– To było pierwsze duże hitlerowskie miasto, jakie spotkaliśmy na naszej drodze! Co mieliśmy zrobić? Musieliśmy je zniszczyć z zemsty za lata niemieckiej brutalności! – miał wyznać pewien pijany rosyjski generał podczas zakrapianej imprezy w Gdańsku, w latach 60.
Taką anegdotę przywołuje w rozmowie Jacek Friedrich, gdański historyk sztuki, autor właśnie wydanej książki o odbudowie Gdańska w latach 1945-60. Książka niby o kwestiach architektonicznych, budowlanych, a przecież w gruncie rzeczy o sprawach o wiele ważniejszych. O wojnie i pokoju. O Niemcach, Rosjanach i Polakach. O pięknie i brzydocie. O życiu i śmierci.
Friedrich opowiada w niej o miejscu, które dobrze znamy i którym tak się zachwycamy, czyli o gdańskim Głównym Mieście: popularnej starówce, po której dziś chodzą zakochani, rodziny z dziećmi, turyści. To, co wydaje się nam oczywiste – odbudowa miasta po II wojnie światowej i odtworzenie jego zabytkowego charakteru – nie musiało się wcale stać faktem. Komu właściwie zawdzięczamy, że Gdańsk w swoim centrum nie wygląda jak szary i postsowiecki Kaliningrad?
Ratować ludzi, nie mury
Musimy zacząć od zniszczenia Gdańska. Czy rzeczywiście, jak w to wierzymy, Armia Czerwona zrównała z ziemią 90 procent obszaru, przy bierności słabnących Niemców? Czy to prawda, że Niemcy właściwie poddali miasto, a krasnoarmiejcy przetoczyli się przez domy i ulice niczym dzikie hordy barbarzyńców ze Wschodu? Friedrich mówi, że nie można zaufać w tej kwestii jedynie przytoczonemu na początku pijanemu radzieckiemu oficerowi. Cała prawda wyjdzie na jaw dopiero, gdy otwarte zostaną dla polskich badaczy sowieckie archiwa wojenne.
– Czyli nieprędko – podkreśla Friedrich. – Na razie opieramy się jedynie na raportach Wehrmachtu. A te są dosyć dokładne i mówią, że Niemcy ciężko i zacięcie walczyli o Gdańsk.
Dlaczego chcieli utrzymać miasto? Jak tłumaczy Friedrich, Niemcy mieli do wyboru: ratować mury bądź ratować ludzi. Innymi słowy, walczyli o miasto, bo to angażowało Sowietów, podczas gdy na tyłach Gdańska odbywała się ewakuacja niemieckiej ludności z Prus do Rzeszy statkami. Niemcy bili się w Gdańsku, by jak najdłużej Gdynia mogła służyć za port ewakuacyjny.
Nie można też zapominać o fanatyzmie nazistów. Gdańsk był jednym z miast III Rzeszy, które Hitler rozkazem z 8 marca 1944 r. podniósł do rangi twierdzy. Obrońcy mieli walczyć do końca, drogi były dwie: zwycięstwo lub śmierć.
Czy pomimo to zniszczenia musiały być aż tak duże?
– Trzeba pamiętać, że nie było już wtedy straży pożarnej, nie było wodociągów – mówi Friedrich. – Szalały pożary, były tu drewniane więźby, trzcinowe stropy. Jak już się paliło, to się paliło. Po drugie, już po wojnie, gdy nadeszła jesień i zima i zaczęły się sztormy i wiatry, dziesiątki, może setki naruszonych wcześniej fasad rozsypało się po prostu w pył.
I takie właśnie, zrujnowane, miasto dostały we władanie władze nowej, komunistycznej Polski. Nie było wątpliwości, czy Gdańsk będzie odbudowany: wiadomo było, że będzie, bo ze swoim portem i stoczniami miał stać się sercem gospodarki morskiej PRL. Inna sprawa: w jakim kształcie go odbudować?
Usunąć pruskie świństwa!
To gdańszczanie, czyli ci, którzy trafili tu po wojnie z Pomorza, centralnej Polski czy z Kresów, chcieli, by miasto zostało odbudowane w kształcie historycznym. Miejskie elity już od 1945 roku debatowały, jak Gdańsk ma wyglądać po wojnie.
– Ci ludzie byli zakochani w tej idei – mówi Friedrich. – Żyli tym, spierali się, to angażowało ich emocje. Odbudowa stała się jednym z głównych haseł społecznych.
Dlaczego jednak piękna starówka, a nie neoimperialne stalinowskie kloce? Z jednej strony wygrały względy estetyczne: to, co tu przez wieki stało, było po prostu ładne. Z drugiej – ideologia.
– Uznano, że Gdańsk to polskie miasto, co było może naciągane, ale dla miasta zbawienne – mówi Friedrich. – Trzeba było przekonać przyjeżdżających tu Polaków, że są u siebie, że nie są tu intruzami, że to ziemie odzyskane, a nie zabrane.
Zaczęła się więc akcja polonizacyjna: przywracanie i podkreślanie polskich symboli – orłów i wizerunków polskich królów – i niszczenie tego, co najbardziej pruskie. Na przykład budynek Poczty Głównej, stojący do dziś przy ul. Długiej, po wojnie był w całkiem dobrym stanie. A jednak autor pierwszego projektu odbudowy Gdańska Władysław Czerny uznał kamienicę za „pruskie świństwo”. Dlatego stojące fragmenty zostały wykorzystane do budowy nowej poczty, a dawna estetyka niemiecka zniknęła.
Trzeba było jeszcze przekonać władze w stalinizującej się Warszawie, że warto Gdańsk odbudować w jego dawnym kształcie. Centrala miała wszak pieniądze, a liczyła się każda złotówka. Dlatego, zdaniem Friedricha, część raportów o procentowym zniszczeniu gdańskich zabytków mogła być przesadzona. – Wiadomo, jak to działało: napiszemy w raporcie, że budynek jest zniszczony w 90 procentach, centrala w Warszawie stwierdzi, że ma budżet na 40 procent i gdzieś pośrodku to się dopnie – mówi Friedrich. – Dlatego nie ufałbym danym, że miasto było zniszczone w 90 procentach.
Odbudową miał się zająć Zakład Osiedli Robotniczych (ZOR) z centralą naturalnie w Warszawie. ZOR rzeczywiście budował, ale bloki. Ludzie tam zatrudnieni nie mieli pojęcia, jak się buduje kamieniczki z fikuśnymi szczytami i malowniczymi fasadami.
– Na szczęście dyrektor ZOR, Juliusz Goryński, dał się przekonać. Może dlatego, że był człowiekiem z przedwojennym wykształceniem i kulturą – mówi Friedrich. – Wyobraźmy sobie, że na czele ZOR-u stałby jakiś nowy komunistyczny człowiek, technokrata z awansu społecznego. Nie byłoby starówki.
Odbudowa Głównego Miasta trwała od 1948 do 1960 roku. Trochę metodą prób i błędów, i zdobywania doświadczenia.
– Dlatego ulica Ogarna, która była odbudowywana jako pierwsza, jest tak niebywale tępa – mówi Friedrich. – Między Ogarną a odnawianą zaledwie kilka lat później ulicą Mariacką jest przepaść. Bo budowniczowie szybko uczyli się czegoś, o czym wcześniej nie mieli pojęcia.
Pozostawało też określenie funkcji Głównego Miasta.
– To miało być zmiksowanie historii z nowoczesnym osiedlem – mówi Friedrich. – Od ulicy odbudowane domy wyglądały jak zabytki, miały szczyty, gzymsy, portale, a od strony dziedzińców były to właściwie mieszkalne bloki, które tworzyły osiedle ze żłobkami, przedszkolami, kinem, barami mlecznymi. W tym samym czasie i w tym samym miejscu zbudowano de facto dwa całkiem różne miasta.
Były jeszcze inne pomysły: starówka jako gdańska Dzielnica Łacińska, z antykwariatami, księgarniami, sklepikami z rękodziełem, do tego dużo zieleni.
– Ale zamiast zieleni ludzie spontanicznie zaczęli budować na dziedzińcach garaże i śmietniki – mówi Friedrich. – W ogóle w PRL piękne projekty bardzo często rozmijały się z praktyką. Planowano nowoczesne osiedla z basenami i kinami dla proletariatu, ale zazwyczaj pieniędzy starczało tylko na bloki, bo głód mieszkań był gigantyczny i nigdy nie zaspokojony.
Centralny Dom Kultury
Plany szły dalej.
– Socjalistyczna odbudowa miała być zwieńczona postawionym w pobliżu, od strony zachodniej, gigantycznym socjalistycznym gmachem – mówi Friedrich. - Miał to być stojący na wzgórzu, górujący nad otoczeniem Centralny Dom Kultury. Ogłoszono w 1953 roku konkurs, a projekty przedstawiono w piśmie „Architektura”. Ale już w latach 1955-1956 nastąpił rozkład socrealizmu, nikt już tak nie projektował i nikt nie chciał już ciągnąć tego pomysłu. Gdański pałac kultury nie powstał.
Tak więc mamy Główne Miasto bez sterczącego zza jego pleców gigantycznego soc-gmachu. Ale czy na Długiej – która jest przecież jedną z wizytówek Gdańska - mamy do czynienia z wierną rekonstrukcją?
– Nie, to raczej swobodna wariacja na temat przeszłości – mówi Friedrich. – Raptem kilka budynków zostało naprawdę wiernie odtworzonych. Ale odbudowa – niezwykła, wręcz eksperymentalna jak na tamte czasy – niepostrzeżenie sama stała się już bardzo cennym zabytkiem.
Jacek Friedrich, „Odbudowa Głównego Miasta w Gdańsku w latach 1945-1960”. słowo/obraz terytoria. Jacek Friedrich jest historykiem sztuki, wykładowcą UG, dyrektorem Muzeum Miasta Gdyni.