Ta historia, choć dotyczy Gdańska, zaczyna się na Lampedusie. To najbardziej na południe położona wyspa włoska. Blisko z niej do Tunezji i Libii. To właśnie na tę malutką wyspę docierają uchodźcy płynący w pontonach z Afryki do Europy.
Historia jest prawdziwa: na Lampedusie, we włoskiej straży przybrzeżnej - Guardia Costiera - pracuje pewien nurek. Mężczyzna ma młodzieńczy epizod fascynacji skrajną prawicą, neonazizmem, kiedy dorastał na północy Italii. Świadczą o tym nieusuwalne tatuaże na jego ramieniu: nazistowskie orły z herbu III Rzeszy. Ale przewrotny los chciał, że później, jako żołnierz, trafił do straży przybrzeżnej na Lampedusie. Jego zadanie: wyławiać z wody tonących uchodźców. Włoskie statki wyławiają codziennie z wody kilka, kilkanaście pontonów pełnych ludzi. Nie wszystkim się udaje: wiele łodzi czy pontonów przewraca się na falach, nabiera wody, idzie na dno. Nurek musi więc dokonywać błyskawicznych wyborów, choć tak naprawdę wyboru nie ma: zawsze płynie po prostu do osoby, która jest najbliżej niego i którą jako pierwszą może wyciągnąć z wody. Jeśli to mężczyzna, to ratuje go, mając nadzieję, że uda mu się jeszcze wrócić po tonące kobiety i dzieci. To on dokonuje tego okrutnego wyboru: kto przeżyje, kto nie. Potem? Płacze, ma koszmary senne, zastanawia się, czy mógł uratować jeszcze kogoś, czy nie popełnił błędu, czy działał dostatecznie szybko...
Tę autentyczną historię opowiedział mi Alberto Mallardo, młody człowiek, który na Lampedusie zajmuje się opieką nad uchodźcami. Mallardo mówił mi, jak nurek z Lampedusy z neonazisty stał się człowiekiem płaczącym nad losem tonących uchodźców. Ratuje codziennie życie ludzi, których kiedyś uczono go nienawidzić. Skacze teraz do wody, by ratować muzułmanów, Libijczyków, Erytrejczyków, Somalijczyków. Ironia losu?
Sam Alberto Mallardo ma na Lampedusie inne zadania: wypełnia z uratowanymi uchodźcami ankiety, aby ustalić, kim są ci, którzy do Europy przypłynęli, i kim byli ci, których ciała leżą na dnie Morza Śródziemnego. Woda niemal codziennie wyrzuca na brzeg nowe zwłoki.
Alberto ma pracę papierkową, biurokratyczną: ma wysłuchać tych ludzi, zanotować ich dane. Ktoś obok zdejmie ich odciski palców. Alberto mówi, że przeżywa euforię radości za każdym razem, gdy ludzie cało docierają do nabrzeża zwanego Favaloro w porcie Lampedusa. Przeżywa jednak żałobę, gdy okazuje się, że danego dnia na morzu zatonęło kilkadziesiąt osób...
Adamowicz: chcemy się od was uczyć!
Co ta historia ma wspólnego z Gdańskiem? Otóż ma! Alberto Mallardo z Lampedusy był gościem Europejskiego Forum Na Temat Przyjmowania Uchodźców i Imigrantów w UE, które odbyło się w dniach 2-4 maja w Barcelonie. Gościem tego samego forum - zaproszonym przez organizatorów, na ich koszt - był także Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. To było niezwykłe spotkanie przedstawicieli regionów z całej Europy, polityków, ale też ludzi z organizacji pozarządowych, którzy na co dzień zajmują się uchodźcami: wyławiają ich z wody, karmią, dają im koce i łóżka do spania, wystawiają im dokumenty. Byli więc goście z Lampedusy, była gubernator greckiej prowincji Attyka - Rena Dourou; byli przedstawiciele Niemiec z otwartych na pomoc uchodźcom miast Lipsk i Stuttgart. Była także wiceprezydent Paryża, Dominique Versini, która jasno dała do zrozumienia, że Paryż nie łączy ataków terrorystycznych z uchodźcami i dalej będzie ich przyjmował i pomagał im w integracji z paryżanami; nie zapominając jednocześnie o ciężkiej policyjnej pracy, którą trzeba wykonać w kwestii urodzonych we Francji radykalnych dżihadystów.
Adamowicz jasno przedstawił na forum intencje miasta: - Jestem studentem, chcę się od was uczyć. Gdańskie doświadczenia w przyjmowaniu imigrantów wciąż są małe. Wasze są o wiele większe. Rząd centralny w Polsce odmówił przyjęcia siedmiu tysięcy uchodźców, których Polska miała przyjąć zgodnie z wcześniejszą umową. W świetle tej niechęci nowego rządu do uchodźców, zaangażowanie Gdańska w proces integracji wymaga odwagi.
Adamowicz opowiadał innym panelistom o tym, że Gdańsk, jako pierwsze miasto w Polsce, przygotował Model Integracji Imigrantów, który ma być wcielony w życie po konsultacjach społecznych i głosowaniu w radzie miasta w najbliższych miesiącach. Mówił, że w Gdańsku jest już kilkanaście tysięcy imigrantów i uchodźców i że miasto nie zostawi ich samych, ale będzie starało się, żeby zintegrowali się z resztą społeczności.
- Mamy w Gdańsku imigrantów z Ukrainy, Białorusi, Rosji, Czeczeni, Tadżykistanu, Syrii i Gruzji. I wielu innych. Chcemy, aby wpisali się w życie naszego miasta. Współpracujemy w zakresie zdobywania doświadczeń z Oslo i Bremą, i chcemy współpracować z innymi miastami - deklarował Adamowicz.
A inni paneliści?
Wiceprezydent Lipska Thomas Fabian mówił o tym, jak jego miasto już rozlokowuje uchodźców po różnych dzielnicach, po kamienicach zamieszkałych przez Niemców, tak, aby przybysze nie siedzieli w osobnych gettach.
Alberto Mallardo z Lampedusy opowiadał o tym, że związek kościołów protestanckich we Włoszech założył organizację Meditteranean Hope (Śródziemnomorska Nadzieja), która pomaga uchodźcom przetrwać pierwsze miesiące na Lampedusie, zanim zostaną wysłani na Sycylię i dalej.
Beatriz de Fuhr z Kopenhagi opowiadała o duńskim modelu mentoringu: jej organizacja łączy Dunki i kobiety imigrantki, aby konkretna przyjezdna miała konkretną duńską “opiekunkę”, do której zawsze może się zwrócić o pomoc. Taki mentoring trwa nawet rok.
Z kolei w Grecji powstają stowarzyszenia zachęcające młodzież, by odwiedzała obozy dla uchodźców, włączała się w wolontariat, pomagała rówieśnikom z Syrii, Libii czy Iraku.
Adamowicz swoją obecnością w Barcelonie dał sygnał: Gdańsk chce być jednym z tych europejskich miast, które kierują się zasadami humanitaryzmu: otwartości, współczucia i społecznej solidarności. Gdańsk jest więc gotów dołączyć do Barcelony, Lipska, Berlina, Amsterdamu, Helsinek, Aten, Paryża, Tuluzy, Rzymu, Norymbergi czy Mediolanu - tych miast, które są otwarte na przybyszów, niezależnie, czy uciekają oni przed wojną, czy przed łamaniem praw człowieka, czy po prostu szukają godnego życia i dobrej pracy.
Gdańsk - dumny ze swojego dziedzictwa wolności i solidarności - chce wspierać integrację, a nie budowanie murów i zasieków z drutu kolczastego.
Ada Colau: czego się boicie?!
Bardzo mocno w Barcelonie zabrzmiał apel prezydent tego miasta, pani Ady Colau, do Unii Europejskiej. Colau mówiła, że to samo Morze Śródziemne, w którym tak lubią się kąpać turyści i mieszańcy Hiszpanii, jest miejscem śmierci setek osób.
- Mówię to jako matka, która sama ma dzieci, mówię to jako obywatelka, mówię to jako prezydent Barcelony - podkreślała Ada Colau. - Jak będziemy mogli spojrzeć w lustro, jeśli zostawimy tych ludzi bez pomocy?! Jak będziemy mogli jeździć po świecie, i pouczać innych o naszej europejskiej moralności, europejskich wartościach, europejskiej solidarności, jeśli odwrócimy się od tych ludzi plecami?! Kogo się właściwie tak bardzo boimy? Wycieńczonych, przestraszonych ludzi, którzy z narażeniem życia płyną do nas przez morze, uciekając przed wojną? Boimy się tysięcy bezbronnych dzieci i nastolatków, którzy trafiają do Europy bez rodziców, i którzy błagają “pomóżcie nam”?! Czasem w życiu chodzi nie tylko o pieniądze i wygodne poczucie bezpieczeństwa, czasem chodzi też o innych ludzi, o ich życie.
Colau przypomniała, że w latach 30., gdy Katalonia była w stanie wojny z faszystami generała Franco, dziesiątki tysięcy Katalończyków uciekły do sąsiedniej Francji: - My dostaliśmy wtedy pomoc i schronienie, więc nie mamy prawa odmówić jej teraz innym - mówiła Colau. Właśnie dlatego Barcelona jest Miastem Uchodźców: Ciutat Refugi.
Wiele wystąpień w Barcelonie dotyczyło tego, że samorządy chciałyby, aby środki na pomoc uchodźcom i imigrantom nie trafiały z funduszy unijnych do rządów centralnych, ale bezpośrednio do miast i regionów, bo to na lokalnym, najniższym poziomie, pomoc uchodźcom jest realnie udzielana. Pieniądze z Brukseli powinny więc trafiać do Gdańska i Barcelony, a nie do Warszawy i Madrytu - przekonywali lokalni politycy.
Przedstawicielki lokalnych władz z Grecji - z Salonik i regionu Attyka - dodały, że reszta Europy, łącznie z Polską, powinna wreszcie zrozumieć podstawową kwestię: problem uchodźców i imigrantów nie dotyczy jedynie Grecji czy Włoch, bo wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za pomoc tym ludziom.
Kalypso Goula, wiceprezydent greckiego miasta Saloniki, tłumaczyła: - W Grecji jest ogromny kryzys finansowy, bezrobocie na poziomie nawet 30 procent, ludzie są biedni, sami mają mało, a jednak są otwarci i pomocni, hojni dla uchodźców. Dzielą się wszystkim, co mają. A polityka niektórych krajów europejskich pod hasłem “to się przecież nie dzieje na naszym podwórku” niewiele da. Możecie budować mury i zasieki, ale ci ludzi i tak znajdą sposób, żeby dotrzeć, gdzie chcą. Potrzebna jest wspólna wizja. Potrzebna jest solidarność. To nie jest tylko grecki i włoski problem, to problem całej Europy! Skończymy z hipokryzją!
Gastarbeiterzy nie wyjechali!
W czasie wizyty w Barcelonie Piotr Olech, zastępca dyrektora ds. integracji społecznej UM w Gdańsku, oraz reporter gdansk.pl, odwiedzili tamtejsze centrum pomocy imigrantom i uchodźcom - Serveis d’Atencio i Acollida a Immigrants. Okazuje się, że miasto Barcelona rejestruje wszystkich bez wyjątku przybyszów, a taka rejestracja oznacza, że imigranci i uchodźcy mają prawo do darmowych lekcji języka hiszpańskiego i katalońskiego, opieki zdrowotnej (w ramach karty CatSalut), a ich dzieci mogą chodzić do katalońskich szkół na równi z dziećmi miejscowych.
- Niemcy mówili kiedyś na przyjezdnych z Turcji "gastarbeiter", pracownik gościnny - tłumaczy portalowi gdansk.pl Ramon Sanahuja i Velez, dyrektor centrum wsparcia imigrantów w Barcelonie. - Myśleli pewnie, że ci ludzie popracują trzy lata w ich fabrykach, wyczyszczą ich ulice, wymyją im toalety i wrócą do siebie. Ale oni zostali! W Barcelonie wychodzimy z założenia, że ludzie, którzy przyjeżdżają tu z Hondurasu, Salwadoru, Ukrainy, Pakistanu, Rosji, Wenezueli, Maroka czy Syrii, zostaną tu i że oni oraz ich dzieci staną się Katalończykami. Chcemy im w tym pomóc.
Intensywne kursy katalońskiego i hiszpańskiego trwają w Barcelonie przez cały rok (w sumie taki kurs to 45 lekcji), bo cały rok przyjeżdżają tam imigranci. Nie trzeba więc czekać, aż zacznie się nowy semestr. W centrum wsparcia imigranci mogą też liczyć na stałą pomoc psychologa i darmową opiekę prawną. Miasto współpracuje z Czerwonym Krzyżem, związkami zawodowymi, miejscową adwokaturą i innymi organizacjami pozarządowymi. Wszystko, by wesprzeć przyjezdnych. Barcelona wydaje na to rocznie około 1,8 miliona euro. W centrum wsparcia pracuje 50 osób.
- Czy wam się to opłaca?! - zapytałem.
- Nie można wszystkiego przeliczyć na pieniądze, bo są jeszcze prawa człowieka i jest współczucie - mówi Ramon Velez. - Ale wychodzimy też z założenia, że lepiej, żeby ci ludzie pracowali legalnie i płacili podatki, jak wszyscy; lepiej, żeby mówili w naszym języku i rozumieli naszą kulturę; lepiej, żebyśmy pomagali im się leczyć, póki jeszcze ich schorzenia są łatwe do wyleczenia, niż żeby trafiali do szpitala z ciężkimi, długotrwałymi i kosztownymi komplikacjami. I wreszcie: jeśli jakaś międzynarodowa korporacja mówi: “chcemy się do was przenieść, ale czy macie kogoś, kto mówi po chińsku i w urdu, bo działamy na wszystkich rynkach świata”, to mówimy “oczywiście, że są u nas tacy ludzie”! Wygrane są obie strony: Katalończycy i przyjezdni!
Ramon Velez mówi, że stowarzyszenia i organizacje katolickie, takie jak Caritas, stoją w Katalonii na czele pomocy uchodźcom, że wierni organizują w kościołach zbiórki i akcje pomocowe, że nie ma w Kościele katolickim w Katalonii sprzeciwu wobec uchodźców.
- Ani w Kościele, ani wśród polityków - dodaje Velez. - Mamy w naszym regionalnym parlamencie konsensus od lewa do prawa, że Barcelona ma być miastem otwartym, i że lepiej przyjezdnych integrować, niż zostawić bez wsparcia.
Barcelońskie centrum wsparcia pomaga rocznie 13 tysiącom imigrantów, teraz głównie z Ukrainy! W sumie w Barcelonie mieszka około 260 tysięcy cudzoziemców (w tym studentów i pracujących legalnie z UE), co stanowi około 17 procent tutejszego społeczeństwa. Czy są problemy?
- Oczywiście, że są - mówi Velez. - Ktoś mówi, że uchodźcy są żebrakami, że są kieszonkowcami. Ale jeśli rocznie zgłasza się do naszego centrum kilkanaście tysięcy ludzi, to ilu z nich jest kieszonkowcami? Kilkanaście tysięcy? Nie! Jednostki. Reszta chce tu żyć, pracować, kształcić dzieci i być spokojnymi, dobrymi obywatelami. Oni tu przyjadą tak czy inaczej, morzem, samolotami, samochodami. Przez Ceutę, albo przez lotnisko El Prat. Może z wizą turystyczną, ale i tak tu zostaną i będą szukać pracy. Jeśli zostawimy ich bez pomocy, będziemy mieli z tego same problemy. Chcemy wiedzieć, kto i po co do nas przyjeżdża, dlatego ich wszystkich rejestrujemy.
I na koniec prosty gest: w katalońskich bibliotekach jest coraz więcej książek po chińsku, po rosyjsku, w języku urdu. W tym - katalońscy i hiszpańscy autorzy tłumaczeni na obce języki.
- A nuż jakiś przyjezdny, albo jego dziecko, zechce nie tylko skorzystać z internetu, połączyć się przez Skype'a z rodziną w dalekim kraju, ale też zechce coś przeczytać? - przekonuje Ramon Velez. - Nie chcemy, by ci ludzie czuli się wyobcowani, żeby zamykali się w narodowych czy rodzinnych gettach, jak często robią Filipińczycy, bo taka jest ich tradycja. Chcemy, żeby zrozumieli kim jesteśmy i czym żyje to miasto.
Czytaj więcej o imigrantach w Gdańsku: www.gdansk.pl/migracje