Teatr w Blokowisku zmienia kierunek. Wywiad z reżyserem Tomaszem Kaczorowskim
Radek Stępień w Teatrze Wybrzeże zrealizował bardzo ciekawego i świeżego formalnie „Fausta” z niezwykle udanymi rolami, choćby Mirosława Baki czy Magdaleny Gorzelańczyk. Można więc było mieć uzasadnione nadzieje, że „Koło Sprawy Bożej” jeśli nie zachwyci, to przynajmniej zaciekawi i zaznaczy się mocno w repertuarze gdańskiego Teatru. Ale nowy spektakl Stępnia zaskakuje - to inscenizacja nomen omen „po bożemu”, bardzo wprost, z asekuranckim finałem.
Sam pomysł wydawał się arcyinteresujący i odważny. Radek Stępień sięgnął po powstającą na bieżąco sztukę Konrada Hetela obalającą mity, i z dystansem traktującą zarówno słynną postać Andrzeja Towiańskiego - owianego tajemnicą przywódcy, założonego w latach 40. XIX wieku, mesjanistycznego ruchu religijnego - jak i jego wyznawców, do których należeli i Adam Mickiewicz, i Juliusz Słowacki, i Seweryn Goszczyński, oraz wielu innych.
Zobacz, jak wygląda Duża Scena Teatru Wybrzeże podczas remontu. Otwarcie w 2023 roku
Akcja spektaklu toczy się podczas jednej nocy, gdy spotykają się członkowie sekty towiańczyków: trzech wymienionych wieszczów, Celina Mickiewiczowa, oraz Towiański i jego żona. Autorzy scenografii Konrad Hetel i Paweł Paciorek przenoszą nas do bardzo dosłownej przestrzeni paryskiego strychu - nieduża scena Starej Apteki zostaje dodatkowo zwężona, i obudowana deskami i belkami stropowymi. Aby widz nie miał wątpliwości, gdzie rzecz się dzieje, całości dopełnia dwadzieścia przykurzonych kufrów i skrzyń, oraz kilka świec. Brak jakiejkolwiek umowności boli, ale patrzącym na tę kompozycję przestrzenną estetom może być przyjemnie.
Sam tekst Konrada Hetela, choć bardzo przystępny, jest ciekawy i obrazowy, mocno określeni bohaterowie są wyraziści, a ich dialogi stosunkowo dynamiczne. Tymczasem na scenie akcja jest prowadzona mocno niespiesznie - szczególnie powoli upływają pierwsze sceny, ale i kłótnie poszczególnych bohaterów zdają się ciągnąć w nieskończoność. To usypianie czujności widza prowadzone jest, zdaje się, z zamysłem, aby intensywny finał wybrzmiał jeszcze bardziej brawurowo - jednak już od początku rozkłada dramaturgię spektaklu.
Nie jest to też spektakl, w odróżnieniu od „Fausta”, z wybitnymi aktorskimi kreacjami. Pomimo niewielkiej, kameralnej przestrzeni, aktorzy zdają się pogubieni i pozostawieni bez reżyserskiej opieki. Najbardziej swoją obecność zaznacza Joanna Kreft-Baka, choć jako Towiańskiej przypada jej w udziale niewiele kwestii, a twórcy na jej postać wyraźnie nie mają pomysłu (podobnie jak na drugą postać kobiecą - Celinę Mickiewiczowa, którą gra Karolina Kowalska). Będąc jedną z ofiar kompletnie nieprzemyślanego ruchu scenicznego, snuje się przez cały spektakl po scenie w skromnej, a jednocześnie widowiskowej czarnej sukni, co jakiś czas przysiadając na skrzyni albo spoglądając w okno (brak pomysłu na uruchomienie aktorskich ciał i gestów to jedna z największych wad tego spektaklu). A jednak buduje mocną postać, która nawet milcząc wypełnia sobą całą przestrzeń i zachwyca aktorską klasą.
Ulubieniec widzów i twórca wielu znakomitych ról w spektaklach Teatru Wybrzeże Michał Jaros tym razem zupełnie nie dostał do zagrania roli, w której mógłby się wykazać, choć wciela się w samego Mickiewicza - tutaj pogubionego, pozbawionego charyzmy mężczyzny pod pantoflem żony. Niknie też zupełnie jakimś cudem jako Juliusz Słowacki Paweł Pogorzałek, aktor tak charakterystyczny, że trudno przecież, żeby nam nie zapadł w pamięć. Największe pole do popisu z aktorów wcielających się w polskich wieszczów na paryskiej emigracji dostaje Robert Ciszewski. Jest bardzo dojrzały w budowaniu swojej postaci - poety Seweryna Goszczyńskiego - zaskakująco wyważony, ale absolutnie nie transparentny. Młody aktor zachwyca też niezwykle staranną dykcją, której nie szkodzi nawet mikroport, co jest rzadkością wśród młodego aktorskiego pokolenia.
„Koło Sprawy Bożej” jest w zamierzeniu twórców mocno ironiczną opowieścią, w której słynni mistrzowie pióra, wielcy Polacy, traktowani są z przymrużeniem oka. Ich wielkie idee i mesjanistyczne manifesty sprowadzone zostają do, w zamyśle budzących rozbawienie, bełkotliwych snów o potędze. Sami bohaterowie porównani są zaś do - jakby to określiła pewna znana piosenkarka - „naprutych winem i ziołami gości”. Przede wszystkim zaś to opowieść, w której obalony zostaje symboliczny pomnik wielkiego guru Andrzeja Towiańskiego. Przywódca sekty, w którego wciela się Maciej Konopiński, jest tutaj sprowadzony do narcystycznego władcy używającego religii do swoich celów.
I pewnie byśmy się z tego wszystkiego rzeczywiście śmiali - z całej palety gagów realizowanych przez głupkowate, przerysowane postaci, co jest przecież wyznacznikiem potrzebnego nam w Polsce, szczególnie w odniesieniu do patriotycznych haseł, dystansu - gdyby nie to, że już to wszystko gdzieś widzieliśmy. A przede wszystkim, zwyczajnie z tego wyrośliśmy. Zabrakło dojrzałości, metafory i świeżości. Ale jeśli „Koło Sprawy Bożej” miało być odczarowaniem lektur szkolnych, i zachętą dla uczniów szkół średnich, by sięgali po wieszczów, i z ochotą przychodzili do teatru, to to się naprawdę udało.