Szampańska zabawa z "Czardaszką" - brawurowa premiera w Operze Bałtyckiej. RECENZJA
Głównym bohaterem książki i spektaklu jest 19-letni maturzysta Witold, który przeżywa stosownie do wieku - dramatycznie i gwałtownie pierwszą miłość. Jego potyczki z dorastaniem przypadają na wiosnę 1939 roku na Litwie - słoneczną, idylliczną i przewidywalną. Jak twierdzi jedna z postaci: “znowu wiosna. I do tego jakaś nijaka, i rok zwykły - 1939, zupełnie nie do zapamiętania”. Wiemy, jak bardzo się myli.
Raj utraconej młodości czy świat na krawędzi apokalipsy
Witold (Adam Turczyk) planuje zostać sławnym lekarzem - takie nadzieje pokłada w nim nadopiekuńcza matka (wyrazista Anna Kociarz), ma ideały (chce leczyć biednych) i przyjaciół: Rosjanina Lowę (świetna rola Janka Napieralskiego w roli impulsywnego Lowy), Engela i Gretę (niemieckie rodzeństwo grają Magdalena Gorzelańczyk i Marcin Miodek), z którymi spędza czas doświadczając pierwszych przekroczeń.
Gdzieś w tle tlą się małe tragedie, jak samotność obu sióstr (intensywny duet tworzą Magdalena Boć i Katarzyna Kaźmierczak, ta pierwsza zmysłowa i silna, druga - nieszczęśliwa, pogubiona), i większe, jak śmierć ojca Witolda. Ale pierwsze pijaństwa, namiętności szalonego Lowy, problemy pana Henia (doskonale odnalał się w komediowej odsłonie Jakub Nosiadek) czy nieodwzajemnione uczucie Grety i jak się okazuje Engela, wszystko to jest tylko tłem, bo Witold zakochuje się po raz pierwszy. “Śmiertelnie”, jak mówi - w Alinie (ciekawa, odrealniona postać Katarzyny Borkowskiej), uczennicy ze swojej szkoły.
Poszczególne postaci zbudowane są też na szerszych stereotypach. Siostry Puciatówny to typowe polskie szlachcianki na Litwie, bogate i znudzone topią swój nihilizm w alkoholu i lekach. Witek (w tej roli bardzo dobrze poradził sobie Adam Turczyk, który dźwiga na sobie większość scen, jest dynamiczny i przekonujący) symbolizuje energię młodości. Wciąż powtarza: “wszystko będzie dobrze”, bo jego nadzieja musi być silniejsza niż kłopotliwe położenie, w którym się znalazł w związku z rodzinną tragedią. Rosjanin Lowa ma w sobie dzikość, nieokiełznaną i niebezpieczną żarliwość; niemieckie rodzeństwo jest z kolei sztywne i przemocowe, skrywa jakąś tajemnicę. Choć w tym zestawie role Marcina Miodka i Magdaleny Gorzelańczyk, jak i zbudowana pomiędzy nimi relacja, wydają się być zbyt dosłowne. Do odchodzącego świata należy też dziadek Witka (fantastyczny Krzysztof Matuszewski), którego postać ma ogromny potencjał komediowy i stanowi mocny kontrapunkt dla lirycznej relacji wnuka).
W sopockiej adaptacji tajemniczą postać Ducha, symbolizującego los, boga (a może głównego bohatera z przyszłości?), na pewno Tego Który Wie, reżyser powierzył Piotrowi Łukawskiemu, który znakomicie się z zadania wywiązał wnosząc metafizyczny niepokój w idylliczną krainę wspomnień.
Reżyser i aktorzy nakreślili te postaci z czułością, wszystkie należą do mitycznego uniwersum szczęśliwej, bo wyidealizowanej przez pamięć młodości, gdzie jeśli już wybuchają jakieś konflikty, to są jak huk pękającej papierowej torebki. Głośne i bez znaczenia. A jeśli pada słowo “wojna”, to nikt w nią nie wierzy.
Spektakularna scenografia Mirka Kaczmarka
Ten spektakl właściwie “zaczyna się” od bajkowej scenografii, która rozbudza naszą wyobraźnię jeszcze przed rozpoczęciem przedstawienia, i która spełnia w nim ważną rolę. Scenograf zaproponował tylko jedną wizualną odsłonę dla prawie trzygodzinnego spektaklu, ale działając kolorem i wielowymiarowo zorganizowaną przestrzenią osiągnął spektakularny efekt.
Scena tonie w symbolicznym odcieniu jasnej, budzącej się do życia zieleni, która spływa miękko ze ścian i porasta wszystko wokół - wspina się na pagórki, stoły, ławy, łóżka…. Miękką i miłą jak mech przestrzeń przecina wijąca się z boku, wąska wstęga rzeki, która zaburza skalę. Kolejne miejsca akcji - dom Witka, ogród sióstr Puciatówien czy sceny miłosne nad rzeką - zaznacza światło aranżowane przez Katarzynę Łuszczyk.
Zabawy skalą i perspektywą (ze ścian wyrastają pionowo drzewa, widzimy więc tę przestrzeń również z lotu ptaka) sprawiają, że zostajemy zanurzeni równolegle w dwóch wymiarach czasowych i przestrzennych, a to zwiększa poziomy interpretacji. Śledzimy akcję i jednocześnie dystansujemy się od niej, bo podążając za przygodami i emocjami bohaterów, nie tracimy z oczu topografii miejsca. Jesteśmy tu i teraz, ale przyglądamy się też tej rzeczywistości z rezerwą, bo wiemy, że Witek ją i przeżywa, i wspomina na raz.
Topografia jako literacki termin, uzyskała tu swoją namacalną formę.
Historia prawie filmowa
Trudno myśleć o tym spektaklu, nie wracając pamięcią do filmu Andrzeja Wajdy, który zekranizował prozę Konwickiego w 1986 roku. Napisał wraz z autorem scenariusz i obsadził go w roli Nieznajomego. Być może ta teza wyda się komuś ryzykowana, ale moim zdaniem pomimo ograniczeń wynikających ze statycznego miejsca i użycia prostych środków wyrazu, porównanie wypada na korzyść sopockiego przedstawienia. Szczególnie dobrze na tym tle wypada aktorstwo gdańskiego zespołu. Najtrudniejszą rolę miałyby w tym "pojedynku" Boć i Kaźmierczak rywalizując z Kownacką i Szczepkowską, ale tu paniom przyznałabym remis.
Z tego pięknego świata "Kroniki" żal wychodzić, ale przecież pozostają z nami niepokój i przestroga. Poprzednie pokolenia też nie dostrzegały nadciągającej apokalipsy, co brzmi szczególnie przejmująco w kontekście toczącej się za naszą granicą wojny w Ukrainie. Oby historia nie powtórzyła się kolejny raz.
Miłosz opisywał ten moment w życiu i historii tak:
“W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji
Rybak naprawia błyszczącą sieć
Skaczą w morzu wesołe delfiny…”
Wiersz „Piosenka o końcu świata” został napisany i opublikowany w 1945 roku w tomiku „Ocalenie”. Kończy się słowami: "Innego końca świata nie będzie".
Wystawa plakatów w foyer
KRONIKA WYPADKÓW MIŁOSNYCH
- Adaptacja i reżyseria: Jarosław Tumidajski
- Scenografia: Mirek Kaczmarek
- Kostiumy: Krystian Szymczak
- Światło: Katarzyna Łuszczyk
- Muzyka: Dobrawa Czocher
- Projekt plakatu: Julia Górka