. Tak jak i cała Polska czuli potrzebę wsparcia Ukraińców, którzy bronią się przed atakiem rosyjskiej armii. Mer Lwowa, Andrij Sadowy poskarżył się wtedy:
- Mam dość pomagania nam na Zoomie.
Faktycznie, solidaryzowanie się z Ukraińcami w mediach społecznościowych stało się modne w całej Europie. Ale konkretnej pomocy często brak. Po powrocie delegacji, Gdańsk i Gdynia postanowiły podarować cztery miejskie autobusy.
Aleksandra Dulkiewicz, prezydent Gdańska: - Nie jadą puste, bo zostały wypakowane zarówno częściami zapasowymi mechanicznymi, jak i pomocą humanitarną.
Katarzyna Gruszecka-Spychała, wiceprezydentka Gdyni: - We Lwowie są bardzo potrzebne, ponieważ miasto było zmuszone oddać połowę swoich autobusów na front. A do Lwowa przyjechali uchodźcy z innych miast, jest teraz o jedną trzecią większy niż przed wojną.
Autobusy zostały załadowane na gdańskim stadionie, gdzie od miesiąca działa punkt sortowania i wydawania pomocy humanitarnej dla Ukraińców.
Z Gdańska jadą autobusy Solaris U12 z 2006 roku. Są proste w obsłudze i mają nieawaryjne silniki. Przed wyjazdem sprawdzono je i wymieniono wszystkie podejrzane części. Wymontowane zostały kasowniki, ale pozostawiono wyświetlacze informacji dla pasażerów. System został zaprogramowany tak, aby obsługiwał litery ukraińskiego alfabetu.
Dwa pozostałe autobusy marki Volvo pochodzą z taboru Przedsiębiorstwa Komunikacji Miejskiej w Gdyni One także zostały wyładowane częściami zamiennymi oraz wsparciem humanitarnym.
Pędzić nie będziemy
O swoim wyjeździe dowiedziałem się w ostatniej chwili.
- Teraz jest czternasta, spotykamy się o siedemnastej. Trzeba zabrać paszport, jakiś śpiwór i suchy prowiant na drogę - tłumaczy mi Arek, pracownik Gdańskich Autobusów i Tramwajów. Będzie prowadził jednego z Solarisów.
- Pan pojedzie z kolegą, bo u mnie nie ma już miejsca, cały autobus jest już załadowany po dach.
- Mówmy sobie po imieniu. Wiesiek jestem - przedstawia się drugi kierowca. - Znajdź sobie jakieś miejsce, może tu z przodu.
W tym autobusie też jest sporo różnych rzeczy: kartonów, butelek z wodą i środków czystości. Większość na podłodze, część na siedzeniach.
Na pierwszym zakręcie za plecami słyszę hałas. Przewożone przez nas rzeczy przesuwają się na zakrętach po całym autobusie.
- Mogli to załadować bardziej z głową, ale to się zaraz ułoży samo - uspokaja mnie Wiesiek. - Zresztą pędzić nie będziemy. Te autobusy są ustawione na jazdę po mieście. Mają blokady prędkości.
Z ekipą z Gdyni jesteśmy umówieni na pierwszym postoju na autostradzie A1. Narada nie trwa długo. Jedziemy trasą koło Łodzi, Częstochowy i Katowic. Potem Przemyśl i przejście graniczne w Medyce. Tam Ukraińcy odbiorą pojazdy.
Kierowcy liczą się z różnymi scenariuszami. Autobusy są niby po kontroli technicznej i naprawach, ale mają już swoje lata i na tak długiej trasie wiele się może zdarzyć. Będziemy jechać w konwoju z szybkością najwolniejszego pojazdu.
Pierwsze jedzie przegubowe Volvo z Gdyni. Czasami udaje nam się sunąć z prędkością 75 kilometrów na godzinę, częściej jest jednak mniej. Jeśli jacyś podróżni mogą na tej trasie zdobyć odznakę żółwia, to właśnie my. Wymijają nas wszyscy, nawet tiry.
Pierwszy dłuższy postój mamy dopiero po 10 godzinach.
Świat zrobił się mały
Potrafię sobie wyobrazić, że autobusy Solaris są dość wygodne na trasie z Suchanina do Wrzeszcza. Gorzej z drogą z Gdańska do Lwowa. Siedzenia, mimo tego że obite poduszkami, są zaskakująco twarde. Nie ma miejsca na nogi, ani o co oprzeć głowę.
Na szczęście Wiesiek lubi mówić. Jest sześćdziesięciolatkiem. W zawodzie pracuje już trzydzieści siedem lat, w przyszłym roku przejdzie na emeryturę - to szybciej niż w innych branżach, bo kierowcy pracują w szkodliwych warunkach. Jest tak zwanym kawalerem z odzysku, od kilku lat ma narzeczoną w Budapeszcie.
- Węgierka?!
- Jasne, że tak! W naszych czasach świat zrobił się mały. Poznałem ją kilka lat temu w podróży, na lotnisku. Rozmawiamy po angielsku, bo dla mnie węgierski jest nie do opanowania. Dla niej tak samo polski.
Najtrudniej było, gdy z powodu pandemii zamknięto granicę.
- Na przejściu granicznym powiedziałem: nie jestem biznesmenem, nie mam żadnej służbowej sprawy, jedyny powód mojej podróży to miłość. I mnie puścili!
Sporo dowiedziałem się w tej podróży o pracy kierowcy w komunikacji miejskiej w Gdańsku. W skrócie: pasażerowie to nie aniołki, potrafią nieźle zaleźć za skórę. A kierowcy nie mają lekkiego życia.
Nad ranem byliśmy w Katowicach, w Rzeszowie było już jasno, a Przemyśl mogliśmy podziwiać już w pełnym słońcu, jako pięknie położone miasto.
Przed granicą minęliśmy konwój wojskowy. Na przyczepach jechały czołgi. Jedna myśl w głowach: jesteśmy coraz bliżej wojny.
Do Medyki dotarliśmy prawie w samo południe, po dziewiętnastu godzinach podróży. Tu zostaliśmy umówieni z ukraińskimi kierowcami, a także z busem który zabierze nas z powrotem do Gdańska.
- No to teraz już pójdzie jak z płatka, zaraz wracamy - cieszy się Wiesiek.
Nie ma racji. Zanim wrócimy do domu, trzeba będzie pojechać na Ukrainę.
Porządek musi być
Wiesiek, tak jak każdy z kierowców ma wielki niebieski segregator z plikiem papierów. Niektóre służyły do bezpłatnego przejazdu przez autostrady. Pozostałe akty przekazania pojazdów, dokumenty celne i dowody rejestracyjne. No i bardzo ważna sprawa: dokumenty przekazania pojazdów i pomocy humanitarnej są w kilku egzemplarzach, jeden musi zostać ostemplowany i zabrany z powrotem.
Wojna, wojną, ale porządek musi być.
Czekamy na kierowców z Ukrainy. Pierwszy z ogromną torbą pojawił się Jarosław. Ma już prawie siedemdziesiąt lat. W torbie niesie zakupy, które zrobił w Biedronce po polskiej stronie. Proszek do prania i parówki. Jak nam wyliczył, wszystko sporo tańsze niż na Ukrainie. Będzie prowadził nasz autobus. Z Jarosławem przyszło jeszcze trzech jego rówieśników.
No i okazuje się, że mamy problem. Osobą upoważnioną do odbioru pojazdów jest szef firmy, który ma tylko trzydzieści pięć lat. On przejść na polską stronę nie może, bo objęty jest obowiązkiem służby w ukraińskiej armii, jak wszyscy mężczyźni w wieku od osiemnastu do sześćdziesięciu lat.
Tak więc to my musimy pojechać do niego. Ustawiamy się w kolejce pojazdów. Nie jest ich dużo, ale na tej granicy wszystko się ślimaczy. Kolejka i polskie służby celne zabierają nam trzy godziny.
- Teraz już z górki - pociesza się Wiesiek.
A może to i lepiej
Czujemy lekki żal, że nie traktują nas lepiej, przecież całą noc wieźliśmy dary aż z Gdańska. Powoli jednak dociera do nas, że nie jesteśmy wyjątkowi, a tam tuż przy polskiej granicy nikomu nie jest łatwo. Każdy, kto przekracza granicę wiezie coś ważnego. Wszyscy są zmęczeni.
Wśród ukraińskich funkcjonariuszy są uzbrojeni żołnierze - wszyscy poważni, czujność wypisana na twarzach. Po kolei sprawdzają nas mundurowe służby, robią zdjęcia autobusów i tego, co jest w środku. Wygląda to trochę absurdalnie, bo przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie mamy sprzętu wojskowego, a raczej chusteczki higieniczne. Biurokracja ma jednak swoje prawa.
Tak mija godzina za godziną, aż robi się ciemno.
Wiesiek wykorzystuje czas w kolejce, by nauczyć Jarosława jak działa nasz autobus. Nigdy jeszcze nie prowadził Solarisa, ale wszystko chwyta w lot. Tu się podwozie opuszcza, tu podnosi. Aby ruszyć trzeba zamknąć drzwi.
- Aaaa, u nas takie zabezpieczenia się wyłącza - śmieje się Jarosław.
W latach osiemdziesiątych był sierżantem w sowieckiej armii. Gdy wrócił zagłosował w referendum za niepodległością. Teraz nie potrafi uwierzyć, że rosyjska armia ich napadła.
- Nie rozumiem tego tego, nie byliśmy dla Rosjan wrogami. To nieprawdopodobne, co oni robią.
Syn Jarosława od lat mieszka we Wrocławiu. Ożenił się z Polką, ma własną firmę.
- Mój wnuk mówi już tylko po polsku. A może to i lepiej - mówi z rezygnacją.
Teraz wyjechała też córka. Mieszka gdzieś blisko granicy ze Słowacją. Pokazuje zdjęcie kobiety z dzieckiem. W tle widać Tatry.
Jarosław też mógłby w każdej chwili wyjechać z Ukrainy do Polski. Dlaczego nie ucieka?
- Żona jest chora, miała operację. My tu już zostaniemy, niech się dzieje co chce.
Palec na ustach
Żegnamy się z Jarosławem i jego kolegami. Przejście graniczne dla samochodów opuszczamy dopiero przed dwudziestą. Teraz musimy dostać się z powrotem do Polski, przez przejście dla pieszych. Jest tuż obok, kilkaset metrów. Tam też kolejka. Kilkadziesiąt kobiet czeka z dziećmi.
Dla obywateli Unii Europejskiej jest osobna kolejka. Wraz z nami do Polski wracają pracownicy organizacji humanitarnych, którzy w ciągu dnia pracowali po ukraińskiej stronie. Są z całego świata, mają kamizelki i identyfikatory, niektórzy zajmują się dziećmi, inni chronią kobiety przed handlarzami ludźmi - bo i takich przyciąga nieszczęście, jakim jest wojna.
Robię zdjęcie tłumu przed granicą. Powstrzymuje mnie żołnierz.
- To jest granica, tu nie można - zabrania. - Proszę to skasować.
Robi się nieprzyjemnie.
Wiesiek jest trochę na mnie zły. Boi się, że jak podpadniemy to każą nam tu czekać w nieskończoność. Zagaduje żołnierza i próbuje poprawić atmosferę.
- My z Gdańska autobusy w darze przywieźliśmy. Tam gdzie mieliśmy jechać to dzisiaj przewożą broń z Polski. Dlatego tu w Medyce taka kolejka - mówi do żołnierza. Ten nerwowo kładzie palec na ustach.
- Ciiiiii, o tym nie można mówić.
Teraz ja próbuję zażartować:
- Pewnie już lepiej robić zdjęcia.
Jest lekki uśmiech. Przechodzimy.
Po polskiej stronie powstało w Medyce prawdziwe miasteczko. Na głównej alei stragany z gorącą herbatą i przyborami toaletowymi. Wokół uwija się kilkuset wolontariuszy w różnokolorowych kamizelkach.
- Gorąca pizza! - środkiem idzie mężczyzna z tacą.
Nie chce mam się już nawet jeść. Zresztą mamy wrażenie, że to nie dla nas. Pamiętamy, że za nami czekają jeszcze kobiety z dziećmi. Chwilę później pogania nas już kierowca busa. Do Gdańska mamy jeszcze kawał drogi.