POZOSTAŁE ODCINKI CYKLU REPORTAŻOWEGO ROMANA DASZCZYŃSKIEGO:
Wszystko w drodze. Gdański dziennik podróży z pomocą dla miast Ukrainy w czasie wojny (2)
Prosto do Krzywego Rogu. Gdański dziennik podróży z pomocą dla miast Ukrainy w czasie wojny (3)
Długi cień Potiomkina. Gdański dziennik podróży z pomocą dla miast Ukrainy w czasie wojny (4)
SOBOTA, 15 LIPCA. DZIEŃ WYJAZDU
Czy na pewno to przemyślałeś?
O wszystkim powiedziałem pięć dni przed wyjazdem. Żona nie zaprotestowała, dzieci przyjęły do wiadomości. Obiecałem, że będę na siebie uważał. Gdyby strzelali, padnę od razu na ziemię. Będę miał na sobie ochronny hełm, kamizelkę kuloodporną. Obiecuję łazić tylko po chodnikach i asfalcie, bo w ziemi - wiadomo - mogą być miny. To ostatnie było nie dla świętego spokoju. Kiedyś w Sarajewie najadłem się strachu. Od kilku lat nikt tam już do nikogo nie strzelał. Grupą pojechaliśmy zwiedzić starą turecką twierdzę. W porywie jakiegoś zachwytu wbiegłem na pagórek. “Stój! Co robisz?!!!”. Naprawdę, nie zauważyłem tej foliowej taśmy z napisem MINY. Z walącym jak młot sercem wycofałem się po swoich śladach.
Tak więc jadę do wojennej Ukrainy. Niby wszystko z rodziną dogadane, ale Karol, lat 16, na pożegnanie uściskał mnie jakoś inaczej, jakby nie był pewny, czy się zobaczymy.
Była jeszcze rozmowa z Andrzejem.
- Brat, czy na pewno to przemyślałeś?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Andrzej pomaga Ukraińcom od początku wojny. Pod dachem jego domu mieszka już chyba trzecia rodzina. Najpierw była Nadia z siostrą i dwójką dzieci. Nie wytrzymała długo. Spakowała się i wróciła, żeby być blisko męża, który służy w armii. Po jakimś czasie wyjechała też siostra z dziećmi Nadii.
Rosyjski terror w Ukrainie - delegacja z Gdańska doświadczyła tego razem z mieszkańcami Odessy
Zupełnie inna granica niż wtedy
Plan wyprawy jest taki: Lwów, Humań, Krzywy Róg, Chersoń, Odessa, potem nawrót przez Mołdawię - do Lwowa. Ponad 3500 kilometrów w tydzień. Średnio pięćset kilometrów dziennie.
Jedziemy czerwonym busikiem na ukraińskich blachach. Kierowcą i właścicielem samochodu jest Wołodia z Lwowa. Osiem godzin jazdy przez Warszawę, Zamość i jesteśmy na granicy. Dwie godziny stania, przejazd na ukraińską stronę.
Granica w ogóle nie ma już nic wspólnego z dramatem, jaki pokazywała telewizja zaraz po rozpoczęciu agresji przez putinowską Rosję. Nie ma ukraińskich uchodźców, uciekających kobiet z dziećmi i walizkami. Nie ma tego tłumu Polaków, którzy w odruchu serca przynieśli pomoc. I całe szczęście. Żywa jest pamięć tamtych dni. Ilu gdańszczan pojechało na granicę? Sam znam dwóch. Piotr pomknął wtedy pożyczonym busikiem z Wrzeszcza. Leszek był akurat w Warszawie, też nie zastanawiał się wiele, po prostu ruszył swoim prywatnym autem.
Gdańszczanki, gdańszczanie, Miasto Gdańsk, Fundacja Gdańska, wolontariat. Wtedy to wszystko zadziałało i dało wielką satysfakcję. Tak było w wielu miastach. Polska ocaliła twarz, choć trudno zapomnieć o tym, co jej tę twarz wciąż ohydnie wykrzywia, na granicy z Białorusią.
Trzeba zobaczyć, w stepie szerokim
Do Lwowa, z lekkim odskokiem do Żółkwi, bo to w zasadzie po drodze. Oczywiście, jak można być Polakiem i nie odwiedzić miasta hetmana, który dał Rzeczypospolitej tak świetne zwycięstwa? Pod Kłuszynem niecałe trzy tysiące husarii rozniosło 30 tysięcy Moskali. Z tych sukcesów wzięło się miasteczko Żółkiew, którego był fundatorem. Chciał dorównać swojemu patronowi, Janowi Zamoyskiemu. Ta renesansowa próba pośród ukrainnych pól w dość oczywisty sposób kojarzy się z Zamościem.
Stanisław Żółkiewski to też jednak memento dla polskiej pychy. Gdy w roku 1620, po bezsensownej wyprawie i klęsce pod Cecorą, został zabity przez Turków, sułtan był tak uszczęśliwiony, że odciętą głowę hetmana przez dwa lata trzymał nad wejściem do swojego pałacu.
Bezgłowy Żółkiewski pochowany został w Żółkwi, w kolegiacie św. Wawrzyńca. Zwłoki wykupiła wdowa. Niestety, drzwi do kościoła są zamknięte.
Po śmierci hetmana, Żółkiew dostała się rodzinie Sobieskich, król Jan III najwięcej czasu spędził podobno właśnie tutaj.
Jedziemy dalej. Koledzy śpiewają “W stepie szerokim”. Jurij, nasz ukraiński przewodnik i koordynator wyprawy mówi, że Trylogia Sienkiewicza jest lubiana tak samo przez Ukraińców, jak i Polaków. To wspólna epopeja dwóch narodów.
Mijamy stojące przy drodze bilbordy. Jedne reklamują produkty i usługi, inne - zachęcają, by wstąpić do armii lub popularyzują bohaterów walk z Rosją. Czegoś takiego nie zobaczysz w innym kraju. Ukraińcy od początku wojny potwierdzają, że są mistrzami marketingu.
Miasto, które cieszy się sobotą
Do Lwowa docieramy pod wieczór.
Każdy rozgląda się za śladami tej wojny. Nie powinno być ich wiele, miasto leży przy zachodniej granicy kraju, daleko od frontu. Na niektórych rondach są ułożone z worków stanowiska strzeleckie i kolejowe szyny, zespawane w przeciwczołgowe kozły. Stoją opuszczone, stanowią pamiątkę po pierwszych dniach rosyjskiej inwazji. Nikt wtedy nie wiedział, czy orki nie dojdą do Lwowa, ile Ukraina wytrzyma.
Wciąż jednak nie jest bezpiecznie. Rosjanie co jakiś czas terroryzują miasto ostrzałem rakietowym dalekiego zasięgu. Jesteśmy w mieście dziewięć dni po tym, jak trafili w bloki mieszkalne. Było ponad 40 ofiar, w tym dziesięcioro zabitych.
Gdański konwój humanitarny dotarł do Drużkiwki: "W oddali huczy artyleria"
Lwów nie zapomina o tragedii, ale kurczowo trzyma się życia, które kocha. Najlepiej widać to w centrum miasta, wokół ratusza. Jest ciepły sobotni wieczór. Na ulicach, w restauracyjnych ogródkach, dosłownie tłumy młodych ludzi. Dziewczęta spacerują, jest w tym rewia mody i piękna. Młodych mężczyzn też jest dużo. Po prostu cieszą się tym wieczorem. O północy wszyscy muszą być w domach, bo zacznie się “komendantska hodyna” - czas, który w Polsce pamięta się pod starą paskudną nazwą: godzina policyjna.
Jeśli dobrze się zastanowić, najmniej jest mężczyzn po czterdziestce. To potwierdza, że właśnie głównie oni są na froncie. Walczą - jeśli zginą, przynajmniej zostaną po nich wdowy i dzieci. Młodych Ukraina oszczędza dla swojej przyszłości i oby ta wojna trwała jak najkrócej.
Nie posłuchasz, nie zatańczysz
Mijamy lwowską katedrę, jej witraże zasłonięte są płatami srebrzystej blachy. Solidna ochrona, gdyby gdzieś blisko miała się zdarzyć eksplozja.
Lwów dba także o swoje fontanny. Chronią prostokąty zrobione z rusztowań i materiałowych ekranów - na każdym widnieje obraz pomnika i informacja, że prawdziwym będzie można się nacieszyć po zwycięstwie.
Ratusz króluje nad historycznym centrum. Piwniczne okna są zasłonięte workami z piaskiem.
Idziemy do Teatru Piwa “PRAVDA”. Nazwa brzmi okropnie, ale lokal jest świetny, znam to miejsce sprzed wojny. Właściwie lokalny browar z salami konsumpcyjnymi na piętrach. Zwykle gra tutaj szlagiery znakomita orkiestra dęta, ale od początku wojny nie ma jej, rozrywkowo muzykować nie wypada. Tańczyć też nie wypada, gdy giną ludzie. To chyba najbardziej różni Lwów od tamtego sprzed lat.
Zamawiamy po piwie i siadamy w ogródku przed lokalem. Widzę, że przy sąsiednim stoliku siedzi z kolegą 30-latek w wojskowej koszulce. Rozmawiają wesoło, gestykulują. Po kwadransie zbierają się, on wstaje i sięga po kule oparte o ścianę. Dopiero teraz widać, że ma jedną nogę do połowy łydki.
Zbliża się północ, ulice gwałtownie pustoszeją. Wkrótce “komendantska hodyna”. Jedziemy do hotelu.
Śpij dobrze, piękne i miłe miasto Lwów. Niech cię żadna rosyjska rakieta nie dosięgnie.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ