„Najbrzydsze zwierzę świata” zapowiadało się znakomicie - sztukę specjalnie na zamówienie Teatru Miniatura napisała Malina Prześluga, znakomita, nagradzana autorka, laureatka najważniejszego w tej dziedzinie wyróżnienia: Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Cechą charakterystyczną tekstów Prześlugi, wielokrotnie realizowanych na deskach polskich teatrów, oprócz tego, że są bardzo dobrze skonstruowane literacko, jest to, że są one przepełnione wrażliwością i empatią, dojrzałością i otwartością na drugiego człowieka. Nie brak w nich też humoru, choć autorka nierzadko porusza tematy trudne - jak w sztuce „Debil”, która jest inspirowaną Kubusiem Puchatkiem opowieścią o niepełnosprawnym umysłowo chłopaku, uciekającym do bajkowego świata przed okrucieństwem rzeczywistości.
Najnowszy tytuł jej autorstwa, choć reklamowany jako komedia romantyczna, także miał nosić w sobie pewien ciężar - „Najbrzydsze zwierzę świata” miało być lekcją akceptacji, pokazującą, że „brzydkie” wcale nie jest wtedy, kiedy komuś się takie wydaje; że piękno tkwi w każdym z nas, i naszą rolą jest nauczyć się je widzieć zarówno w nas samych, jak i w innych. Spektaklowi towarzyszyły specjalne warsztaty dla uczniów, nauczycieli oraz rodzin z dziećmi, prowadzone przez pedagog teatru Monikę Tomczyk, jeszcze bardziej wzmacniające przesłanie, jakie miała nieść ta opowieść, pomagające zbudować zdrową samoocenę i uczące dystansu do współczesnego systemu bycia ocenianymi poprzez pryzmat urody, popularności i bycia „naj”, sztucznie wykreowanego przez celebrytów i różnego rodzaju tzw. influencerów.
Niestety, tym razem mamy do czynienia z tekstem, który nie tylko odstaje od tych założeń, ale i od dotychczasowych sztuk Prześlugi. Znaczące luki fabularne, mnogość bohaterów - wprowadzanych do opowieści chaotycznie, i brak ważnego przesłania, które miało przyświecać spektaklowi, widoczne są zarówno na poziomie samego tekstu, jak i inscenizacji „Najbrzydszego zwierzęcia świata”.
Laura Słabińska, reżyserka tworząca pod pseudonimem Punch Mama, z pewnością postawiła na realizację z rozmachem, dostarczającą młodym widzom mnogość bodźców, ale kreatywne rozwiązania, które proponuje, pojawiają się jedynie w zalążkach, którym nie pozwala się w pełni rozwinąć - błyskawicznie porzucając dany pomysł na rzecz nowego. Całość przypomina bardziej efektowne, chwilami efekciarskie, widowisko cyrkowe, niż spektakl z prawdziwego zdarzenia. Gagi, żarty, slapstickowe chwyty i absurdalne, groteskowe scenki niebędące osadzone w fabule, ani nie będące jej uzupełnieniem - na tym opiera się cała ta, zaledwie godzinna, komedia.
W chaosie scenicznym, pozbawionym twardej reżyserskiej ręki, sytuację starają się na miarę otrzymanych możliwości uratować aktorzy. Bardzo zgrabnie historię prowadzi Krystian Wieczyński, który konsekwentnie buduje wyrazistą postać „brzydkiego” Rekina, z jednej strony narcystycznie skupionego na sobie i goniącego za wielkimi marzeniami, z drugiej napędzanego kompleksami i niskim poczuciem własnej wartości. Każda scena z jego udziałem zapada w pamięć i stanowi niemal zamkniętą całość - niemal, niestety za każdym razem przerywana jest bowiem jednym z wielu krzykliwych ozdobników w spektaklu - a to pojawieniem się nic nie znaczącymi dla opowieści bohaterami, a to innym wątkiem pobocznym, który ostatecznie i tak ginie, nie znajdując rozwiązania w finale.
Znakomicie aktorsko wypada Andrzej Żak w roli Boga, który w jego ujęciu jest intrygującym, zdystansowanym, wszechwiedzącym komentującym, co jakiś czas kontrolującym ziemskie sprawy. Ostatecznie jednak i jego obecność jest w fabule nieuzasadniona - opowieść równie dobrze mogłaby toczyć się bez niego. Pod ciężarem krzywdzącej, nazbyt dosłownej i oczywistej charakteryzacji (wystające zęby, zrośnięte brwi, grube okulary) niknie zupełnie Agnieszka Grzegorzewska, odtwórczyni jednej z głównych ról - Berty, „bardzo brzydkiej dziewczynki” partnerującej „brzydkiemu” Rekinowi. Co gorsza, jej postać sprzyja utrwalaniu stereotypów i służy twórcom spektaklu do zrealizowania przesłania „każda potwora, znajdzie swojego amatora”.
Na plus spektaklu z pewnością jest wykorzystanie zarówno żywego planu z udziałem aktorów, jak i lalkowego, z różnymi rozwiązaniami charakterystycznymi dla teatru formy. Same lalki, wykonane z niezwykłą starannością i pomysłowością, stanowczo za mało się pojawiają i także nie znajdują uzasadnienia w fabule. Przygotowana przez Dariusza Panasa scenografia, obejmująca kilka planów, ma predyspozycje do tego, by zrobić na widzach niemałe wrażenie, jednak i nią reżyserka szybko się nudzi, i nie wykorzystuje w pełni jej potencjału. Wszystkiego jest tu po trochu, i wszystko traktowane jest po macoszemu, prezentowane widzom na szybko, a po chwili odrzucane, jak zepsuta zabawka.
Nie da się ukryć, że Słabińskiej udało się stworzyć komedię pełną szaleństwa i barwnych postaci, ale i równie wielu luk dramaturgicznych i fabularnych, zabałaganioną niepotrzebnymi postaciami i nadmiarem gagów, których więcej tu niż w „Nagiej broni”. Przy czym w tym przypadku „więcej” wcale nie oznacza „lepiej”.
Jedna z najsłynniejszych amerykańskich komedii slapstickowych miała przede wszystkim swojego bohatera, który opowiadał absurdalną historię od początku do końca - w „Najbrzydszym zwierzęciu świata” tego luksusu nie ma. Wielka szkoda, bo jest świetny zespół aktorski, przemyślana scenografia, znakomita gra świateł, ciekawe wizualizacje Przemysława Żmiejki i muzyka Filipa Sternala, stanowiące dodatkowe atuty, ale zabrakło najważniejszego - umiejętności opowiadania historii.