Izabela Biała: Chao - przyjechałaś do Gdańska sześć lat temu na studia w Akademii Muzycznej. Dlaczego trafiłaś akurat na tę uczelnię?
Zhang Chao Ying: - Mój tata jest pianistą i tenorem, poszłam w jego ślady w wykształceniu muzycznym. Wybrałam grę na fortepianie, bo bardzo lubię ten instrument. Pochodzę z miasta niedaleko Pekinu i dojeżdżałam tam do szkoły. W internecie przeczytałam wiadomość, że do Pekinu przyjeżdżają profesorowie z Akademii Muzycznej w Gdańsku i że będą przeprowadzać egzaminy dla kandydatów na studia z Chin. Wiedziałam, że Gdańsk leży w Polsce, a z Polski pochodzi Fryderyk Chopin. Uwielbiam jego muzykę, grałam większość jego utworów jeszcze w swoim kraju. Chciałam zobaczyć jak się żyje w ojczyźnie mojego ulubionego kompozytora, zobaczyć jaka jest kultura w dzisiejszej Polsce, nauczyć się jej historii i dzięki temu dowiedzieć się, jakie to uczucie tak “naprawdę” grać Chopina. Uznałam, że łatwiej będzie mi interpretować jego kompozycje, dotrzeć do sedna, studiując w Polsce. Mój nauczyciel w Pekinie od zawsze powtarzał: “jeśli chcesz doskonalić swoją grę, musisz wyjechać do Europy”. Fortepian pojawił się w Chinach zaledwie sto lat temu, nie mamy wielu nauczycieli na wysokim poziomie, dlatego nauka u nich jest bardzo droga. Udało mi się zdać egzamin, popłakałam się ze szczęścia i przyjechałam - po długich rozmowach z rodzicami, bo to oni płacą ciężkie pieniądze za moje studia.
Jak wspominasz początki studiów w Gdańsku?
- Taka duża odległość między rodzicami a mną to był ciężki sprawdzian. Pierwszy rok był dla mojej mamy bardzo bolesny, dla mnie też… Teraz jest już trochę lepiej. Ostatni raz widziałam się z rodzicami prawie dwa lata temu.
Dlaczego tak długo?
- Ponieważ całkowicie poświęciłam się mojej pracy nad doktoratem. Na początku studiów doktoranckich pojechałam na praktyki do uniwersytetu w Korfu w Grecji. Później przygotowywałam się do egzaminu po drugim roku studiów doktoranckich - ćwiczyłam bezustannie. Poza tym musiałam możliwie szybko przygotować pracę doktorską, ponieważ piszę po chińsku i tłumacz potrzebował blisko pół roku by ją przełożyć na polski.
Jaki jest temat Twojej pracy doktorskiej? Czyżby twórczość Fryderyka Chopina?
- Nie. Piszę o transkrypcji tradycyjnej muzyki chińskiej na fortepian. Wybrałam dziesięć utworów, które powstały w przeciągu 100 lat “obecności” fortepianu w Chinach. Chciałabym żeby więcej ludzi w Europie dowiedziało się w jaki sposób ten instrument rozwijał się u nas. Kompozytorzy chińscy ostatniego stulecia często studiowali za granicą - tak jak ja teraz. Używali techniki komponowania, którą poznali w Europie, ale stosowali się do zasad naszej tradycyjnej pentatoniki [skala złożona z pięciu stopni, zbudowana w obrębie jednej oktawy - red.]. Każdy z granych i opisanych przeze mnie utworów ma inny charakter, w każdym fortepian imituje dźwięki różnych chińskich instrumentów.
To była naprawdę ciężka praca. Mój profesor - Włodzimierz Wiesztordt żartuje, że w tym doktoracie zawarte są moje łzy, pot i krew. Ale bez niego nie byłoby tego finału. Profesor Wiesztordt jest po prostu niesamowity! Kiedy zdawałam egzamin na studia doktoranckie (a nie był na początku zachwycony tym pomysłem) uczył mnie nawet w wakacje, co nie należy przecież do jego obowiązków. Zdałam z drugą lokatą, przede mną był tylko jeden student z Polski.
Pod koniec października czeka mnie obrona (po polsku, ale w obecności tłumacza). Mam nadzieję, że spełni się moje marzenie i że dzięki mojej książce przyczynię się do rozwoju związków między Polską a Chinami. Nasze kontakty, również artystyczne są coraz bliższe, tym bardziej się cieszę, że mogę dorzucić do nich moją cegiełkę.
A co myślisz o Gdańsku?
- To piękne miasto i bardzo mi się podoba. Ma swój charakter, byłam w wielu miastach w Polsce, to niesamowite jak bardzo się od siebie różnią.
Oprócz tego w Gdańsku oczywiście podoba mi się morze. Pogoda jest trochę dziwna… Trochę ciężko mi bez słońca w zimie. Bardzo lubię spacery ul. Długą, a także Sopot: nie, nie chodzę tam na dyskoteki, czy na zakupy! Nie mam na to czasu. Na Akademii Muzycznej jest bardzo wysoki poziom, niełatwo przejść kolejne stopnie edukacji. Myślę, że mogę powiedzieć w imieniu większości studentów z Chin: przyjechaliśmy tu żeby się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć, koncentrujemy się na studiach.
Już teraz darzę Gdańsk sentymentem. Przyjechałam tu w 21 roku życia, spędziłam najlepsze dla dziewczyny lata - bez rodziców.
Mam szczęście, że na akademii zawsze mogę liczyć na pomoc mojego profesora i pani Marii Ueno, która opiekuje się chińskim studentami na naszej uczelni. Nazywam ją moją polską matką, z każdym problemem mogę do niej przyjść. Nawet portierka na naszej uczelni zawsze troskliwie zapyta co się stało, jeśli mam smutną minę. No i jest jeszcze moja “gdańska babcia” - pani u której wynajmuję pokój.
Jakie masz plany po doktoracie? Wrócisz do Chin i będziesz grała Chopina, teraz już ze swoim polskim doświadczeniem? Czy zostaniesz nauczycielem w akademii?
- Chciałabym jeszcze zostać w Gdańsku. Studiowałam tu przez sześć lat i chciałabym uczyć się nadal - mimo upływu czasu wciąż czuję, że muszę się doskonalić. Chciałabym wrócić do domu z poczuciem, że jestem ekspertem w dziedzinie fortepianowej muzyki romantycznej. Mój charakter i technika gry najbardziej predestynują mnie właśnie do grania romantyków: Chopin, Debussy, Ravel, Schubert, ale na przykład do grania Rachmaninowa mam już zbyt małe dłonie. Muzyka romantyczna jest taka mądra, słodka i delikatna. Tak jak chińska muzyka - może także dlatego tak mi romantycy pasują?
Mam już pierwsze doświadczenia jako nauczyciel, byłam asystentem i tłumaczem prof. Waldemara Górskiego na naszej akademii. Chciałabym zostać tu jako nauczyciel, chciałabym spróbować, ale nie zależy to ode mnie...
Izabela Biała: Valerij - studiujesz na Politechnice Gdańskiej od początku ubiegłego roku. Dlaczego wybrałeś tę uczelnię? Dlaczego Gdańsk?
Valerij Żakowski: - Właściwie brałem pod uwagę wszystkie uczelnie techniczne w Polsce. Na początek pomyślałem oczywiście o Akademii Górniczo - Hutniczej w Krakowie, ponieważ jestem absolwentem Uniwersytetu Górniczego w Dniepropietrowsku. W styczniu 2015 r. specjalnie pojechałem do Krakowa, żeby się rozejrzeć na miejscu. Ale nikt mnie tam specjalnie nie witał. “Dlaczego pan przyjechał, wszystko jest na stronie internetowej” - powiedziała mi pracownica AGH… Kiedy napisałem do Biura Obsługi Studentów i Gości Zagranicznych na Politechnice Gdańskiej, odpowiedź na wszystkie pytania dostałem na drugi dzień. W biurze pracuje Ukrainka Marina Ponomarenko, teraz już moja koleżanka i to właśnie przez nią trafiłem do Gdańska. Poza tym pomysł ze studiowaniem dalej górnictwa nie był najlepszy. Na Ukrainie, jak i zresztą w Polsce myśli się dziś raczej o rozwoju odnawialnych źródeł energii, a nie o węglu.
Równolegle ze studiami w Dniepropietrowsku, gdzie zostało mi już tylko napisanie pracy i obrona, rozpocząłem studia magisterskie na PG. Skończyłem pierwszy semestr w Gdańsku i pojechałem do domu się obronić. No i wróciłem tutaj żeby kontynuować.
Świetnie mówisz po polsku. Gdzie się nauczyłeś?
- W 2013 r. przyjechałem do Bydgoszczy na praktyki studenckie, to było moje pierwsze doświadczenie w Polsce. Nie znając języka spędziłem u was dwa i pół miesiąca. Jak tylko wróciłem na Ukrainę od razu poszedłem na kurs języka polskiego przy moim uniwersytecie. Miałem tam dobrych lektorów - małżeństwo z Łodzi - z którymi bardzo się zżyłem. Mój nauczyciel polskiego jest gitarzystą w zespole, chodziłem na jego koncerty.
Jak wyglądał początek Twoich studiów w Gdańsku?
- Na pierwszym semestrze było trudno, bo nie znałem słownictwa zawodowego. Siedziałem na wykładzie w pierwszym rzędzie, z otwartym ustami i zapisywałem wszystko jak leci, głowę miałem kwadratową. Ale po pierwszym semestrze było już łatwiej. Przyzwyczaiłem się do tempa mówienia wykładowcy, zakolegowałem się z ludźmi z mojej grupy, którzy w razie czego zawsze mi wytłumaczą, jeśli czegoś nie zrozumiem.
Muszę powiedzieć, że spotkałem w Gdańsku mnóstwo dobrych ludzi. Taką gościnę mi tu zaoferowano - byłem zaskoczony ciepłem, z którym ludzie do mnie podeszli nie tylko w Gdańsku, ale i w całej Polsce. Sporo było takich historii, że zupełnie obcy ludzie mi pomagali, byłem w szoku.
Jakie masz plany na przyszłość? Zostajesz u nas?
- Bardzo często ludzie w Gdańsku zadają mi to pytanie i zawsze odpowiadam tak samo. Patrząc na moje dotychczasowe doświadczenia, już wiem, że dalej niż na rok do przodu planować nie ma sensu. Na razie jest dobrze, kończę studia, pracuję i zdobywam praktykę. Jak będzie dalej - zobaczymy. Może pojadę dalej na zachód? Może wrócę do domu? Może dalej na wschód: do Chin, czy Kazachstanu? Jest takie ukraińskie przysłowie: “Ryba szuka tam gdzie głębiej, człowiek tam gdzie lepiej.”
Polska i Gdańsk oferują mi większe niż Ukraina możliwości zdobywania doświadczenia w branży konstrukcji mechanicznych. Dużo globalnych korporacji ma tu swoje filie, pracując u was pracuje się dla największych, co daje duże możliwości rozwoju i awansu. Teraz jestem zatrudniony w Gdańsku, w przedsiębiorstwie, które współpracuje ściśle z koncernem ThyssenKrupp i póki co zamierzam w nim zostać.
W Gdańsku i w całym Trójmieście czuję się jak ryba w wodzie. Aglomeracja trzech miast jest podobnej wielkości jak mój Dniepropietrowsk, i podobnie jak moje rodzinne miasto ma milion mieszkańców.
A rodzice są zadowoleni z Twojego wyboru?
- Jak najbardziej. Mój ojciec miał partnerów biznesowych w Polsce, kiedy jeszcze pracował - teraz jest już na emeryturze. Mama też jest zadowolona. Odwiedziła mnie raz, pewnie przyjedzie teraz na Sylwestra.
Masz jakieś ulubione miejsca w Gdańsku?
- Park przy Górze Gradowej. Jest tam piękna różana aleja. Przyszedłem sobie tam kiedyś w sierpniu poczytać książkę i byłem przeszczęśliwy. Oczywiście, kiedy pierwszy raz zwiedzałem starówkę było wspaniale, ale teraz stała się dla mnie normalnym otoczeniem. Bardzo lubię spędzać czas w kawiarni Pikawa. Polecam tamtejsze ciasto marchewkowe - pychota!
Muszę przyznać, że na plażę raczej nie chodzę, nie kąpałem się ani razu w Zatoce Gdańskiej. Będąc tu zrozumiałem ludzi mieszkających na stałe nad morzem.
Mam kolegów na Krymie, przyjeżdżałem do nich w sezonie, cały podekscytowany pytałem: “No jak tam, kąpaliście się już? Jak tam morze, dobra woda?”. A oni odpowiadali, że nie. I teraz ich wiem - nie docenia się tego, co się ma pod nosem.
Przyznam, że nie miałem też za dużo czasu. Jeszcze do niedawna trenowałem intensywnie trójbój siłowy, startowałem w Polsce w zawodach z martwego ciągu [jedna z dyscyplin trójboju - red.]. Teraz mam inne priorytety życiowe, póki co więcej czasu spędzam przy biurku. Na rozrywki przyjdzie czas.
W ogóle jestem bardzo zadowolony z mieszkania tutaj i mam wrażenie, że mimo biurokracji między naszymi krajami i różnych zatargów politycznych jesteśmy sobie coraz bliżsi jako sąsiedzi, że przepaść między Polakami a Ukraińcami przestaje istnieć. Niecierpliwie czekałem na premierę filmu “Wołyń” Wojtka Smarzowskiego i na pewno się na niego wybiorę.
Ukrainiec czeka na polski film o rzezi wołyńskiej?
- Jak najbardziej. Oczywiście, kiedy na siłowni w Gdańsku powiedziałem, że jestem z Ukrainy do razu padło hasło “Bandera”. Ale ja jestem ze wschodu Ukrainy i to jest duża różnica. Na zachodzie mają swoich bohaterów, a my swoich. Oni naszych mogą nie uznawać, a my ich. Ciężko mi mówić za cały naród, ale od siebie jako od przedstawiciela wschodniej Ukrainy mówię szczerze i spokojnie: to żaden bohater. Dla mnie bohaterem tych czasów jest Nestor Machno, ukraiński anarchista, który wywodzi się z mojego województwa. To wszystko są takie stereotypy między nami, w które trzeba zajrzeć, poczytać, zastanowić się, rozpatrywać nie tylko wersję obowiązujące w naszym państwie, ale też i w drugim. W takich sprawach trzeba mieć obiektywny pogląd. Czytałem dużo o banderowcach, bo lubię historię, od dzieciństwa jest moją pasją obok mechaniki.
Nie można o przeszłości zapominać, ale nie można też ciągle o niej myśleć, bo można zwariować. Moim zdaniem nacjonalizm trzeba budować na miłości do sąsiadów, nie na nienawiści.
Czytaj także:
Studenci zagraniczni. Mamy ich coraz więcej. Dlaczego wybierają nasze uczelnie?