Bądź godzinę za wcześnie, niż minutę za późno
Legenda, Numero Uno, guru, Mistrz - to ostatnie określenie koniecznie pisane dużą literą. Tak o Stefanie Kraszewskim mówią zgodnie trójmiejscy fotoreporterzy.
- Dał mi kilka cennych wskazówek, których do dziś przestrzegam. “Kiedy jesteś na temacie zobacz, co się dzieje obok, dookoła fotografowanej osoby i obiektu, jednym słowem: nie patrz tylko w obiektyw, musisz mieć oczy dookoła głowy” - opowiada jeden z fotografów ze średniego pokolenia.
Jego kolega po fachu dorzuca: “Słuchaj młody: lepiej być na miejscu godzinę za wcześnie, niż minutę za późno” - taką radę z ust Stefana Kraszewskiego usłyszał podczas kolejnej rocznicy zaślubin Polski z morzem, obchodzonej co roku 10 lutego w Pucku. Słowa o rygorystycznej punktualności padły, gdy obaj rozgrzewali się gorącym napojem w kawiarni. Nieoczekiwanie, zabawną puentę do tej historii dopisało po chwili życie. Okazało się bowiem, że na rynku w Pucku pojawił się już prezydent RP Lech Kaczyński i zaczął odbierać meldunek od dowódcy Kompanii Reprezentacyjnej Marynarki Wojennej. Pierwsze ważne klatki, z pierwszej minuty wizyty “głowy państwa” zostały więc bezpowrotnie stracone …
Trofeum z Hongkongu
Trzyosobową ekipę portalu gdansk.pl bohater naszej publikacji przyjmuje w swoim mieszkaniu na Zaspie przy ulicy Pilotów, w typowym bloku z “wielkiej płyty”. Już po przekroczeniu progu drzwi proponuje, aby mówić do niego po imieniu.
Na stole w dużym pokoju stoi sporych rozmiarów statuetka - „Bronz Trophy” w konkursie fotograficznym w Hongkongu w 1972 r. To jedna z dziesiątek nagród, jakie gdański fotograf zdobył podczas swojej długiej kariery. Obok widzimy reprodukcję zdjęcia, za które został uhonorowany przez jury w dalekiej Azji. Jak tłumaczy Stefan, jest to “sopocki Toulouse-Lautrec”, czyli portret Parasolnika na molo, słynnego w nadmorskim kurorcie w latach PRL przebierańca.
Bez żony nic bym nie osiągnął
Stefan, mimo 85 lat na karku, jest w świetnej formie fizycznej i psychicznej. Co chwila rzuca jakimś żartem, śmiesznym komentarzem. Po kilku minutach luźnej rozmowy Stefan zaprasza nas do małego pokoju. - Wszystko, co najważniejsze w moim życiu, nie tylko zawodowym, stało się tutaj, na tych kilku metrach kwadratowych - podkreśla.
- Zanim jednak zaczniemy wywiad mam jeden warunek. Nic Wam nie powiem, jak go nie spełnicie - oświadcza nagle stanowczym głosem.
Takich przeszkód, prawdę mówiąc, w ogóle się nie spodziewaliśmy. Słuchamy z uwagą “ultimatum” naszego rozmówcy.
- Muszę wspomnieć o żonie. Moja Marylka, moje cudowne stworzenie. To dzięki niej mogłem istnieć jako fotoreporter. Wszystko w domu załatwiała za mnie, pracowała, opiekowała się dziećmi, gotowała. Nawet gwoździe w ściany za mnie wbijała - opowiada Stefan wskazując palcem na stojące na biurku czarno-białe zdjęcie. Widać na nim ustawioną plecami do obiektywu młodą kobietę w sukience na plaży wśród rozwieszonych gęsto rybackich sieci, wyciągającą w górę ręce. - To jej powitanie słońca, zdjęcie zrobione o czwartej nad ranem - mówi, nie kryjąc wzruszenia, Stefan.
Kiedy rozmawialiśmy, jego żona przebywa od kilku tygodni w szpitalu. Stefan odwiedza ją tam codziennie. Tak też było po tym, jak skończyliśmy z nim wywiad.
Aparat pod poduszkę do snu
Robert Pietrzak: Jak zaczęła się Twoja przygoda z fotografią?
Stefan Kraszewski: To nie była przygoda, ale miłość, ze wzajemnością. I zaczęła się już w dzieciństwie. Po wojnie, a urodziłem się jeszcze przed jej wybuchem (14 czerwca 1939 r. w Gdyni) w naszym mieszkaniu znalazł się skrzyneczkowy aparat Agfa. Niczego się w nim nie nastawiało poza wkręceniem filmu. Bardzo się do tego zapaliłem. Nie można mnie było oderwać od tego aparatu. Zrobiłem nim ogromną liczbę zdjęć rodzinnych.
Potem moją pasję do fotografii kontynuowałem w szkole średniej, gdzie miałem dwa lata młodszą koleżankę od serca, której rodzina w Anglii kupiła super drogi aparat fotograficzny. Nie wiadomo po co, zresztą. I w związku z tym, że się bardzo lubiliśmy pożyczyła mi ten aparat. I tym aparatem nauczyłem się już naprawdę robić zdjęcia. Lepsze, gorsze - choć uważam, że zdecydowanie lepsze. Pierwsze zdjęcia wykonane przeze mnie na polskim filmie Fotopan F wysłałem na konkurs amatorskiej fotografii artystycznej. I dostałem dyplom za całość zgłoszonych prac, które zostały opublikowane w miesięczniku Fotografia.
W szkole średniej zapytano mnie: “A ty Kraszewski dokąd się wybierasz po maturze?” Ja miałem wtedy straszne kompleksy.
Dlaczego?
Wstydziłem się, że mój ojciec był piekarzem, choć tak naprawdę był właścicielem piekarni. Na pytanie o moją przyszłość odpowiedziałem najambitniej jak się tylko dało, że chcę zdawać do Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi na wydział operatorski. Wszyscy zrobili wielkie oczy. Aby być dopuszczonym do egzaminu wstępnego trzeba było przedstawić swoje prace filmowe i fotograficzne. To dało mi kolejny bodziec i motywację, aby na poważnie zająć się fotografią. Ostatecznie do “filmówki” się nie dostałem. Jako nastolatek nie miałem tam żadnych szans, potrzebne były inne fakultety. O podejście do egzaminu starało się wówczas około 700 kandydatów, z czego potem 30 zapraszano na tydzień do Łodzi. Łącznie, na pierwszym roku indeks dostawało tylko siedem osób, a trzy pozostałe miejsca były zagwarantowane dla cudzoziemców. Załapałem się do tej 30-osobowej grupy, ale dalej już przepadłem.
Nie poddałem się jednak. Dalej namiętnie fotografowałem. Wysłałem zdjęcie mojej ówczesnej sympatii do “Wieczoru Wybrzeża”. I następnego dnia opublikowano je na pierwszej stronie. Redakcja gazety zaproponowała mi współpracę. To był moment przełomowy.
Bo?
Wszystko zaczęło się na dobre rozkręcać. Można już było zarabiać na fotografii i kupować dobre aparaty. A poza tym, miałem szczęście wygrywać w różnych konkursach fotograficznych organizowane przez różne ilustrowane czasopisma w całym kraju na przykład Panorama Śląska. Miałem taką dżentelmeńską umowę z szefem sklepu optycznego, że każdy wygrany aparat lub powiększalnik mam do niego zanieść, a on mi zapłaci ¾ ich wartości. W ten sposób obie strony takiej transakcji były zadowolone. A nie chwaląc się zbytnio dużo tych laurów wtedy zgarniałem. W ciągu 2-3 lat trafiło do mnie około 30 różnych nagród.
W 1957 roku rozpocząłem współpracę z “Wieczorem Wybrzeża”, z którym byłem związany aż do 1969 roku. Krótko po starcie w gdańskiej "popołudniówce" nadeszła też oferta z miesięcznika “Litery” (pismo o tematyce społeczno-kulturalnej wydawane w Gdańsku w latach 1962–1974 - przyp. red.). Zorientowali się, że robię dobre zdjęcia. Dostałem od nich pierwszą w życiu legitymację prasową. I zacząłem dla nich robić reportaże fotograficzne. Moje zdjęcia służyły choćby jako ilustracja do tekstów popularnej pisarki Stanisławy Fleszarowej-Muskat.
Większość Twojej kilkudziesięcioletniej kariery zawodowej związana jest z Centralną Agencją Fotograficzną. Wyjaśnijmy szczególnie młodszym czytelnikom, że CAF w latach PRL była jedyną agencją udostępniającą prasie serwis fotograficzny, a w 1991 roku stała się częścią Polskiej Agencji Prasowej.
Pracę w CAF zawdzięczam śp. Januszowi Uklejewskiemu z Gdańskiego Towarzystwa Fotograficznego, który wiedział, że jestem dobry w tym fachu. Przekazał mi informację, że CAF szykuje jeden etat w Koszalinie. Zarekomendował mnie w centrali agencji w Warszawie. Z tym wiąże się też historia, jak wdarłem się do gabinetu prezesa RSW “Prasa-Książka-Ruch” (CAF funkcjonował w ramach RSW - przyp. red.) w randze ministra. Przedstawiłem mu swoją sytuację, że mam obiecaną pracę w Koszalinie, etat tam jest jeszcze zablokowany, a ja mam już gotowe mieszkanie do zamiany oraz żonę i dwójkę dzieci na utrzymaniu. I w związku z tym chciałbym, jak najszybciej podjąć pracę. Wezwał sekretarkę, która zapisała moje dane.
Nie zdążyłem jeszcze dojechać do CAF na ulicę Foksal, a tam już była burza. Nakrzyczeli na mnie, dlaczego interweniowałem aż u samej góry, w RSW. Wstawił się za mną wówczas Henryk Grzęda, ważna postać w CAF i wspaniały człowiek, mówiąc: “To jest dobry materiał na fotoreportera, bo gdy go wyrzucili drzwiami, to wraca oknem”. Potem zrobiłem próbne zdjęcia, z których byli bardzo zadowoleni. Od razu ukazały się w całej prasie. - Idź, podpisz etat - powiedziano mi. W Koszalinie przepracowałem łącznie siedem lat. W Gdańsku, służbę dla CAF rozpocząłem w 1976 roku.
To jakie zdjęcia przesądziły o Twoim zatrudnieniu w CAF?
W Miastku była wówczas fabryka rękawiczek i odzieży skórzanej. Po tym zakładzie nie został dziś nawet budynek. Pojechałem tam i wybrałem dwie piękne dziewczyny, które trzymały mi przed twarzą dłonie w rękawiczkach, a ja odpowiednio ustawiłem ostrość zdjęcia. Były też ujęcia, na których tymi samymi rękawiczkami zasłaniają swoje nagie biusty.
Przestrzegam jednak wszystkich fotografów: akty są zakazane, jeśli jest się żonatym. Większość kobiet, która rozbierze się przed obiektywem sądzi, że będzie ciąg dalszy.
Jak wyglądała Twoja codzienna praca w Centralnej Agencji Fotograficznej?
Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że nigdy nie byłem partyjny. Jak mnie pytano, dlaczego nie chcę należeć do PZPR, to odpowiadałem, że pracuję w koncernie partyjnym RSW “Prasa-Książka-Ruch”, a jedyna władza, jaka mi wystarczy, to żona w domu. Dano mi więc spokój. I ratował mnie profesjonalizm.
Po latach dostałem z Instytutu Pamięci Narodowej dokument, w którym Służba Bezpieczeństwa domaga się mojego zwolnienia, bo jako bezpartyjny nie mam prawa obsługiwać rządowych wydarzeń. Mój ówczesny naczelny odpisał im, że jestem zbyt dobrym pracownikiem, aby się mnie pozbywać.
Zakres moich obowiązków jako fotoreportera CAF był bardzo szeroki. Uwieczniałem swoim aparatem najważniejsze wydarzenia dziejące się na podległym mi terenie. Festiwale, sztormy, sport, spotkania - długo by wymieniać. Pokazywałem też ludzi pracy. Fotografowałem choćby rolników podczas nocnych żniw.
Ze żniwami wiąże się też ciekawa historia. Otóż w 1974 roku premier Piotr Jaroszewicz wizytował kombinat PGR w Człuchowie. Podjechało jego auto wraz z innymi oficjelami. Ja czekałem z kolegą fotografem na skarpie. Jaroszewicz wysiadł z samochodu i idzie w naszym kierunku. I nagle zachwiał się i leci do tyłu, a reszta towarzyszy rzuca się na pomoc i podtrzymuje go przed upadkiem na ziemię. Ja szybko zrobiłem zdjęcie. Jak on się na mnie wtedy gniewnie spojrzał, prawie zabił wzrokiem! Choć wiedział, że to zdjęcie i tak się nie ukaże. Opublikowano je w końcu, ale po wielu latach.
Moje zdjęcia wykonane w CAF trafiały nie tylko do polskiej prasy, ale też za granicę. W tym miejscu muszę wspomnieć o wielkiej powodzi na Żuławach w lutym 1982 roku.
Dlaczego?
Usłyszałem w Radio Gdańsk, że woda zalewa Żuławy. I nawet bez komunikowania się z kierownictwem firmy wziąłem aparat fotograficzny, wsiadłem w samochód i pojechałem do jednej z miejscowości. Były to Cieplice koło Elbląga. Amfibią wojskową płyniemy w nocy po zalanych terenach. Widzę dziesiątki świń i krów pływających w wodzie - wstrząsający widok.
Nad ranem, było już szaro, podpływamy amfibią do budynku w jednej ze wsi. Na jego dachu stoi człowiek i macha do nas ręką. Podpływamy i ratujemy go. Chcemy już odpływać, a ten mężczyzna mówi: “Panowie, jeszcze nie. Dajcie mi jakiś nieprzemakalny kombinezon”. Tak ubrany idzie na podwórze, gdzie stał wóz drabinasty, na którym stał już prawie po szyję w wodzie pies na łańcuchu. Rolnik uwalnia zwierzę. I następnie chwyta za jego łapy i niesie na plecach jak człowieka w naszym kierunku. Ja szybko chwytam za aparat i robię serię fotografii. Z tego wyszło najbardziej historyczne zdjęcie w mojej karierze, choć początkowo polska prasa go nie wydrukowała. Ukazało się natomiast w serwisie zagranicznym CAF.
Dwa dni później dostaję telefon z agencji: “Stefan, jak się nazywa ten pies? Odpowiadam: “Nie wiem. A co się stało?”. W słuchawce słyszę: “Cała Europa o to pyta. Dla Anglika, czy dla Niemca nieważne, że ludzie, ważny pies. Wywołałeś międzynarodową aferę. Jedź z powrotem na miejsce i się dowiedz, jak pies ma na imię”.
Wróciłem do tej wsi. Gospodarza, który uratował psa nie zastałem, bo wyjechał akurat do rodziny w Elblągu. Wpadłem więc na pomysł, żeby znaleźć weterynarza. Opisuję dokładnie, w jakim gospodarstwie był uratowany zwierzak. A weterynarz bezradnie rozkłada ręce, że nie pamięta imienia psa i nie ma też żadnych dokumentów, które pomogą to ustalić. - “Niech Pan wpisze Tarzan” - proponuję. I tak psu nadano nowe imię.
Po kilku tygodniach do Polski zaczęły napływać z całej Europy listy z pytaniami o los psa oraz paczki z darami dla powodzian, zawierające też karmę dla Tarzana.
A ja z tego wszystkiego dostałem w prezencie niezawodne, nieprzemakalne niebieskie buty z Niemiec, które jeszcze rok temu, kiedy sprzedawałem samochód jeździły ze mną w bagażniku.
To rzeczywiście, niezwykła historia
Ale to jeszcze nie koniec. Kilka miesięcy po powodzi szefostwo CAF wysłało mnie ponownie do Cieplic. Miałem przyjemną rozmowę z tym rolnikiem i jego żoną już w odremontowanym gospodarstwie. Mam piękne zdjęcie, jak ten pies opiera się o swego wybawcę i liże go po twarzy.
Pierwsze zdjęcie Tarzana niesionego przez gospodarza polskie gazety opublikowały dopiero półtora roku później. W międzyczasie zostało nagrodzone w Ogólnopolskim Konkursie Fotografii Prasowej.
Wcześniej był jednak słynny strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Jak go wspominasz?
To były dla mnie straszne chwile. Nie wolno mi było tam się zadomowić, a zdjęcia były jednak potrzebne. Był to drugi lub trzeci dzień strajku.
Poszedłem więc pod bramę, przedstawiłem się i pokazałem legitymację prasową. Ale strażnicy i robotnicy, którzy tam dyżurowali odpowiedzieli: “reżimowiec nie wejdzie”. Podszedł wtedy Lech Kaczyński, wziął mnie za rękę i wprowadził do środka.
Jeszcze przed Salą BHP miałem groźny incydent, bo otoczył mnie tłum stoczniowców i wypytywał skąd jestem. Kiedy się dowiedzieli, że jestem “reżimowcem” chcieli mi spuścić lanie. W tym momencie do akcji wkroczyła na szczęście jedna z osób z bliskiego otoczenia Wałęsy wyprowadzając mnie z tej opresji. W końcu znalazłem się w Sali BHP. Ostatecznie, moi szefowie z Warszawy nie zgodzili się na mój dalszy pobyt w stoczni, bo jak mi wytłumaczono “strajk jest antyrządowy i antypartyjny”. Po kilku godzinach musiałem wyjść na zewnątrz.
Z jakiego zdjęcia jesteś dziś szczególnie dumny?
Jest ich wiele. Szczególny sentyment czuję do zdjęć z Lechem Wałęsą. Od siebie z kuchni zresztą widzę okna jego byłego mieszkania. Zrobiłem mu wiele zdjęć. Choćby takie z obrad Solidarności w hali Stoczni Gdańskiej, która spaliła się w 1994 roku., kiedy Wałęsa był strasznie krytykowany. Wskoczył wtedy na mównicę, nadął policzki, włożył palce w usta i gwizdnął. To była jego instynktowna reakcja na gwizdy z sali. Udało mi się złapać w kadrze ten moment, jak Wałęsa gwiżdże na palcach. Zdjęcie zostało nagrodzone na Ogólnopolskim Konkursie Fotografii Prasowej. Później byłem jednym z osobistych fotografów Wałęsy, jak został prezydentem Polski. Mieszkałem w Warszawie i często latałem na wizyty międzynarodowe tym samym samolotem, który w 2010 roku. rozbił się w Smoleńsku.
W moim prywatnym rankingu ważne jest też zdjęcie z 1990 roku, kiedy Stocznię Gdańską opuszcza na zawsze posąg Lenina. To był taki symboliczny znak nowych czasów, wolnej Polski.
A czy są zdjęcia, których się wstydzisz? Żałujesz, że nacisnąłeś spust migawki?
Powiem inaczej: jest takie zdjęcie, na którym świadomie nie zarobiłem dużych pieniędzy, a mógłbym zbić na nim fortunę.
Co masz na myśli?
Nie chciałem zaszkodzić Donaldowi Tuskowi. Podczas kampanii wyborczej w Dworze Artusa wisiał jego ogromny portret. Obok sprzątał robotnik, który tak się ustawił i wypiął, jakby szef Platformy Obywatelskiej pocałował go w “cztery litery”. Udało mi się ten moment uwiecznić. Jestem pewien, że gdybym chciał to zdjęcie sprzedać, to PiS i Kaczyński zapłaciliby mi za nie kupę forsy.
Jak udało Ci się dostać do grona zaufanych fotografów Lecha Wałęsy w trakcie jego prezydentury?
Byłem wtedy fotoreporterem Centralnej Agencji Fotograficznej. Wałęsa był moim sąsiadem, a ja miałem ten przywilej wchodzić do jego mieszkania. Jak jarzyło się światło w jego oknach, to można się było domyślać, że jest u niego jakaś zachodnia telewizja. Chwytałem wtedy szybko aparat w dłoń i za trzy minuty byłem u Wałęsy.
Swoją drogą, prezydent był strasznie zazdrosny o żonę Danutę i o mnie. Jesteśmy w Belwederze. Żona przyjechała z synami w odwiedziny. Ja jako osobisty fotograf, radiowiec i kamerzysta czekamy na korytarzu. Za chwilę ma się rozpocząć śniadanie. Schodzi Danuta Wałęsa, idzie pierwsza. My się kłaniamy. Trzy kroki za nią idzie Wałęsa i takim szeptem, który nagrała kamera, mówi: “Danka, pan Kraszewski. Zaczerwieniłaś się? (śmiech). Cytuję słowo w słowo.
Czyli niebezpieczne związki z Pierwszą Damą, a wcześniej żoną lidera Solidarności.
Danutę Wałęsową poznałem podczas jakiegoś wydarzenia pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców. Podszedłem wtedy do niej wyjaśniając, że oprócz tego, że pracuję jako fotoreporter, to jestem jeszcze jej sąsiadem, z "szesnastki".
No to jeszcze jedna historia na dokładkę. Kiedyś pani Danuta przyszła do mnie. Usiadła w pokoju, gdzie miałem swoje biuro i mówi: “Panie Kraszewski, jadę odebrać za męża Pokojową Nagrodę Nobla. Potrzebuję zdjęcia do paszportu”. Ja na to: “Pani Danusiu, niech Pani rozwiesi na ścianie białe prześcieradło i za kwadrans jestem u Pani”. I tak zrobiłem jej zdjęcie do historycznego paszportu na jej wizytę w Oslo. W kadrze musiał się jeszcze zmieścić jej 13-letni syn Bogdan. To wynikało z obowiązujących wówczas w PRL przepisów. Gdy rodzic z dzieckiem chciał wyjechać za granicę w paszporcie wymagane było wspólne zdjęcie z potomkiem.
A wiesz, że wypuściłem Wałęsę z internowania?
A niby jak?
Na rogu ulicy był kiosk Ruchu. Mąż kioskarki, niejaki Pączek, chłop już nie żyje, był takim pomocnikiem Danuty Wałęsy, kiedy Lech był internowany. Spotykam go na ulicy. A on do mnie: “Stefan, są imieniny lub urodziny Lecha” - dziś już nie pamiętam, co dokładnie. W każdym bądź razie on mówi dalej: “Ludzie dają kwiaty, prezenty”. I tłumaczy, że ktoś przyniósł jeszcze taki kolaż w sepii z okładką książki, na której był portret Wałęsy z namalowanymi czarnymi, więziennymi kratami oraz napisem Solidarność.
Idę do swojego mieszkania, biorę aparat i lecę do mieszkania Wałęsów. Wpadam tam i mówię: “Pani Danusiu, proszę wziąć najmłodszą córkę na rękę, w taki sposób jak Matka Boska”. Poprosiłem, żeby miała przy tym smutny wyraz twarzy. Szerokim kątem to zrobiłem - specjaliści wiedzą, dlaczego. Przeleciałem prawie cały film. Z 36 klatek zostały ostatnie trzy. I nagle mała Maria Wiktoria zaczyna gryźć tę kartkę z wizerunkiem taty. To ja błyskawicznie: pstryk, pstryk, pstryk. To zdjęcie, wraz z tym pierwszym, pokazującym zatroskaną Danutę Wałęsę z dzieckiem, obiegło wkrótce cały świat. Ja muszę tu wyznać, że byłem podwójnym agentem (śmiech). Współpracowałem z francuską agencją fotograficzną.
Dwa tygodnie później Wałęsa został zwolniony z Arłamowa. Śmiałem się wówczas do mojego kolegi Czarka Sokołowskiego (polski fotoreporter, w 1992 r. dostał Nagrodę Pulitzera w kategorii news photography za zdjęcie z puczu moskiewskiego - przyp. red.): "Widzisz, wypuściłem Wałęsę z internowania".
Widziałem Twoje zdjęcia z jego triumfalnego powrotu do Gdańska
O Jezu, to było przeżycie. Widziałem ten nadciągający ogromny tłum z okna. Były tysiące, tysiące ludzi.
Ale jak to było możliwe, że będąc pracownikiem rządowo-państwowej agencji dostarczałeś zdjęcia dotyczące życia przywódcy zakazanej i nielegalnej Solidarności i jego rodziny do zachodnich mediów?
Nie robiłem tego, oczywiście, pod własnym nazwiskiem. Reprezentantem tej francuskiej agencji był Wojciech Łaski. Odbierał ode mnie zdjęcia i przekazywał drogą lotniczą do Paryża. Płacił mi w twardej walucie, ale kiepsko. Było to około 200-300 dolarów. Na tamte warunki życia w Polsce, to była oczywiście spora kwota, ale wiem też, że te zdjęcia były warte majątek.
To wróćmy jeszcze na moment do Twojej pracy u Lecha Wałęsy jako prezydenta? Jak udało Ci się tam trafić?
CAF wiedziała, że mam od wielu lat dobre kontakty z Wałęsą i jego rodziną i z pewnością sprawdzę się w tej roli. Dodatkowo, sympatią darzył mnie Andrzej Drzycimski, prezydencki rzecznik prasowy. Kiedy Wałęsa wygrał wybory zwrócił się oficjalnie do CAF o delegowanie mnie do pracy u boku prezydenta. I tak byłem w tej służbie cztery lata. W ostatnim roku musiałem zrezygnować z powodów rodzinnych.
Co ci utkwiło najbardziej w pamięci z tej misji w Pałacu Prezydenckim?
Jest tego mnóstwo. Do moich ulubionych wspomnień należy wizyta oficjalna w Egipcie, a ściślej rzecz biorąc powrotna podróż do ojczyzny.
Jest już noc. Drzemię sobie w samolocie. Podchodzi do mnie Drzycimski, klepie mnie w ramię i mówi: “Stefan, bierz aparat i chodź ze mną”. Myślałem, że chodzi o Wałęsę, aby go sfotografować w salonce prezydenckiej. Wałęsa rozwiązywał akurat krzyżówkę. A Drzycimski idzie dalej i stajemy przed kokpitem. “Wejdź do środka i fotografuj” - mówi do mnie. Wchodzę tam. Wokół czarna noc, ciemno jak w grobach faraonów. W oczy rzuca się tylko niebieska poświata od tych wszystkich urządzeń pokładowych. I widzę duchy.
Nie żartuj sobie.
Serio. Za sterami samolotu siedzą duchy. Pilot duch, z boku siedzi nawigator, też duch. Po dłuższej chwili zaczynam rozumieć, co się dzieje. Okazało się, że dostali od Mubaraka (Husni Mubarak - prezydent Egiptu w latach 1981-2011 - przyp. red.) stroje arabskie i je założyli na czas lotu. Wrażenie było piorunujące. A Drzycimskiego poprosili, żebym zrobił im zdjęcia na pamiątkę.
Anegdota nie z tej ziemi. Współpracowałeś też z Czerwonymi Gitarami w pierwszych, najlepszych latach ich muzycznej kariery
Tak, byłem oficjalnym fotografem zespołu. W “Głosie Wybrzeża” pracował wtedy Franciszek Walicki (ojciec chrzestny polskiego rock’n’rolla, w latach 50. 60. nazwanego big beatem - przyp. red.), a ja przynosiłem mu zdjęcia do weekendowego wydania gazety.
To on powiedział mi któregoś dnia: “Panie Stefanie, w Gdańsku powstaje zespół i potrzebuje dobrego fotografa”. Okazało się, że to była grupa Seweryna Krajewskiego i Krzysztofa Klenczona.
Byłem wniebowzięty tą propozycją.
Prawdziwą furorę zrobiło czarno-białe zdjęcie zespołu do ich plakatu, na podobieństwo Beatlesów.
Wszędzie im towarzyszyłem z aparatem: w studio i na koncertach. Nie chwaląc się - bardzo im przypadłem do gustu.
To zdradź, jaki jest sposób na dobre zdjęcie?
Po pierwsze: mieć oczy.
Każdy z nas je ma.
Mam na myśli umiejętność patrzenia na świat i otoczenie. Po drugie: pewien rodzaj wrażliwości. A czym się fotografuje, to już rzecz najmniej ważna.
Nie sposób jest zliczyć, ile wykonałeś zdjęć. Ale czy byłbyś w stanie powiedzieć, ile miałeś w życiu aparatów fotograficznych?
W zaokrągleniu tak około trzydziestu. Mam oczywiście na myśli tylko profesjonalny sprzęt. Czesi, a to bardzo mądry naród, robili znakomitą lustrzankę dwuobiektywową Flexaret. Jak ten aparat mi się przydawał, ileż ja nim zrobiłem ważnych dla mnie zdjęć! Później korzystałem z niemieckiego Rollei Flex. Przez wiele lat byłem też wierny japońskiej marce Nikon.
Ile filmów dostawałeś z CAF na wykonanie danego tematu?
Zwykle miałem do dyspozycji jedną, 36-klatkową rolkę. Do publikacji trafiało wtedy maksymalnie pięć najbardziej udanych zdjęć. Natomiast, gdy zadanie było bardziej istotne, to nie było większych limitów na materiał fotograficzny. Żadnych ograniczeń nie miałem już oczywiście w świecie fotografii cyfrowej. Po prostu “żyć, nie umierać”.
No właśnie, miałeś okazję pracować w dwóch wymiarach fotografii: analogowym z wywoływaniem papierowych zdjęć w ciemni oraz cyfrowym, gdzie tysiące fotografii gromadzonych jest na kartach pamięci
Przeszedłem tę transformację akurat w okresie, kiedy “stuknęła” mi sześćdziesiątka. Wtedy dziennikarze mogli przejść na emeryturę właśnie w tym wieku. Szefowa zawołała mnie wówczas i mówi: “Stefan, masz oczywiście prawo do emerytury, ale załóż firmę i podpiszemy z Tobą umowę - chcemy, żebyś jeszcze pracował".
I jeszcze przez kolejnych 10 lat robiłem zdjęcia. I równo, gdy skończyłem 70 lat (w 2009 r. - przyp. red.), po równo 40 latach pracy dla agencji, jednej firmy, powiedziałem stop, wystarczy, pora odpocząć. Znajomi, najbliżsi nie dowierzali: “Nie dasz rady Stefan, nie wytrzymasz”. A ja naprawdę odłożyłem aparat na dobre. Przestałem fotografować. Z wyjątkiem robienia zdjęć bliskim....
Stefan Kraszewski studiował na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Laureat wielu medali i nagród na krajowych i międzynarodowych konkursach fotografii prasowej. Zdobywca m.in. srebrnego medalu w Rostocku (1963), I nagrody na wystawie fotografiki marynistycznej w Szczecinie (1963), nagrody „Srebrnego Neptuna” w konkursie „Morze okiem dziennikarzy” (1964), brązowego medalu na wystawie w Budapeszcie (1970), II nagrody na krajowych konkursach fotografii prasowej (1972 i 1984). Dwukrotnie otrzymał tytuł „Fotoreportera Roku CAF”. Był uczestnikiem ponad 40 salonów sztuki fotograficznej.
Stefan Kraszewski ma troje dzieci, jednym z nich jest Maciej (ur. 1965) - współtwórca seriali, programów telewizyjnych i audycji radiowych, m.in. reżyser i scenarzysta serialu komediowego “Daleko od noszy” oraz autor scenariusza i koproducent filmu “Johnny”, opartego na biografii zmarłego w 2016 r. ks. Jana Kaczkowskiego.