Helena Zawistowska wypowiada słowa z tym uroczym kresowym “ł”, które brzmi dla naszego ucha jak “l”. Tylko szkoda, że słowa, jakie w ten miły dla ucha sposób mówi, są takie smutne: “lagier” zamiast “łagier”, “zmarlo” zamiast “zmarło”. Na przykład: - W Wilnie w styczniu 1945 zima byla okrutna. Ta zima tu w Gdańsku to glupstwo. Wiele osób wtedy zmarlo...
Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz nagrodził Medalem Prezydenta Helenę Zawistowską w dniu jej 95 urodzin. Uroczystość odbyła się w środę, 11 stycznia, w Nadbałtyckim Centrum Kultury. W imieniu prezydenta Adamowicza medal Helenie Zawistowskiej wręczył wiceprezydent Piotr Grzelak.
Aresztowani bez dowodów
Helena Zawistowska, z domu Hajdukiewicz, urodziła się 3 stycznia 1922 roku w Wilnie. W czasie okupacji działała w AK i studiowała medycynę na tajnym Uniwersytecie Stefana Batorego. Zawistowska wspomina: - Skończyłam pierwszy rok tajnych studiów. Zajęcia odbywały się w domach profesorów. Były nawet kolokwia.
Aresztowana została z całą rodziną w 1944 roku przez NKWD. Zapytałem, czy pamięta noc aresztowania?
- Oczywiście! - odpowiedziała.
Jej ojciec, Władysław Hajdukiewicz, był przez całą wojnę w delegaturze Rządu Londyńskiego na okręg wileński. - Był naczelnikiem wydziału przemysłu i handlu - mówi jubilatka. - Ja byłam w AK. Niemcy nas nie rozpracowali, ale Sowieci, niestety, dosyć szybko. Przyszli w nocy 31 grudnia 1944 roku. Dwie godziny przeszukiwania i rewizji, ale nie znaleźli dowodów na nas. Ale co tam, i tak nas aresztowali. Zabrali resztę biżuterii mojej mamy, z tego, co zostało po wojnie, niby na "przechowanie". Nigdy nie oddali. Zabrali osobno mnie i mamę, a osobno brata i tatę - wspomina.
Miłość w obozie pracy
Siedziba NKWD w Wilnie była na rogu ulic Mickiewicza i Ofiarnej. - Zrobili mi fotografię, zdjęli odciski palców - wspomina Helena Zawistowska. - W podziemnej celi siedziałyśmy z mamą tydzień. Później przenieśli nas do głównego więzienia na Łukiszkach. Tam kolejne trzy miesiące. Potem wyczytali moje nazwisko, wyciągnęli z celi i wsadzili do transportu dwustu kobiet w stronę Rosji Radzieckiej. Był 10 marca 1945 roku, miałam wtedy 23 lata. Żadnego sądu, od razu wyrok - więźniarka polityczna. Na dworze ostry mróz, a my w wagonach bydlęcych. Upakowano nas po 40 osób do wagonu. Karmili nas solonymi śledziami, straszne pragnienie po takim jedzeniu. Zgłosiłam się do roznoszenia wody. Doszłam do pierwszego wagonu z tą wodą dla więźniów, patrzę, a tam siedzi mój brat! Co za szczęście! Żyje!
1 kwietnia 1945 roku dotarła do Jełszanki koło Saratowa. Wspomina: - Obóz pracy; mężczyźni - na budowę, kobiety - do kopania rowów. Ja powiedziałam, że jestem po medycynie i dlatego zostałam pielęgniarką. Przeżyłam, choć byłam bardzo słaba, miałam anemię.
Choć trudno w to uwierzyć, w obozie pani Helena poznała... swojego przyszłego męża: - Nie było w obozie oddzielnej zony dla mężczyzn i kobiet. Dopiero potem rozdzielali. Więc mogliśmy rozmawiać. On przyjechał kolejnym transportem z Wilna. Tak się poznaliśmy. Młodzi chłopcy i dziewczyny w jednym obozie stalinowskim. Sytuacja mało romantyczna.
Później przeszła kolejne dwa obozy pracy, jeden w Gruzji, następny pod Leningradem.
Urządzona w Gdańsku
Do Gdańska przyjechała w 1948 roku. Jej mama przeżyła aresztowanie i została wypuszczona na wolność jeszcze w Wilnie; zaś ojciec został skazany na osiem lat łagru pod Uralem. Do Polski wrócił w 1955 roku. - Ja już wtedy byłam w Gdańsku urządzona - wspomina.
A mąż? Rozdzielili ich w ZSRR i trafili na siebie przypadkiem ponownie... w Gdańsku. - Przyjechał akurat tu, szukać kogoś innego, a trafił ponownie na mnie! - śmieje się pani Helena. - Zostaliśmy razem.
Ukończyła studia lekarskie w gdańskiej Akademii Medycznej (1952), doktoryzowała się w 1964 roku. Pracowała w Zakładzie Histologii i Embriologii AM (1949-1965) i jako lekarz w lecznictwie otwartym (1955-1979).
Władysław Zawistowski, jej syn (pracuje w Urzędzie Marszałkowskim), dodaje: - Mama była zatrudniona w przychodni dla szkół wyższych przy Politechnice Gdańskiej. Niejednego mojego kolegę w latach 70. uratowała przed wojskiem, czy załatwiła “dziekankę”. Czasy były waleczne.
“Opowieści baśniowe” dla wnuka
Literaturą zajęła się późno i nigdy nie traktowała swojej twórczej aktywności profesjonalnie. Pisała książki dla dzieci, w ulubionym przez siebie gatunku „opowieści baśniowej”.
Władysław Zawistowski mówi, że to “kilkunastostronicowe opowieści pełne królowych, królów, wróżek”. - Zaczęło się tak, że mój syn Julian zaczął domagać się jako dziecko, by mu czytać na głos - tłumaczy syn jubilatki. - A wtedy na rynku trudno było o dobre baśnie. Więc moja mama zaczęła wnuczkowi sama opowiadać wymyślone przez siebie historie.
Helena Zawistowska: - Raz mój wnuczek pyta mnie, nieco znudzony “babciu, a czy tylko dywany mogą latać? Bo w kółko ten latający dywan.” A ja na to: “gdzie tam, szafy też mogą!” “Tak, a jak latają szafy?” “A, jutro się dowiesz!” I tak musiałam na następny dzień wymyślić historię o latającej szafie!
Książka “O zaginionych żeglarzach i latającej szafie” ukazała się w 1987 roku. Rok później wydała “W państwie podziemnego gnoma”. Też historia dla wnusia.
W latach 90., wraz z synem, Władysławem Zawistowskim, wydali “Kalendarz dziecka polskiego według Stanisława Jachowicza”, a także kolejne tomy swoich „opowieści baśniowych”: “Łuk Karakamby”, “Astrolog Bum i dobry diabeł Tot”, a wreszcie zbiór “Tajemnica zatopionej wyspy i inne baśnie”.
Ukochany ogród
W styczniu 2011 roku, w wieku 90 lat, opublikowała “Od Wilii po Uklę. Niezapomniany czas letnich wakacji w Wilnie i na Wileńszczyźnie w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku”.
To jej pierwsza książka nie adresowana do czytelnika dziecięcego, za to odwołująca się do dziecięcych wspomnień. Wraca w niej do ukochanego ogrodu przy ulicy Połockiej, gdzie spędziła pierwsze lata życia i pierwsze, sielankowe wakacje. Opowiada też o różnych stronach Wileńszczyzny (dziś te miejscowości są położone w większości na terytorium Białorusi). Opisuje ziemiańskie resztówki, stare dworki, pensjonaty nad wielkimi jeziorami i zagubionymi w borach rzeczkami, szlacheckie zaścianki, prawosławne wioski, żydowskie miasteczka.
- Moi rodzice żyli Wileńszczyzną. To była dla nich utracona, idealizowana kraina dzieciństwa - podkreśla Władysław Zawistowski. - Mój ojciec był co prawda lekarzem, ale też malarzem amatorem i w większości jego prac były motywy wileńskie, architektura, krajobraz. Malował ze zdjęć. Mama też żyła tamtymi miejscami i czasami. Żyje nimi do dziś.
Po “Od Wilii po Uklę...” opublikowała jeszcze w małym nakładzie 100 egzemplarzy wspomnienia “Powroty”. Zawistowski zastanawia się, czy ich nie wznowić w większym nakładzie.
Od lat pani Helena jest członkiem Oddziału Pomorskiego Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej. Chce, aby młode gdańszczanki i gdańszczanie pamiętali.
Jubileusz Heleny Zawistowskiej zorganizowało Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Gdańsku i Nadbałtyckie Centrum Kultury. Wieczór uświetnił występ młodzieży z Gimnazjum przy II Zespole Szkół STO w Gdańsku pod kierunkiem Bożeny Ptak, Małgorzaty Krzaczyńskiej i Kuby Jasińskiego.