
Zawodu uczył się w domu dziecka
Jego mama zmarła w 1940 roku, gdy miał pięć lat. W 1945 roku, gdy Władek miał 10 lat, a wojna dogasała, tata wsiadł z nim do pociągu i przyjechali z Lublina do Gdańska. Plan był taki, żeby jechać aż do Gdyni, ale wysiedli wcześniej. Znaleźli małe mieszkanie na ulicy Chopina.
- Pamiętam, że jak znalazłem tam jakieś żołnierzyki, ukręcałem im główki - wspomina po 80 latach Chumowicz. - Zawsze to jednego niemieckiego żołnierza mniej.
Nie zostali w mieście długo. Tata, który wolał prowadzić gospodarstwo, przeniósł się z synem do Wiślinki. Dzielili poniemieckie gospodarstwo z sąsiadem. Niestety, pewnego dnia ojciec - jak mówi pan Chumowicz - kupił na targu beczkę śledzi, które miały okazać się zepsute. Do tego stopnia, że po ich spożyciu zmarły trzy osoby. - W tym mój tata - wspomina introligator.
Tak w 1947 roku Władysław trafił do domu dziecka. Najpierw w Łapinie, później w Sztumie, wreszcie na Oruni. - Uczyli tam dzieci fachu - wspomina Chumowicz. - Dziewczyny - krawiectwa, chłopaków - introligatorstwa.
Dla tych, którzy nie wiedzą, bo są zbyt młodzi - introligatorstwo to oprawianie i zdobienie okładek książek.
Nowego fachu Chumowicz uczył się w ramach Młodzieżowej Spółdzielni Pracy. W 1967 roku otworzył swój własny zakład introligatorski. Pierwszy na ul. Straganiarskiej, kolejny przy ul. Do Studzienki. I wreszcie, ten obecny, na ul. Partyzantów 17 we Wrzeszczu.
Jak na swoje ukończone 90 lat pan Władysław jest w świetnej formie. Mówi, że to dlatego, że w młodości uprawiał sport - w tym skok o tyczce.
Pracuje do dziś - nauczył fachu syna Marka, z którym prowadzi zakład. A teraz uczy wnuczkę Anię.

Od Pisma Św. po menu
W piątek, 11 kwietnia, pracownię introligatorską we Wrzeszczu odwiedziła Aleksandra Dulkiewicz. Wręczyła Chumowiczowi Medal Prezydenta Miasta Gdańska “w uznaniu dotychczasowych dokonań zawodowych na rzecz mieszkańców Gdańska”.
W pracowni była prawie cała rodzina: pan Władysław, jego syn Marek, synowa Beata i wnuczka Ania. Zabrakło wnuczki Zosi - studentki III roku UG.
Prezydent Gdańska powiedziała, że docenia rolę rzemiosła: jej dziadkowie prowadzili w Gdańsku salon szycia koszul. - Spędziłam tam długie godziny - powiedziała prezydent Gdańska.
Pan Władysław oprowadził prezydent po zakładzie, pokazał maszyny introligatorskie: zszywacz, nożyce, prasę. Wyjaśnił, że w zakładzie powstają oprawy książek, prac dyplomowych, albumów, indeksów, a nawet notesów czy restauracyjnych menu. - Ludzie wciąż przynoszą tu swoje książki - powiedział.
Rzeczywiście, na półkach wciąż piętrzą się rzędy tomów do odbioru przez klientów, w tym Pisma Święte i inne książki ważne dla mieszkańców Gdańska - pamiątki rodzinne o ogromnej wartości sentymentalnej. Co ciekawe, jest cały regał książek nieodebranych. Może ktoś zapomniał o zamówieniu, może nie zdążył go odebrać? Książki czekają, aż ktoś się o nie upomni.
Pan Władysław powiedział nam, że najbardziej dumny jest z okładek łączących skórę cielęcą, biały bursztyn, klamry, narożniki, wytłoczenia. Małe dzieła sztuki.
Dodał, że jest szczęśliwy z medalu prezydenckiego. - Kiedyś tak samo cieszyłem się, gdy dostałem w wojsku awans na starszego szeregowego - powiedział, przypominając sobie, jak służył w wojsku w Bydgoszczy.
Oczywiście służył w wojskowej drukarni, gdzie zajmował się - jakżeby inaczej - oprawianiem książek dla dowódcy.
Zobacz naszą fotogalerię z Introligatorni Chumowicz