V Gdańskie Targi Książki z frekwencyjnym sukcesem: 47 tys. uczestników, tłumy na spotkaniach
Anna Umięcka: - Rozmawiamy przed polską premierą “Zielonej granicy”. Opowiesz mi pierwszą scenę?
Katarzyna Warzecha: - Film zaczyna się od ujęcia “zielonego” - dron leci nad lasem i obraz przemienia się powoli w czarno-biały. Kamera filmuje w dole bagna. Mieszkańcy nazywają ten obszar “strefą śmierci”, bo mimo że w pobliżu granicy udokumentowano 46 ofiar śmiertelnych, to kilkadziesiąt osób wciąż pozostaje zaginionych. Wielu z mieszkańców uważa, że ciała tych ludzi moją leżeć na tych bagnach.
“Zieloną granicę” na festiwalu w Wenecji przyjęto ze zrozumieniem i szacunkiem. Na pokazie widzowie płakali, film otrzymał kolejne zaproszenia na festiwale - do Toronto, Nowego Jorku. Dziennikarze podkreślali, że ukazuje wielowymiarowy obraz sytuacji. Jest zniuansowany. W Polsce film jeszcze nie wszedł do kin, a już trwa nagonka prawicowych polityków i mediów. Rozumiesz to?
- To oznacza, że ktoś się bardzo boi. W Polsce ludzie nie widzieli jeszcze filmu, a już wydali osąd - nieprawdziwy.
Nasz film ma bardzo mocny research i ukazuje szerokie spektrum problemów. Dziennikarze z całego świata potwierdzają, że film nie jest czarno-biały i nie jest tylko o Polsce. On jest o Europie. Agnieszka również podkreślała w Wenecji, że wypowiada się w imieniu Europejczyków. Tam wszyscy dziennikarze pytali nas o tweeta Ziobry. Ktoś zapytał, czy nie boimy się, że to pójdzie za daleko? Agnieszka odpowiedziała, że aktem nienawiści został zabity prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.
Nie czytam już komentarzy, bo 90 proc. są to nienawistne wypowiedzi stricte wycelowane w Agnieszkę. Za to Wenecja dała mi siłę, mocny feedback. Może stworzyć pole do zmian, do przemyśleń. Wielu dziennikarzy zagranicznych mówiło, że nie wiedzieli o tej granicy, bo wojna w Ukrainie przyćmiła inne tematy.
Uważam, że wiele osób powinno obejrzeć “Zieloną granicę” i pomyśleć: dokąd zmierzamy, do czego to wszystko dąży? Agnieszka mówi, że to ostatni moment, żeby zareagować. Szczególnie powinni go zobaczyć politycy.
Bo my nie jesteśmy politykami, jesteśmy artystami, którzy naświetlają temat. A on nie jest wymyślony, tylko oparty na prawdzie, weryfikowany.
Grynberg o kosztach słuchania, Szczygieł o apetycie na ludzi - to Gdańskie Targi Książki
Jak przygotowałyście się do pracy nad filmem? W polskich mediach pojawił się zarzut, że Agnieszka Holland nie była nigdy na granicy.
- To nieprawda! Byłyśmy razem na dokumentacji na Podlasiu i przeprowadziłyśmy tam wiele bardzo ważnych dla nas rozmów.
W Warszawie poznałyśmy wolontariuszy z Grupy Granica, a na Podlasiu ludzi, którzy tam mieszkają i pomagają. Pod jednym z takich domów, strażnik graniczny popełnił samobójstwo. Nikt o tym nie mówi.
Rozmawiałyśmy też z pogranicznikami. Zatrzymywali nas często, np. na checkpointach. Mówili, że przeprowadzili się na Podlasie, żeby miło spędzać czas w lesie, a teraz muszą łapać ludzi, bo na murze zamontowano kamery, a oni są rozliczani z każdej osoby, która go przekracza. Usłyszałyśmy też opowieść o kimś, kto odszedł ze straży, bo uznał, że kiedyś trzeba będzie za to odpowiedzieć przed sądem - przecież pushbacki nie są legalne, a taki wydano im rozkaz. Zrozumiałam wtedy, jakie to dla nich trudne.
W filmie jest taka scena, moja ulubiona, gdy jeden z bohaterów - pogranicznik krzyczy do żony:” to jest moja służba!”.
Byliśmy tym wszystkim przygnieceni, ale mieliśmy też poczucie, że robimy film w słusznej sprawie. Bo problem jest wciąż aktualny.
„Społeczeństwo populistów”. Sadura i Sierakowski o wyborach 2023
Pracowałaś na planach z Marcinem Wroną, Filipem Bajonem, Wojciechem Smarzowskim, twoje filmy dokumentalne zdobywają nagrody na zagranicznych festiwalach, ale jak 30-letnia artystka, zostaje współreżyserką filmu Agnieszki Holland?
- Na plan Agnieszki Holland trafiłam dzięki Kamili Taraburze. Poznałyśmy się jeszcze w Szkole Wajdy. Kiedy mój dokument “We have one heart” [animowany dokument o losach rodziny Adama Witkowskiego, gdańskiego artysty i wykładowcy ASP, współzałożyciela zespołu Nagrobki] dostał się na długą listę oscarową, a Kamili film - przez wygraną w konkursie filmów krótkometrażowych na Warszawskim Festiwalu Filmowym - również się na niej znalazł, równocześnie pracowałyśmy nad kampaniami oscarowymi. Dzieliłyśmy razem swoje emocje w tej walce jednocześnie bardzo mocno się w tym wspierając. Żadna z nas nie przeszła dalej, ale dzięki temu doświadczeniu więź się zacieśniła.
I gdy 1,5 roku temu Kamila rozpoczęła pracę nad serialem dla Netflixa pt. “Absolutni debiutanci”, zaprosiła mnie do współpracy. Jako showrunnerka serialu, który opowiada o młodych ludziach, chciała współpracować z kimś młodym. Poszłam na casting, wygrałam i tak to się zaczęło. Z filmem Agnieszki Holland było podobnie. Najpierw była w projekcie Kamila.
To reżyserzy też chodzą na castingi?
- Oczywiście. Tak samo jak aktorzy i wielu członków ekipy, którzy pracują przy projekcie przez wiele miesięcy. Dla producenta zatrudnienie - tak jak w przypadku „Absolutnych debiutantów” - dwóch reżyserek debiutantek to pewne ryzyko. Jednak po kilku rozmowach ze mną podjął decyzję, że robimy to razem. I wyreżyserowałam samodzielnie dwa odcinki. Premiera serialu będzie na platformie pod koniec października 2023 r.
Na czym polega taki casting?
- Producenci oceniają dorobek kandydata (sukces “One heart”, który był najczęściej pokazywanym polskim dokumentem za granicą w ubiegłym roku, miał duże znaczenie) i dzwonią z pytaniami do byłych współpracowników. To taki casting personalny, czyli rozmowa o tekście i poznawanie się. Producent musi sprawdzić, jaką jesteś osobą, czy pasujecie do siebie mentalnie, osobowościowo, bo to jest bardzo ważne w pracy. Dla mnie najważniejsze było to, czy myślimy z Kamilą podobnie o tekście, bo serial to 6 odcinków i 6 filmowych dni, więc nasza wizja musiała się jakoś pokrywać. Myślę, że się udało.
No tak, ale serial to nie film fabularny, a w “Zielonej granicy” obie z Kamilą macie status współreżyserek. To niespotykana dotąd formuła, co dokładnie oznacza?
- To skomplikowane, Agnieszka na konferencji w Wenecji przedstawiła nas jako współreżyserki filmu, a o sobie powiedziała - “showrunner”, chociaż taka funkcja oficjalnie występuje tylko w serialach. Ale naszą funkcję rzeczywiście trudno nazwać, bo my nie miałyśmy obowiązków “drugiego reżysera” tylko faktycznie reżyserowałyśmy wszystkie sceny na naszym planie. Bo plany były równoległe - dwa. Producent również przyznał, że w historii kinematografii nie było jeszcze takiej konfiguracji. W napisach końcowych napisano: “Directed by Agnieszka Holland in collaboration with Kamila Tarabura i Katarzyna Warzecha”.
Ale zacznijmy od tego, że nie mieliśmy za dużo pieniędzy. Film jest kooperacją belgijsko-francusko-czeską z wkładem amerykańskim. Nie miał dofinansowania z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej…
A tak, słyszałam, jak minister chwalił się tym w mediach. I był z siebie bardzo dumny.
- Ale my nawet nie składaliśmy wniosku! [śmiech]. Więc pieniędzy nie było za dużo i zastosowano podejście ekonomiczne - mieliśmy tylko 24 dni zdjęciowe i dwa plany (film trwa ostatecznie 2,5 godziny). Na jednym pracowała Agnieszka, a na drugim - my. Ona zresztą od lat tworzy w kolektywie, najczęściej z córką Kasią Adamik i Olgą Hajdas.
Agnieszka Holland jest ikoną kina, a jej wizerunek medialny - raczej surowy i dzieli was różnica wieku kilku pokoleń. Bałaś się pierwszego spotkania?
- Oczywiście, że się bałam. Ale już na pierwszym spotkaniu okazało się, że Agnieszka jest bardzo otwarta, wrażliwa, ciekawa drugiego człowieka, słuchająca, pomocna. Nawet podczas pracy nad filmem odbierała telefony od różnych ludzi z prośbą o radę, o pomoc. Nigdy nie odmawiała. Ma w sobie mądrość.
A wiek? Dzieli nas 40 lat, ale to nie ma znaczenia, wiek jest w głowie, a jej głowa wciąż pracuje - jest na bieżąco ze wszystkim, zna kilka języków, miałam czasem wrażenie, że ma więcej energii niż my. Bo nasz plan był istną wieżą Babel - montażysta z Czech, drugi reżyser też, dźwiękowiec pochodził z Francji, aktorzy arabskojęzyczni mówili też po francusku, bo przyjechali z Belgii i Francji, reszta ekipy po angielsku, my - z Polski. Agnieszka na planie rozmawiała z nami w czterech językach.
A jaka była ta pierwsza rozmowa?
- Już po kilku minutach poczułam, że jestem w tym projekcie, że mi ufa. Powiedziała: “przyjdź jutro do mnie do domu, bo mam spotkanie z castingerem”. Kończyłyśmy z Kamilą pracę nad serialem, razem wchodziłyśmy w nowy wielki i bardzo ważny projekt - to było ekscytujące, ale też miałam w sobie dużo tremy.
Na scenie w Wenecji też stałyście obok siebie. [Kamila nie mogła być obecna, bo pracuje nad debiutem, ale Agnieszka Holland przywołała jej nazwisko]. Widziałam, jak tuż po ogłoszeniu werdyktu, Holland wstaje i coś do ciebie mówi. Zaskoczyła cię, powiedziała: “idziemy razem?”
- Agnieszka ustaliła to już wcześniej, ale w tym momencie nie byłam pewna, co robić. Nie wiedziałam, że dostaniemy taką nagrodę.
To brzmi jak opowieść o girl power.
- Totalnie! Poczułam to w Wenecji, bo moja obecność tam była bardzo wspierana przez Agnieszkę. Na festiwalu wszyscy są sfokusowani na niej. Jest bardzo znana, ludzie ją zaczepiają, chcą mieć z nią zdjęcie. Na ściance fotoreporterzy krzyczeli: “solo, solo!”, ale ona upierała się, że stajemy razem. Na konferencji też byłyśmy razem i na dniu prasowym, gdzie przez cały dzień odbywają się wywiady – w tym tzw. round table - 10 dziennikarzy, 10 minut przerwy i następna grupa. To jej decyzje.
Wzruszające. I chyba nieczęste w tym zawodzie?
- Myślę, że taka postawa wynika z jej doświadczeń. Gdy była w moim wieku, było jej bardzo trudno - wyjechała do obcego kraju, miała już dziecko. Widzę, jak teraz swoją siłę wykorzystuje do tego, żeby pomagać innym.
Gala konkursu wydawniczego Ambasador Nowej Europy. Kto wygrał edycję 2021 i 2022?
W wystąpieniu po wręczeniu nagrody na biennale w Wenecji, Agnieszka Holland mówiła, że dedykuje ten film wszystkim - od Polski po Lampedusę. A widzowie weneckiej premiery zgotowali wam 15-minutową owację. Spodziewałaś się takiego przyjęcia?
- Nie miałam żadnych oczekiwań. Chciałam tylko z ekipą, z aktorami z Iranu, Libanu i Syrii i z dziećmi, które przeżyły kilka pushback’ów na granicy turecko-syryjskiej - obejrzeć wspólnie film. To było dla mnie i dla nich superważne. Wśród naszych aktorów byli przecież tacy, którzy przeżyli obozy dla uchodźców, nie mają powrotu do swojego raju. Brat Jalala Altawi (Syria) został aresztowany tylko dlatego, że jest bratem znanego aktora. I zaginął.
Po projekcji, kiedy na ekranie pojawiły się napisy i zapaliło światło, wszyscy zaczęli klaskać. Agnieszka złapała mnie za rękę. Odwróciłam się, a Alessandro (nasz opiekun logistyczny na festiwalu) ryczał jak bóbr. Powiedział, że nigdy w życiu nie płakał na filmie, a na tym płakał przez dwie godziny. To było niesamowite przeżycie. Organizatorzy pokazu musieli w końcu zgasić to światło, żeby ludzie wyszli z kina.
A ty, płakałaś?
- Ja nie płakałam, czułam się taka wdzięczna. Byłam po raz pierwszy na festiwalu klasy A, a nasz film wyświetlano obok filmów Finchera, Lánthimosa, Sofii Coppoli. Podczas rozdania nagród stałam na scenie obok Jane Campion, Laury Poitras [autorka dokumentu o Edwardzie Snowdenie pt. Citizenfour] i Agnieszki Holland - legendarnych kobiet, które przetarły drogę reżyserkom na świecie. Totalny women power!
Jane Campion, gdy podziękowałam jej za nagrodę (była członkiem jury) powiedziała, że to był bardzo trudny film. Uderza w żołądek i nie odpuszcza do końca.
Ktoś napisał mi potem smsa: “ciekawie skonstruowany jest ten świat, że musisz świecić na czerwonym dywanie, żeby świat usłyszał o tym, że na granicy chodzą ludzie bez butów”. I ja się totalnie z tym zgadzam. To dla mnie ważne doświadczenie.
Wymarzyłaś sobie taką scenę? Ten czerwony dywan? Chciałaś zostać reżyserką jako dziecko?
- Miałam być muzykiem, przez 12 lat chodziłam do szkoły muzycznej, ale dopiero na pierwszym roku szkoły filmowej, kiedy zrobiłam jakieś ćwiczenie poczułam, że jestem twórcą. W filmie nic cię nie ogranicza, tylko budżet. Ale możliwości finansowania są coraz większe.
Praca z Agnieszką wiele mnie nauczyła, bo ona poszukuje, pyta, bardzo dużo rozmawia z ludźmi i zdanie innych jest dla niej ważne. Ale w pewnym momencie musi ująć to w ramy, powiedzieć stop. I bardzo ważna rzecz - patrzeć szeroko. Z punktu widzenia Europejczyka, a nie tylko Polaka.
Ten film ma surową formę, co widać w trailerze. I gdańskie wątki. W ścieżce dźwiękowej odnajdziemy utwór gdańskiego zespołu "Trupa Trupa", który Agnieszka Holland bardzo ceni.
- Rzeczywiście, film jest bardzo oszczędny w środkach, w sposobie filmowania - bardzo organiczny. Inspirowaliśmy się prawdziwymi fotografiami, m.in. Macieja Moskwy z Gdańska. Autorka filmowych fotosów Agata Kubis, która chodzi też na granice, w pewnym momencie nie mogła odróżnić zdjęć z planu od archiwalnych. Pomieszała je.
Agnieszce zależało bardzo na wiarygodności, wiedziała, że będą ataki. Research trwał do ostatniej chwili. Nawet jadąc na plan, dzwoniła i upewniała się, co do szczegółów. Przy produkcji filmu pracowali też aktorzy i statyści, z zagranicy i z Polski, którzy mieli swoje osobiste doświadczenia i dzieli się nimi.
I aby film był zrozumiały na całym świecie - wybrano czerń i biel. “Zielona granica” opowiada przecież o problemach ludzi z różnych kultur, a kolor w każdej z nich oznacza coś innego: u nas kolorem żałoby jest czarny, na Wschodzie - biały, w Iranie - niebieski.
W ten film wszyscy włożyli mnóstwo serca, emocji. To widać.
Hejt rozpętany wokół tego filmu jest ogromny. Agnieszka Holland ma ogromne doświadczenie, zna i rozumie mechanizmy totalitaryzmów, przeżyła wiele szykan w różnych ustrojach. Ale jak ty się z tym czujesz, młoda dziewczyna urodzona w wolnej Polsce?
- Czytałam, że w Otwocku odwołali pokaz “Zielonej granicy”. Nie wiedziałam, nigdy nie sądziłam, że dożyję takich czasów. Jeden z dziennikarzy na konferencji porównał naszą produkcję do filmu Agnieszki “Europa, Europa” z 1990 roku. I wtedy sobie uświadomiłam, że ja się przecież urodziłam w 1989 w roku, kiedy ona go kręciła. Minęło 35 lat i znów robimy film katastroficzny, o tym, co się wciąż powtarza.
Wiele emocji w związku z “Granicą” jeszcze przed wami, ale czy pracujesz nad czymś nowym?
- Tak, nad debiutem. Ale będzie to zupełnie coś innego, taki “feel good movie” [śmiech]. Chociaż ostatnio Agnieszka powiedziała podczas jednego z wywiadów, że młodzi ludzie opowiadają tylko o swoich problemach osobistych. No i to jest prawda. Ona przeżyła wiele systemów, mówi o krótkiej pamięci Polaków. Myślę, że moje pokolenie w większości nie czuje powinności opowiadania o współczesnych problemach społeczno-politycznych, nie czuje zagrożenia ze strony systemu, bo nigdy tego nie doświadczyli.
Katarzyna Warzecha - o reżyserce
Katarzyna Warzecha (ur. 1989 r. w Gdańsku) to reżyserka, scenarzystka i operatorka (w przypadku filmu dok. “Pół roku Franka W.“). Absolwentka Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach oraz Szkoły Wajdy. Zrealizowała krótkometraże filmy dokumentalne i fabularne, m.in.: "We have one heart" (2020 r., zwycięzca festiwalu w Chicago, był na długiej liście oscarowej), "Jest naprawdę extra" (film dyplomowy, prezentowany i nagradzany na wielu międzynarodowych festiwalach, "Pół roku Franka W.”
Przez lata współpracowała z Gdańsk DocFilm Festival jako selekcjonerka.
Jako asystentka reżysera pracowała przy filmach fabularnych, takich jak: "Demon" Marcina Wrony, "Kamerdyner" Filipa Bajona, “Wesele” z 2021 Wojciecha Smarzowskiego.
Ukończyła pracę nad serialem dla Netflixa “Absolutni debiutanci” - reżyseria z Kamilą Taraburą, premiera w październiku 2023 r. Jest współreżyserką (wraz z Kamilą Taraburą) filmu "Zielona granica" Agnieszki Holland.