W niedzielę 17 grudnia 2017 roku, w rocznicę dwóch polskich Grudniów, Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku zaprosiło do zwiedzania wystawy stałej z uczestnikami i świadkami wydarzeń sprzed lat. Jednym z takich subiektywnych przewodników była Janina Żabkiewicz z domu Hulewicz. Jeszcze raz przywołała wspomnienia sprzed 47 lat i opowiedziała swoją historię.
Janina Żabkiewicz: Dlaczego poszłam za Jankiem Wiśniewskim?
17 grudnia 1970 po szóstej rano wyszłam do pracy. Pracowałam wtedy w zakładzie fryzjerskim na Płycie Redłowskiej w Gdyni, mieszkałam przy ulicy Abrahama i dojeżdżałam do pracy autobusem z przystanku przy Świętojańskiej. Po wyjściu z domu na ulicy 10 Lutego zobaczyłam tłum ludzi. W tym tłumie byli stoczniowcy, koledzy mojego nieżyjącego brata, którzy powiedzieli mi, że ludzie niosą na drzwiach zastrzelonego przy wiadukcie koło eskaemki młodego chłopaka, stoczniowca, że niosą go pod siedzibę Miejskiej Rady Narodowej.
Dołączyłam do nich w jednej chwili. Szliśmy Świętojańską, co chwila zatrzymywani przez zomowców. Krzyczeliśmy “Suche bułki dla Gomółki”, “mordercy”, “hitlerowcy” i wolno posuwaliśmy się do przodu. Jeden mężczyzna, który jakby przewodził idącym tłumem, mówił: “krok w tył, krok w przód”, tak żeby uchronić nas przed napierającymi zomowcami. Mężczyźni, którzy nieśli drzwi z ciałem, co jakiś czas zmieniali się, wszyscy mieli gołe głowy, bo w pewnym momencie ktoś z tłumu krzyknął: "czapki z głów!".
Ze mną pod rękę szła 16-letnia uczennica, bardzo przestraszona, ale szła. Z drugiej strony pani w czapce z lisa, do dziś tę czapkę pamiętam, bo mało kto miał takie drogie rzeczy. Szły też inne młode kobiety niedaleko mnie. Szliśmy i “prowadził nas” dźwięk walenia w metalowe tarcze, walili zomowcy stojący w bocznych ulicach, czekający, żeby zagrodzić nam drogę.
Miałam wtedy 23 lata, nie byłam działaczką, ale nie zastanawiałam się ani chwili czy dołączyć do idących, to był odruch. Moi dziadkowie zginęli na Syberii, zesłani tam przez cara po powstaniu, mój tata i jego brat byli ich najmłodszymi dziećmi, i tylko oni przeżyli. Do Polski wrócili przez Japonię i USA, trafili do sierocińców. Dlatego w mojej rodzinie nienawidziło się komunistów, o patriotyzmie się za dużo nie mówiło, ale on był w nas.
Oni naprawdę strzelają do ludzi!
Donieśliśmy te drzwi pod Miejską Radę Narodową, położyliśmy je na ziemi, śpiewaliśmy “Jeszcze Polska nie zginęła” i czekaliśmy, aż ktoś wyjdzie do nas i powie, że podwyżki żywności cofnięte. Wokół urzędu stali żołnierze, wśród nich młody chłopak, trzymający broń z przodu. Starsza pani powiedziała do niego: “I co, ty do nas będziesz strzelał? Mógłbyś być moim synem, zobacz, tu nie ma żadnych chuliganów”. Zobaczyłam, że pot leci mu po szyi, że jest czerwony i spocony na twarzy. Podszedł do niego wyższy rangą i kazał przełożyć broń do tyłu.
Nagle usłyszałam i zobaczyłam helikopter, który nad nami się pojawił. Był tak nisko, że widziałam żołnierza odsuwającgo drzwi, widziałam, jak się wychyla i rzuca w nas petardy, gaz łzawiący, że strzelają z tego helikoptera! A na dodatek z bocznej ulicy wyszli zomowcy z tarczami, uzbrojeni. To była pewnie gdzieś 12 w południe, ale od gazu, petrad dymnych było ciemno, szaro. Przerażeni ludzie zaczęli się rozbiegać, ktoś padł na kolana, ktoś leżał i jęczał, ktoś się czołgał, próbował uciekać. Widziałam to wszystko, ale zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, poczułam uderzenie w plecy. To była chyba pałka zomowca, pamiętam że padłam na kolana i chyba straciłam przytomność na chwilę.
Kiedy się ocknęłam, wstałam i zaczęłam uciekać. Uświadomiłam sobie, że niedaleko jest przejście ze Świętojańskiej na Władysława IV, a tam mieszkali moi rodzice, dostałam się tam przez podwórko, biegłam i zdążyłam krzyknąć do osób idących podwórkiem: “Nie wychodźcie, tam strzelają do bezbronnych ludzi”.
Do moich rodziców Jana i Teofili Hulewicz dotarłam brudna, zapłakana, poraniona. Mama dała mi coś na uspokojenie, opatrzyła rany. Rodzice mieszkali na szóstym piętrze, mieszkanie było jakby trochę schowane za szyb windy. Usłyszeliśmy szum na klatce schodowej, uchyliłam drzwi, to byli stoczniowcy, uciekali przed zomowcami i wpadli do naszej kamienicy. Zawołałam ich do nas, zamknęłam drzwi i patrzyłam przez wizjer. Zaraz potem usłyszałam biegnących po schodach zomowców. Dotarli na nasze szóste piętro, ale już do naszych drzwi nie zapukali.
Strzał w pierś Kmicica
Z okien mieszkania moich rodziców widać było z jednej strony tory kolejowe, z drugiej budynek Miejskiej Rady Narodowej. Widać było to, co dzieje się na Świętojańskiej - pod budynkiem rady po jednej stronie ulicy stało ZOMO, po drugiej stronie demonstrujący. Na przedzie głównie było widać młodych ludzi, przed nich wysunął się młody chłopak, potem dowiedziałam się, że to był student, miał uniesioną do góry rękę, czy trzymał kamień, czy petradę która nie wybuchła, nie wiem. Miał na sobie taki kożuszek, w którym wyglądał jak Kmicic. Zrobił krok w kierunku stojących zomowców, wtedy z szeregu wyszedł zomowiec na przeciw niego i strzelił chłopakowi prosto w pierś. On w konwulsjach padł na ziemię, zomowcy rzucili się, chcieli go zagarnąć, ale młodzież, która tam stała, otoczyła “Kmicica”. Odepchnęli zomowców i pilnowali, dopóki nie podjechała karetka. Chłopak zmarł.
Moja mama była tak roztrzęsiona, że wzięła kryształ i przez okno chciała rzucić w milicjantów. Ci robotnicy czekający u nas w domu, powiedzieli: "niech pani tego nie robi, rozstrzelają nas".
I kolejna scena, którą widzę do dziś. To mężczyzna o kulach, który ucieka, nie może szybko biec, bo ma te kule. Próbuje przez nasyp przedostać się do kolejki. Nie zdążył, dopadli go zomowcy, pięciu czy sześciu i straszliwie spałowali. Jakoś to przeżył, trafił do szpitala, ale po kilku miesiącach zmarł z odniesionych ran. Nie wiem, czy jest gdzieś w rejestrze jako ofiara Grudnia '70.
ZOMO wyłapywało też chłopaków, którzy szli w tłumie po Świętojańskiej. Sprawdzali im ręce, jak były brudne, czarne, było wiadomo że to od kamieni czy petard, czyli brali udział w manifestacji. I szedł taki młody chłopak, może miał 16 lat, a na niego prosto milicjanci. Zobaczyło to idące małżeństwo, wzięli go między siebie, ale zomowcy ich wylegitymowali i chłopaka za włosy wciągnęli do budynku rady narodowej.
Ci “nasi” robotnicy od rodziców wychodzili pojedynczo po paru godzinach, przedtem umyli ręce, a kamienie które mieli przy sobie tata wyniósł nocą na śmietnik.
Słyszę huk petrad i czuję zapach gazu
Do domu, gdzie czekała na mnie dwuletnia córeczka, wróciłam po kilku godzinach, przed godziną milicyjną. Na drugi dzień poszłam do Szpitala Miejskiego, źle się czułam i chciałam dostać zwolnienie za 17 grudnia, bo nie było mnie przecież w pracy. Wchodzę, a w szpitalu jakoś cicho, spokojnie. Lekarz, któremu powiedziałam, gdzie byłam i co się stało, powiedział, żebym nikomu o tym nie wspominała, żebym szła do domu. Przed szpitalem stał autokar i tych lżej rannych zabierali do aresztu.
W pracy cisza, żadnych pytań dlaczego mnie nie było. Przez lata nie mówiło się o tych wydarzeniach, jeśli nie chciało się mieć kłopotów. Dwa, trzy lata po grudniu mój prezes Fryzjersko-Kosmetycznej Spółdzielni Pracy zaproponował mi zapisanie się do partii. Odmówiłam dwa razy, w końcu mnie wyrzucili z pracy.
Rany fizyczne zagoiły się, ale psychiczne zostały do dziś. Obrazy zamordowanych przez zomowców osób zostaną ze mną do śmierci. Słyszę do dziś huk petard, ten charakterystyczny dźwięk walenia milicyjnych pał o tarcze, krzyki rannych ludzi. Oby nigdy coś takiego nie powtórzyło się w naszym kraju.