- Byłem 16-letnim żołnierzem frontowym 1. Armii Wojska Polskiego. Na wojnę poszedłem na ochotnika, bo nie chciałem być u Rusków. 8 maja 1945 roku byłem sto kilometrów za Berlinem, na styku z armiami zachodnimi. Końcówka wojny. Było wtedy bardzo ciepło, nie tak jak teraz, byliśmy tylko w letnich mundurach - wspomina major Mieczysław Czyczyro, Weteran Walk o Niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej. - Ściemnia się, wieczór. Raptem rozpoczyna się straszliwa strzelanina. Myślę - czy to możliwe, że zabłąkał się tu jeszcze jakiś niedostrzeżony oddział niemiecki i rozrabia?
Ognisty różaniec i miednica
- Zanim ustaliliśmy drogą przewodową co się dzieje, okazało się, że to koniec wojny. Wszyscy strzelali na wiwat, więc i ja wtedy strzelałem z karabinu. Ciekawie to wyglądało, bo było już ciemno, a my mieliśmy artylerię przeciwlotniczą i karabiny maszynowe przeciwlotnicze. One, jak strzelały w nocy, to pociski świeciły. Jak machnęło się lufą, leciał taki „różaniec” ognisty po niebie.
Z samej wojny szczególnie utkwiło mu w pamięci jedno wspomnienie. - Jesteśmy gdzieś aż za Berlinem. Ostatnie dni wojny. Każda dywizja miała swój szpital polowy. Jak pojawiliśmy się na terenach niemieckich, dowódca znajdującego się tam szpitala polowego zwrócił się do jednostki bojowej z prośbą o przysłanie jakiegoś plutonu do ochrony. I trafiliśmy tam my.
Pluton pana Mieczysława został tam aż do końca wojny. On sam, jako najmłodszy z żołnierzy, nie chodził na służby wartownicze. W zamian pracował jako sanitariusz. - Byłem przy operacjach. W pamięci najbardziej utkwiła mi jedna. Jesteśmy w szkole, w sali na pierwszym piętrze. Jest noc. Stoi nagrzany piecyk żeliwny, stół operacyjny i agregat prądotwórczy, który oświetla stanowisko. Na stole leży ranny żołnierz. Ja miałem być, dzisiaj byśmy powiedzieli, anestezjologiem. Miałem trzymać maseczkę na twarzy rannego i kapać z buteleczki eter, żeby go uśpić. Więc kapałem.
Niedoświadczony sanitariusz z przymusu, choć pełen dobrych chęci, nie miał pojęcia, co ma robić. - Pytam: panie doktorze, jak długo mam tak kapać?. A on mówi: rozmawiaj z nim. Ja na to: ale o czym mam z nim rozmawiać? Lekarz mówi, że o czymkolwiek: zapytaj go o rodzinę. Pytam, ale on nie chce mówić. Lekarz: spróbuj z nim liczyć. To zaczynamy liczyć. On najpierw liczy normalnie, a potem zaczyna się mylić. Mówię więc: panie doktorze, on się już mylić. I wtedy mogłem wreszcie przestać kapać.
Pacjent został uśpiony, ale rola pana Mieczysława się nie skończyła. Przed nim było najtrudniejsze zadanie dla świeżo upieczonego sanitariusza. - Stół operacyjny był normalny, jak na tamte warunki. Prowizoryczny. Na nim leży ranny. Obok stoi chirurg, Gruzin, ale o polskim nazwisku, bo był spokrewniony z Polakami, zresztą bardzo ich lubił. Major, tak jak ja. Była też Rosjanka Wala, sanitariuszka „aseptyczna”, od tych wszystkich instrumentów - wspomina pan Mieczysław.
- Jak skończyłem swoją robotę, przyglądałem się ich pracy. Żołnierz miał urwaną nogę, o tak tutaj - pokazuje major Czyczyro. - Powyżej rany lekarz zakłada zaciski, żeby krew nie kapała. Obcina wiszącą białą skórę, każdą wiszącą żyłkę zaciska takimi szczypcami i zawiązuje nitką, być może jedwabną. Kość piłuje i szlifuje. Wszystko to obserwowałem.
Nagle usłyszeli krążący gdzieś w oddali samolot niemiecki. Zbliżał się coraz bardziej. - Słyszymy, że zbliża się do nas. I nagle zrzuca bombę, gdzieś na naszym podwórzu. Drzwi wahadłowe od sali, w której jesteśmy, rozhuśtały się od podmuchu. Piecyk się przewrócił. Ja z Walą wyrywamy się do klatki schodowej, żeby uciec. A na to lekarz krzyczy „wszyscy na miejsca!”. Ona wraca, ja wracam. Lekarz dyryguje „podnieś piecyk, żeby nie było pożaru, okno zasłoń, bo szczelina się zrobiła”. Operacja trwa dalej.
- Te wszystkie części ciała, odpady, trafiały do miednicy - kontynuuje pan Mieczysław. - Dosłownie jak w rzeźni - wspomina. - Mówię „panie doktorze, co ja mam z tym zrobić?”. On odpowiada: „wynieś to i zakop, żeby żołnierze nie widzieli, bo to będzie źle na nich oddziaływało”.
Młodziutki żołnierz zrobił to, co lekarz mu kazał. A ponieważ była noc, po wykonaniu zadania mógł położyć się spać. - Spaliśmy w tej samej szkole, na dole, w sali gimnastycznej. Była tam masa słomy, widocznie Niemcy kiedyś tam spali. A teraz my. Przyszedłem późno, wszyscy koledzy już zasnęli. Światła nie ma, więc pełznę przez salę i macam nogi. Wszyscy leżeli głowami do ściany. Z czasem któryś mnie ochrzania, że go poruszyłem. Pełznę dalej, szukam wolnego miejsca. Wreszcie znalazłem. Za mną ktoś leży, ale nie odzywa się, więc się kładę. Rano wszyscy poza mną mieli służbę, ja mogłem spać do południa. Obudziłem się, patrzę, wszyscy poszli. Ale nie ten obok mnie. Myślę, co za cholera? Czemu nie poszedł? Patrzę, a to jest trup. Leżeliśmy razem obok siebie przez całą noc...
- Po tym, co widziałem, powinienem zostać lekarzem - stwierdza. - Ale byłem goły jak palec. Nikogo nie miałem, nikt z rodziny mi nie został. Musiałem sobie dawać radę sam.
„Sprawa Czyczyro”
Po zakończeniu wojny pan Mieczysław, który urodził się w nieistniejącym już wtedy województwie nowogródzkim, osiadł w Gdańsku. - Wojna się zakończyła w 1945 roku, w marcu zostałem zdemobilizowany. Musiałem z czegoś żyć, więc poszedłem do roboty. Przyjechałem w 1946 roku do Gdańska, bo tu był już pewien znajomy z moich rodzinnych stron. Pracował przy odbudowie linii tramwajowych, więc ja też się zgłosiłem. Pracowałem jako monter i uczyłem się, zrobiłem dwa lata gimnazjum, a potem szkołę zawodową, elektryczną. Stałem się elektrykiem.
W 1950 roku rozpoczął studia inżynierskie na Politechnice Gdańskiej, gdzie uzyskał podwójny dyplom - energetyka i elektryka. Waleczność i odwaga z czasów wojny pozostały w nim, nawet na studiach. - 1 maja wszyscy studenci musieli przyjść w białych koszulach i założyć czerwone krawaty - wspomina. - Było bardzo ciepło, piękny wiosenny dzień. Przychodzę w rozpiętej koszuli, a tam czeka taki agitator i rozdaje te czerwone krawaty tym, którzy nie mieli. Mówię mu „odczep się ode mnie, przecież widzisz jak jest gorąco”.
Wspomina, że mężczyzna nic nie odpowiedział i wydawało się, że sprawa nie będzie miała dalszego ciągu. Ale w październiku, na początku kolejnego roku akademickiego wróciła. - Przychodzę, a w auli na politechnice odbywa się zebranie całego roku. „Sprawa Czyczyro”. Moje nazwisko. Myślę, co to za sprawa? Ale nic nie mówię. Mówić zaczyna agitator: „To jest student, którego powinniśmy wyrzucić z politechniki. Nie chciał wziąć czerwonego krawatu. Jest wrogiem Polski Ludowej!”.
Choć sprawa wydawała się beznadziejna, pan Mieczysław jednak się wybronił. Uratowała go… matematyka. - Byłem biegły w matematyce. Ciągnąłem "osłów", uczyłem m.in. tych z organizacji młodzieżowych. Więc wtedy całe grono studenckie się poderwało i zaczęli wołać „To jest bardzo dobry student! Kogo ty chcesz wyrzucać? Zostaw go!” - wspomina ze śmiechem pan Mieczysław. - A najbardziej bronił mnie sekretarz Związku Młodzieży Polskiej. Tuman z matematyki jak cholera. Ponieważ obaj mieszkaliśmy w akademiku, przydzielili mi go, żebym go uczył - wspomina uśmiechnięty weteran.
Zobacz jak wyglądały Uroczystości z okazji 72. rocznicy zakończenia II WŚ. Bez asysty honorowej wojska