Piotr Mirowicz: Jadąc do Pana, nuciłem sobie piosenkę z kabaretu Starszych Panów „Wesołe jest życie staruszka”. Ta piosenka pasuje do pana?
Henryk Urtnowski: – Gdybym powiedział, że nie, to bym skłamał, ale wszystko zależy od podejścia. Jeden będzie narzekał, że coś go boli, strzyka w krzyżu, nodze czy jeszcze innej części ciała, i jego życie nie będzie wesołe. Drugi w ogóle nie będzie zwracał na to uwagi. Ostatnie trzy lata pod względem zdrowotnym były dla mnie paskudne, ale przechodzę nad tym do porządku dziennego. Jedyny mankament jest taki, że jak mnie coś bardzo boli, to nie mogę trenować, a wtedy moje rezultaty nie są takie, jakie chciałbym, żeby były. Myślę, że jeżeli ktoś nie ma żadnego hobby, to jego życie nie jest wesołe.
Często odwiedza pan lekarzy?
– Rzadko. Nie znoszę lekarzy.
Więc Narodowy Fundusz Zdrowia nie może na pana narzekać.
– Nie może i nie narzeka. Do lekarzy chodzę tylko, jak muszę. Czyli na planowane operacje.
A katar, przeziębienia?
– Zawsze jesienią atakuje mnie wirus. Wtedy kaszlę, prycham i mam gorączkę. Zamiast na dworze, trenuję wtedy w klubie fitness na bieżni. Ale to nie to samo co na zewnątrz...
A wracając do piosenki, którą śpiewał Wiesław Michnikowski: pana życie jest wesołe?
– Gdybym narzekał, byłoby to nie w porządku. Mam co jeść, mam za co się ubrać... Jest mniej wesoło, jeśli chodzi o wydatki na sport. W tym roku potrzebowałem prawie 30 tysięcy złotych, między innymi na wyjazd na mistrzostwa świata, później na igrzyska europejskie. A że tyle nie miałem, to nie pojechałem. Więc pod tym względem nie jest dobrze! Emerytura wystarcza mi na godne życie, ale nie na bieganie. Oszczędzając, mogę sobie pozwolić na zakup trzech par butów w ciągu roku. Na przecenie. Para dobrych butów biegowych kosztuje około 300 złotych. Reszta oszczędności idzie na opłaty za biegi. Dzięki sponsorowi, którego mam od niedawna, w ubiegłym roku udało mi się wyjechać do Włoch na Mistrzostwa Europy Non-Stadia w Grosseto, gdzie zdobyłem dwa brązowe medale, i do Turcji, skąd przywiozłem srebrny medal.
We Włoszech odniósł pan chyba swój największy sukces.
– Największy i jednocześnie najgłupszy, bo mój wyczyn mógł się źle skończyć. Miałem naderwany mięsień trójgłowy. Lekarz kazał mi wybić sobie z głowy bieganie na przynajmniej trzy miesiące, zawody we Włoszech miały się odbyć za dwa, a po miesiącu, po pracy z fizjoterapeutą, przebiegłem 5 kilometrów. Lekarzowi nie powiedziałem. Później pokonałem 10 kilometrów. To również zataiłem. Kiedy lekarz po dwóch miesiącach mi powiedział, że mogę pójść na dłuższy spacer, to mu odpowiedziałem, że dzień wcześniej przebiegłem 15 kilometrów. Zdębiał i zapytał, czy jestem normalny.
Jak się to zakończyło?
– 10 kilometrów przebiegłem w czasie 49 minut i 15 sekund, a dwa dni później pokonałem ponad 21 kilometrów w godzinę, 49 minut i 33 sekundy.
Co na to rodzina?
– Młodszy wnuk prosił mnie, bym nie biegł, ze starszym trenowałem. Pojechał ze mną i kibicował mi na trasie. Na ósmym kilometrze krzyczał, że jestem czwarty. To dodało mi skrzydeł i dzięki jego słowom prześcignąłem jednego z zawodników.
Odpoczął pan jeden dzień, a potem stanął na starcie półmaratonu...
– I wtedy wnuk mi powiedział: „Dziadku, osiągnąłeś już to, po co przyjechałeś. Daj sobie spokój”. Ja mu na to: „Szymku, zrobiłem nie to, co chciałem! Zrobiłem to, co w głowie mi się nie mieściło!”. Chory facet pojechał na bieg i zdobył brązowy medal! Będąc tam, nie mogłem sobie odpuścić. Wystartowałem w kolejnym biegu na dwukrotnie dłuższym dystansie. Znów byłem trzeci w swojej kategorii wiekowej. To jest mój największy sukces. Ale tak jak zaznaczyłem, zachowałem się jak głupiec, bo nie powinienem startować w tych biegach.
Został pan też nagrodzony przez prezydenta Gdańska.
– W 2014 roku, po tym, jak zdobyłem srebrny medal w biegu na 10 tysięcy metrów w kategorii M75 na Mistrzostwach Europy weteranów w tureckim Izmirze, prezydent zaprosił mnie do siebie i wręczył dyplom i medal. W Turcji zająłem też czwarte miejsce w biegu na 5 tysięcy metrów. Pobiłem wówczas rekord Polski w swojej kategorii wiekowej.
Zobacz także: |
Dostał pan coś poza medalem i dyplomem?
– Nie, chociaż zwróciłem się nawet do Gdańskiej Rady Sportu przy prezydencie miasta z prośbą o dofinansowanie. Niestety, nikt mi nie odpowiedział.
Czym pan się zajmował przed przejściem na emeryturę?
– Pracowałem w budownictwie. Z zawodu jestem inżynierem budowlanym, ukończyłem Politechnikę Gdańską.
To z Gdańskiem jest pan związany całe życie?
– Nie, przeprowadziłem się do Gdańska w 1956 roku.
Pewnie zaczął pan jako dziecko?
– Skąd! Grałem w piłkę nożną w Klubie Sportowym Gedania, ale uważam, że zacząłem co najmniej o cztery lata za późno, mając 16 lat. Ale z drugiej strony miałem taki talent, że niewiele straciłem. Moi rodzicie wręcz nienawidzili tego sportu i dlatego tak późno rozpocząłem swoją przygodę z kopaniem piłki. Jak byłem młodszy, to wręcz nie lubiłem biegać, chociaż miałem niezłe wyniki. Pamiętam, jak podczas badań okresowych lekarz powiedział, że mam nogi biegacza.
I na tym koniec?
– Tak. W piłkę przestałem grać, jak miałem 27 lat. Później nie było żadnego sportu.
Pojawiły się papierosy i alkohol...
– Broń Boże! Żadnych papierosów i żadnego alkoholu! Nawet kawy nie piłem!
A jak to się zaczęło? Siedział pan sobie przed telewizorem i nagle pomyślał, że wybiegnie z domu i pokona maraton?
– Gdyby moja żona żyła, to pewnie bym się nie zainteresował bieganiem. Żona zmarła w 1999 roku. Zostałem sam, musiałem znaleźć sobie jakieś zajęcie. Nie miałem roweru, więc jedyne, co mogłem robić, to chodzić na spacery. Od spaceru do spaceru, aż zamiast chodzić, zacząłem biegać. Mieszkałem w centrum Gdańska i nie miałam za bardzo gdzie trenować, ale przeprowadziłem się na Jasień. Tu otworzyły się dla mnie nowe możliwości. Fajne tereny, po których mogłem biegać. Poza tym, jestem nadciśnieniowcem i zauważyłem, że jak biegam, to ciśnienie mi spada.
Spada? U mnie jest odwrotnie, w trakcie biegu ciśnienie mam podwyższone.
– Jestem ewenementem. Lekarz powiedział mi, że mam wysokie ciśnienie i muszę brać tabletki. Ja mu na to, że nie chcę tabletek, i zaproponowałem, że pobiegam wokół przychodni i wrócę na zmierzenie ciśnienia. Popukał się w głowę. Wyszedłem, przebiegłem pięć kilometrów, wróciłem i okazało się, że ciśnienie mi spadło. Od tamtego momentu nie biorę lekarstw na nadciśnienie.
Ile lat pan już biega?
– Piętnaście.
A ile pan ma lat?
– Prawie 78.
To pewnie sporo kilometrów już pan przebiegł...
– Wychodzi średnio 15 kilometrów dziennie przez 365 dni w roku.
Codziennie 15 kilometrów?!
– Kiedy przygotowuję się do maratonu, nawet więcej, z Jasienia do Bysewa i z powrotem, co razem daje dystans półmaratoński, czyli ponad 21 kilometrów.
Co na to sąsiedzi?
– Na początku wołano za mną „wariat” i „szajbus”, ale to było 15 lat temu. Dziś jest inaczej. Nikt nie puka się w głowę. Sporo osób się uśmiecha, kiwa głową. Dużo ludzi dziś biega, spotykamy się na ścieżkach. To mnie bardzo cieszy. Kiedyś biegacze wychodzili z domu dopiero po zmierzchu, żeby sąsiad nie zauważył.
Jest pan najstarszym zawodnikiem na osiedlu.
– Tak, choć czasem biegam z młodszym o 11 lat sąsiadem.
Co zrobić, żeby zachęcić pana rówieśników do aktywności, do wyjścia z domu?
– Nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Mam wielu kolegów, którzy na mój widok pukali się w czoło. Ludzie w moim wieku nie wyobrażają sobie, że mogliby prowadzić takie życie jak ja. Kiedyś pojechałem na zawody do Torunia i zatrzymałem się u mojej bratowej. Kiedy dowiedziała się, po co do niej przyjechałem, powiedziała: „Heniek, zwariowałeś?! Spacery ci nie wystarczają?”. Żeby być aktywnym po pięćdziesiątce, trzeba złapać bakcyla. Ludzie mnie dzisiaj podziwiają, mówią: „Chłopie, ale ty masz zdrowie!”, albo „Boże, że tobie się chce...”, ale nie znam nikogo, kto zaraziłby się ode mnie bieganiem.
Panie Henryku, do osiągnięcia setki zostało panu ponad dwadzieścia lat. Jest coś jeszcze, co chciałby pan osiągnąć?
– Oczywiście! Zamierzam pobić rekord Polski w maratonie i półmaratonie w swojej kategorii wiekowej.
Ambitne plany. Co trzeba robić, żeby osiągnąć takie wyniki?
– Pracować, pracować i jeszcze raz pracować! To trzeba kochać i dużo trenować.