Był początek roku 1945. Ralph Witmer, jak na kowboja przystało, opiekował się bydłem na amerykańskiej prerii. Miał 18 lat. W Europie trwała jeszcze najbardziej krwawa wojna w historii. Witmer siedział na farmie i słuchał w radiu doniesień o bombardowaniach, wyzwalaniu obozów zagłady, o postępach US Army, o upadku Berlina.
Los chciał, że kilkanaście miesięcy później Ralph Witmer sam zobaczył Europę.
- Co my, w Ohio, wiedzieliśmy o wojnie? - mówi po 70 latach, gdy spotykamy się w hotelu Hanza w Gdańsku. - Mieliśmy paliwo i jedzenie na kartki, ale czym to było w porównaniu z rzezią, jaka miała miejsce w Europie.
200 tysięcy sztuk
Tak więc los chciał, by Witmer z kowboja z prerii przeistoczył się w kowboja morskiego. Co to znaczy? Otóż w czasie wojny, w 1943 roku, niejaki Dan West, amerykański pacyfista i człowiek głęboko wierzący w Boga, założył w USA organizację Heifer Project. Jej celem, jak tłumaczył sam West, był nowy rodzaj pomocy: czyż nie lepiej, zamiast wysyłać do Europy mleko w proszku, podarować ludziom po drugiej stronie oceanu krowy? Innymi słowy Amerykanie postanowili oddawać charytatywnie swoje bydło, transportować je do Europy, i tam przekazywać rolnikom w Polsce, Włoszech czy Grecji.
W sumie w latach 1945-47 Heifer Project przekazał do Europy ponad 200 tysięcy sztuk bydła i koni, w ponad 300 rejsach, na 73 statkach. Nie mieli swojej floty, korzystali więc ze statków wypożyczonych przez UNRRA, czyli Organizację Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy, która była agendą ONZ.
Aby zajmować się zwierzętami w ładowni, podczas kilkunastu dni rejsu przez Atlantyk, na statki rekrutowano młodych kowbojów. Zyskali przydomek „sea-going cowboys” - kowboje wychodzący w morze. Jednym z nich był właśnie Ralph Witmer. Opuścił w listopadzie 1946 roku bazę Newport News w stanie Virginia i popłynął na pokładzie m/s „Beloit Victory” do Danzig, miasta o którym niewiele w Ohio słyszał.
- Skala zniszczeń była tu niewiarygodna – mówi dziś 88-letni Witmer łamiącym się głosem. Widać, że wciąż żyje tamtą podróżą.
Był zwykłym chłopakiem z amerykańskiej wsi. Nie znał w ogóle świata, poza swoim Ohio.
Pstryknij to, Ralph!
Takich morskich kowbojów było w sumie ponad siedem tysięcy. Przypływali do Polski, pokonując po drodze wciąż zaminowane wody, a tu zajmowali się dystrybucją koni i krów między rolników. Konie mogły zostać w Gdańsku, pomagały w transporcie. Krowy trafiały na Pomorze, Kaszuby, Żuławy.
Co jeszcze czekało na młodych Amerykanów? Jak mówi Magdalena Staręga z Europejskiego Centrum Solidarności, zajmująca się historią pomocy Heifer Project/UNRRA dla Polski, kowboje byli przez polskie władze wożeni na wizyty do obozu Stutthof i na Akademię Medyczną, do pracowni doktora Rudolfa Spannera, który w instytucie anatomii miał przygotowywać się do wyrabiania na skalę przemysłową mydła z ludzkich zwłok.
Szczęśliwie poza okropieństwami, były też chwile radości. Witmer pamięta, że zabrano go do jednej z restauracji poza Gdańskiem, gdzie wydano na cześć Amerykanów bankiet.
- Tak, takie bankiety rzeczywiście odbywały się w Sopocie, w restauracji Warszawianka – potwierdza Magdalena Staręga.
Amerykanie robili wtedy, w Gdańsku, Gdyni, Sopocie czy Stutthofie, mnóstwo zdjęć - w tym unikalnych, bo kolorowych. W USA gromadzi je od lat badaczka Peggy Reiff Miller, której ojciec był takim morskim kowbojem. Miller zgromadziła około trzech tysięcy trójmiejskich fotografii.
- To największy tego typu zbiór na świecie – mówi Staręga. - Szkoda, że gdańscy historycy nie mają do niego szerszego dostępu. Pozwala on bowiem ocenić skalę zniszczeń, pokazuje budynki, które stały, a które kazano po wojnie rozebrać. Dla historyków to byłoby doskonałe źródło wiedzy o powojennym mieście. Chciałabym kiedyś zorganizować wystawę tych zdjęć.
Witmer też robił w Gdańsku zdjęcia: zniszczone miasto, albo on sam na plaży z łuską po pocisku w dłoni. Młodzi kowboje, którzy tu przypływali, byli w dużej mierze pacyfistami ze względów religijnych (sam Witmer jest menonitą), i kontakt z wrakami czołgów czy po prostu częściami uzbrojenia był dla nich szokiem, ale i nie lada atrakcją. Niejeden zrobił sobie zdjęcie w hełmie na tle hitlerowskiego tygrysa.
Amerykanin ma łzy w oczach, gdy to wspomina. Wciąż – zamiast New Port – mówi po polsku „Nowy Port”, bo właśnie tam, przy nabrzeżu do dziś zwanym potocznie „końskim” przez gdańskich portowców, wyładowywano zwierzęta na brzeg.
- Pamiętam zniszczoną wieżę kościoła przy wchodzeniu naszego statku do Nowego Portu – wspomina. - Dalej było niestety jeszcze gorzej...
Noc pod Stalinem
19-letni Amerykanin miał w Polsce jeszcze jedną przygodę.
- W Gdyni stał wtedy inny amerykański statek, na którym byli nasi kumple – mówi. - Więc w piątkę zeszliśmy z naszego „Beloit Victory” i pojechaliśmy odwiedzić znajomych. Wracamy i... nie ma naszego statku. Dostał szybszy niż się spodziewano rozkaz wyjścia w morze, więc odpłynął bez nas!
- Śmiałem się, że na pewno wyślą po nas samolot – wspomina Witmer. - Ale mina mi zrzedła, gdy okazało się, że najbliższy statek pasażerki do USA odpływa z Kopenhagi za... pół roku.
Kumple spędzili noc w Domu Marynarza, już pod zawieszonym na ścianie portretem Stalina, bo „władza ludowa” powoli się w PRL umacniała. Kapitan amerykańskiej jednostki z Gdyni nie chciał początkowo słyszeć o tym, żeby zabrać na pokład dodatkowo pięciu kowbojów.
- Mówił, że nas weźmie, jeśli będziemy jeść resztki ze stołu i spać na podłodze – wspomina Witmer. - A w ogóle to musi dostać zgodę od armatora z Nowego Jorku, American Scandic Lines. Czekaliśmy kilka dni, bez paszportów, bez świeżych ubrań, z jakąś nędzną gotówką w kieszeni...
Zgoda przyszła telegraficznie w ostatniej chwili, tuż przed wypłynięciem.
- To był jeden z ostatnich takich statków do USA – mówi Witmer. - Gdyby nas wtedy nie wziął, może miałbym dziś polską żonę...
Żonę ma jednak amerykańską, a z nią dziewiątkę dzieci i... 26 wnuków!
Po powrocie do małej mieściny Salem w stanie Ohio - w połowie drogi między Pittsburghiem a Cleveland - zajął się biznesem. Najpierw sprzedawał kombajny i sprzęt rolniczy, potem jeszcze prowadził firmę budowlaną, a nawet własny hotel.
Teraz, po blisko 70 latach, Ralph przyjechał do Gdańska z synem Nelsonem Witmerem i wnukiem Alexem.
Nelson jest dealerem niemieckich ciągników marki Fendt. Witmerowie gościli przez tydzień w Niemczech, na targach rolnych. A ponieważ było blisko do Polski, postanowili tu przyjechać. W zorganizowaniu dwudniowego pobytu w Gdańsku pomógł tutejszy odział PTTK. Załatwiono nawet Witmerowi krótki rejs holownikiem, by mógł spojrzeć, gdzie przed laty cumował jego statek.
- Zawsze marzyłem, żeby tu wrócić, a przy okazji pokazać synowi i wnukowi, gdzie byłem tuż po wojnie z pomocą dla Polaków – mówi Ralph. - A, że mam dopiero 88 lat, więc kilka razy jeszcze pewnie tu przyjadę, bo to wspaniałe miasto – śmieje się kowboj.